Francuski archeolog André Parrot powiedział, że każdy z nas ma dwie ojczyzny: tę, w której się urodził, i Syrię. W latach 30. ubiegłego wieku rozpoczął prace wykopaliskowe na prawym brzegu Eufratu, gdzie na wzgórzu Tall Hariri Beduini kopiąc grób, natknęli się na niezwykłe posążki. Tak zostały odkryte ruiny Mari– miasta-królestwa, którego początki sięgają trzeciego tysiąclecia p.n.e. Zwana „Perłą Orientu” Syria to raj dla archeologów i historyków. Leżąca na styku trzech kontynentów: Azji, Afryki i Europy, patrzyła, jak rodzą się i umierają cywilizacje. Podróż po tym kraju jest zarazem wędrówką w czasie. Gdy w tłumie przechodniów, wśród zgiełku klaksonów, stoję przed rzymskim murem otaczającym stare miasto w Damaszkui patrzę w stronę Bab Kisan, jednej z jego siedmiu bram, widzę, jak przez okno w murze ucieka św. Paweł Apostoł, by uniknąć śmierci z rąk przeciwnych nowej nauce Żydów. Starówkę przecina Straight Street, zwana przez Rzymian via Recta. To tu mieszkał Ananiasz, który ochrzcił Szawła z Tarsu, po tym, jak na drodze do Damaszku ten wróg chrześcijan usłyszał głos Jezusa: Szawle, czemu mnie prześladujesz?
Z rana ruszamy do miasta. Jest piątek. W muzułmańskiej Syrii to dzień wolny, więc na ulicach panuje ruch mniejszy niż zwykle. – Jutro już nie będzie tak łatwo – ostrzega towarzyszący nam Zakwan. Jest Syryjczykiem, ale od 30 lat mieszka w Polsce. Wie, co mówi. W powszedni dzień na ulicach Damaszku samochody dosłownie ocierają się o siebie, wykorzystując najmniejszą przestrzeń pozwalającą posuwać się do przodu. Zgiełk, zamieszanie, zajeżdżanie sobie drogi.
Gdy spojrzeć na Damaszek z lotu ptaka, miasto ma kolor piaskowoszary. Tak jak góra Kasjun (690 m n.p.m.), która wznosi się nad nim od północnego zachodu. Rozciąga się z niej wspaniały widok na stolicę, zwłaszcza nocą, gdy w morzu jasności zielono świecą minarety. W zachodniej części  góry znajduje się jaskinia, na którą spłynęła krew Abla, gdy zabił go Kain. Według legendy góra ze zgrozy aż westchnęła i… zaczęła się rozpadać. Skały przed osunięciem powstrzymał gestem dłoni sam archanioł Gabriel.
Swoje istnienie Damaszek zawdzięcza rzece Barada, której źródła znajdują się w górach Antylibanu i która nawadniała oazę Al-Ghutah na skraju Pustyni Syryjskiej. Dzięki temu już przed 5 000 laty zaczęli się tu osiedlać ludzie. Rzeka zapewniała obfitość wody miastu, które w starożytności zwano „rajskim ogrodem”. Także dziś żaden tradycyjny ani nowoczesny dom, jeśli tylko ma choć skrawek ogrodu, nie może się obejść bez cytryn, gorzkich pomarańczy i słynnych damasceńskich róż. A także jaśminu. Zakwan zrywa kilka drobnych, niepozornych kwiatków. – Rozetrzyj je w dłoniach – prosi. Rzeczywiście, pachną oszałamiająco. W Damaszku jaśmin musi być w każdym domu. Mieszkańcy zrywają kwiaty i trzymają je w lodówce – na zapas! Gdy przyjdą goście, można rozsypać je na stole. Jedziemy w stronę placu Al-Marjeh. To świetny punkt orientacyjny dla turystów. Sporo w tym rejonie tanich hoteli i niewielkich restauracji, w których można zjeść smacznie bez wielkiego uszczerbku dla kieszeni.
Damaszek ma wiele twarzy. Na pierwszy rzut oka to hałaśliwy moloch. Szerokie arterie i okazałe nowe budynki. Solidne kamienice i salony luksusowych marek. Wąskie uliczki z mnóstwem małych sklepików, restauracji i kawiarni. I miejsca niezwykłe, gdzie nagle przenosimy się w świat sprzed kilku wieków, a nawet tysięcy lat… Bo w Syrii czas mierzy się nie latami, lecz epokami – w końcu pierwszy alfabet napisany ludzką ręką znaleziono w Ugarit na południowym wybrzeżu. To tu 14 wieków przed Chrystusem na glinianej tabliczce nieznany skryba wyrył 30 pierwszych liter. Stolica Syrii powstała 4 tysiące lat temu i odtąd pozostaje najstarszym na świecie nieprzerwanie zamieszkanym miastem. Jej sercem jest starożytne centrum, od którego poszerzała się o kolejne architektoniczne warstwy. Archeolog wyliczałby niemal bez końca: aramejskie, asyryjskie, perskie, rzymskie, tureckie, francuskie, współczesne arabskie…



Koryto Barady, która nawadniała niegdyś ogrody Damaszku, latem jest niemal całkiem suche. Nic dziwnego, miasto potrzebuje wody. W latach 60. XX w. żyło tu pół miliona ludzi, dziś cztery i pół, a w całej aglomeracji ponad sześć. Reszta kraju nie jest jeszcze zbytnio rozwinięta gospodarczo, są rejony, w których ludność żyje bardzo biednie. Nawet przedmieścia Damaszku robią dość przygnębiające wrażenie – niskie budynki z wystającymi w górę zbrojeniami czekają na dobudowanie drugiej kondygnacji. Powstanie błyskawicznie, w ciągu jednej nocy, a kolejni członkowie rodziny będą mieli dach nad głową i nabędą prawo do zamieszkania w stolicy.
W centrum miasta współczesna architektura sąsiaduje z zabytkami. Oto mijamy dworzec, najstarszy na Bliskim Wschodzie. Żałuję, że nie możemy podziwiać go w pełnej krasie – jest w remoncie. Dzięki temu mamy jednak więcej czasu na Muzeum Narodowe, miejsce, którego nie wolno pominąć nikomu, kto chce poznać historię tego kraju. Kolekcja obrazuje powstawanie kolejnych cywilizacji na terenie Syrii. Z cichego muzealnego ogrodu wychodzimy na hałaśliwą, zatłoczoną ulicę. Nasz bus kieruje się w stronę starego miasta. Mijamy znów plac Męczenników, by po chwili znaleźć się obok potężnej cytadeli Saladyna. Jego pomnik – na koniu w galopie, w otoczeniu rycerzy – widoczny jest z daleka. Ten władca Syrii i Egiptu, który podbił chrześcijańskie Królestwo Jerozolimskie, cieszył się sławą równie wielkiego rycerza jak jego przeciwnik Ryszard Lwie Serce. Sułtan zasłynął nie tylko dzięki militarnym talentom, ale i wielkiej, na owe czasy, szlachetności – unikał niepotrzebnego rozlewu krwi i darował życie mieszkańcom podbitych miast. Mauzoleum, w którym jest pochowany, stoi w ogrodzie obok Meczetu Umajjadów. To jedno z najświętszych miejsc islamu – po Mekce, Medynie i Jerozolimie.
Żeby wejść do meczetu, muszę wypożyczyć długą, oliwkowozieloną szatę z kapturem, którym zasłonię głowę. To obowiązek wyłącznie kobiet. Wszyscy natomiast muszą zdjąć buty. Przekraczam próg i nagle z głośnej, tętniącej życiem i rozpalonej słońcem ulicy wkraczam do innego świata. Czas jakby spowolnił tu bieg. Błogi spokój. Słońce odbija się w wypolerowanej powierzchni otoczonego arkadami dziedzińca, na którym bawią się dzieci i odpoczywają dorośli. Chłodny marmur daje wytchnienie zmęczonym stopom turystów, którzy z zachwytem przyglądają się trzem minaretom i bezcennym mozaikom zdobiącym arkady.
Wchodzę do sali modlitewnej. Podłoga wyłożona jest ciemnoczerwonymi dywanami, rząd kolumn dzieli wnętrze. Z minbaru – bogato rzeźbionej kazalnicy – przemawiał kiedyś władca, dziś teologowie i uczeni muzułmańscy. Meczet to miejsce modlitwy, a także edukacji. Na podłodze siedzą grupy mężczyzn słuchając nauk mułłów. Inni modlą się w skupieniu, nie zwracając uwagi na turystów. Kilka osób otoczyło grobowiec, w którym spoczywa głowa św. Jana Chrzciciela, proroka czczonego zarówno przez chrześcijan, jak i muzułmanów.

Meczet zbudował w 705 r. kalif al-Walid z dynastii Umajjadów, kiedy Damaszek był stolicą arabskiego imperium. Trzy tysiące lat temu stała tu świątynia Hadada, aramejskiego boga. Za czasów rzymskich świątynia Jupitera. W IV w. n.e. została zamieniona w kościół chrześcijański. Opowiada nam o tym przewodnik po meczecie. Zauważył Europejczyków chaotycznie rozglądających się po wnętrzu i pospieszy z wyjaśnieniami. – Gdy muzułmanie zdobyli Damaszek w 635 r. – mówi – przez 70 lat dzielili świątynię z chrześcijanami. Wyznawcy obu wiar modlili się obok siebie: chrześcijanie w zachodniej części, muzułmanie we wschodniej.
Słucham go ze zdumieniem. Dlaczego tak trudno mi to sobie wyobrazić? Czy to świat tak się zmienił od tego czasu, czy moja wiedza na temat islamu jest tak bardzo powierzchowna? Tymczasem przewodnik ciągnie swoją opowieść. Z latami liczba wyznawców Allaha ciągle rosła. Gdy kalif al-Walid postanowił wznieść wspaniały meczet godny Arabów, wynegocjował z gminą chrześcijańską Damaszku, że w zamian za prawa do jej części świątyni zbuduje nowy kościół i przekaże tereny pod kolejne. Otrzymał zgodę.
Dziękujemy naszemu cicerone i powoli kierujemy się do wyjścia. Dopiero teraz zauważam ślad nowoczesności – elektroniczną tablicę, na której wyświetlane są godziny modlitw. Na dziedzińcu słońce niemal nas oślepia. Przez chwilę jeszcze milczymy – jesteśmy pod wrażeniem atmosfery panującej w meczecie i jego zachwycającej architektury. Ale teraz znów otacza nas tłum. Wokół pełno sklepików z pamiątkami, kafejek i restauracji. Na ulicy próbuje ściągnąć nas uśmiechem sprzedawca fig. Spieszymy się, nie chcemy niczego kupować, ale on częstuje pysznymi świeżymi owocami. Nie chce pieniędzy. Tak będzie później jeszcze wiele razy – na stacji benzynowej mały chłopiec podbiegnie z dzbankiem kawy, którą w malutkich miseczkach na jeden łyk poda wszystkim pasażerom, właściciel restauracji zagadnie na progu, skąd jestem i chętnie odpowie na pytania, częstując natychmiast szklaneczką aromatycznej słodkiej herbaty.
Na obiad wybieramy jedną z restauracji na starym mieście. Wejściem w starożytnym murze, po schodkach przedostajemy się w labirynt ciasnych zaułków, z mrocznymi podwórkami, tajemniczymi okienkami… Dochodzimy do masywnych, drewnianych drzwi. W zbudowanym w XVIII w. domu mieszkała dawniej jakaś rodzina. Wąski korytarz prowadzi do patio, gdzie ustawione są stoliki dla gości restauracji. Pośrodku nieodłączna dla arabskiej architektury fontanna i mnóstwo zieleni. Podziwiamy mozaiki na ścianach, a tymczasem kelnerzy wnoszą kolejne półmiski. Specjały syryjskiej kuchni to głównie jagnięcina i warzywa z dodatkiem najrozmaitszych przypraw. Absolutna rozkosz dla podniebienia… Jest upał, więc zamawiam jeszcze miętę z cytryną i lodem. Na koniec łyk mocnej kawy.

Wracamy do Meczetu Umajjadów, od którego prowadzi wejście na XIX-wieczny suk Al-Hamidiyah. Żelazne ażurowe sklepienie góruje nad plątaniną ciemnych uliczek, którymi można krążyć bez końca, wdychając aromat przypraw, ziół i olejków. Jaśminowy czy różany? A może piżmo? Przedzieramy się przez tłum. Mijam sklepiki pełne tradycyjnych strojów i tkanin, ceramiki i wyrobów z miedzi. Po drodze kuszą słodycze – marcepan, orzechy w cukrze, ciasteczka rozmaitych kształtów. Smaki, zapachy, kolory. Sezamie, otwórz się! Gdy docieram do tonących w blasku złota warsztatów jubilerskich, trudno mi zachować silną wolę i rozsądek.
Gdy tak krążę po suku, nadciąga wieczór. Targowisko powoli pustoszeje. W świetle księżyca, którego pełna tarcza świeci poprzez sklepienie, nagle rozlega się śpiew muezina. Trafiłam do baśni z tysiąca i jednej nocy…

Godzina jazdy dzieli Damaszek od wsi Malula. Leży w górach Kalamoun. To jedno z trzech ostatnich miejsc na świecie, obok sąsiednich wsi Jaba’din i Naj’a, gdzie jeszcze mówi się po aramejsku – w języku Chrystusa. Wąska wyboista droga staje się coraz bardziej kręta i stroma, za to krajobraz coraz bardziej oszałamiający. Jest późne popołudnie i góry przybrały barwę złocistoróżową. Pojawiają się domy. Pobudowane amfiteatralnie, przytulone do siebie, jeden nad drugim. Uliczka, którą jedziemy, pnie się ostro w górę, w końcu docieramy do celu. W niewielkiej zatoczce na wzniesieniu stoją zaparkowane autokary. Zwiedzający tłoczą się w wąskim przejściu do jakby wtopionego w skały klasztoru św. Sergiusza. Tu znajduje się najstarszy na świecie kościół wciąż używany przez wiernych. Zbudowany w IV w. na ruinach pogańskiej świątyni został poświęcony męczennikowi – żołnierzowi rzymskiego cesarza Maksymiliana, który zginął za wiarę w 297 r. Wchodzimy do ciasnego, nisko sklepionego wnętrza. Na ścianach XVI- i XVIII-wieczne ikony, kamienny ołtarz z uniesionymi do góry brzegami sugerujący pochodzenie jeszcze z czasów pogańskich. Właśnie trwa modlitwa. Po raz pierwszy słyszę słowa wygłaszane w języku, którym Chrystus mówił dwa tysiące lat temu.

Malula to miejsce o mistycznej atmosferze. Nazwa wioski znaczy „wejście” i pochodzi od przejścia w skale, które cudownie otworzyło się przed św. Teklą, patronką drugiego słynnego klasztoru w tej miejscowości, gdy uciekała przed gniewem ojca, który skazał ją na śmierć, bo została chrześcijanką. Pielgrzymi, którzy odwiedzają klasztor św. Tekli, wierzą, że woda wypływająca tu ze skały zapewnia zdrowie i błogosławieństwo. Święta pomaga wszystkim bez względu na wyznanie. Także muzułmanie przychodzą do jej grobu, wierząc, że wysłucha ich próśb i zostaną one spełnione.
Idziemy wąwozem. Droga wije się między pionowymi ścianami, w których czernieją wejścia do jaskiń. Zatrzymuje nas starszy mężczyzna: – „Skąd jesteście? Bolanda? Witajcie! Czy chcecie usłyszeć język aramejski? Co mam powiedzieć?”. Prosimy o modlitwę. Syryjczyk składa ręce i recytuje… Nie wiem, czy jego dzieci umieją mówić po aramejsku, coraz mniej osób zna ten język. Telewizja nadaje programy po arabsku, młodzi mieszkańcy Maluli wyjeżdżają do pracy do Damaszku.
Zapada zmierzch. Opuszczamy cichą Malulę i ruszamy z powrotem do tętniącego życiem Damaszku. Jutro czeka nas podróż przez Pustynię Syryjską – do Palmyry. Radio w samochodzie nadaje arabską muzykę – zawodzące, rytmiczne piosenki towarzyszą nam, gdy pokonujemy kolejne kilometry pustyni. Krajobraz jest płaski, połacie żółtawego piasku przysypane kamieniami. Do Palmyry zajeżdżamy wieczorem. A właściwie do Tadmur, bo tak nazywa się miasto zbudowane opodal słynnych ruin. Zostawiamy w hotelu bagaże i wracamy na pustynię, gdzie czeka na nas kolacja u Beduinów. Gdy zajadamy się kebabem i sałatkami, nadciąga wieczór. Piaski i niebo stają się różowe, potem róż przechodzi w fiolet, w końcu całkiem ciemnieje. Pejzaż jak z przygodowego filmu. Nasz kierowca mówi, że noc na pustyni bywa straszna, zwłaszcza gdy nie ma gwiazd. Wyobrażam sobie ten bezmiar absolutnej, bezkresnej czerni…

Słynne ruiny zobaczymy rano. To jeden z największych na świecie kompleksów wykopalisk i obowiązkowy punkt programu turystycznych wycieczek, dzięki którym obok rozwija się miasto Tadmur. Palmyra leżała w oazie pośrodku pustyni, na handlowym szlaku między Chinami i Morzem Śródziemnym. Gdy Rzymianie podbili Syrię, miasto rozkwitło. W III w. władzę przejęła Zenobia, królowa równie inteligentna, co ambitna. Uznała, że może nie tylko uniezależnić się od władzy słabnącego Rzymu, ale i podbić to imperium. Legiony cesarza Aureliana pokonały wojska Zenobii, a ją samą w złotych kajdanach zabrano do Rzymu. Gdy Palmyra po raz kolejny przeciwstawiła się cesarstwu, Rzymianie złupili ją doszczętnie. Nigdy już nie odzyskała dawnej świetności.
W VIII w. spustoszyli ją Arabowie, a ostatecznego dzieła zniszczenia dokonało trzęsienie ziemi. Obecnie Palmyra to jeden z największych na świecie kompleksów wykopalisk. Ruiny budowli pozwalają wyobrazić sobie, jak miasto wyglądało za czasów swego największego rozkwitu. Z Palmyry ruszamy do Aleppo, drugiego co do znaczenia miasta po Damaszku. Droga znów prowadzi przez pustynię. Mijamy szyby naftowe i gazu ziemnego, kopalnie fosforytów, namioty Beduinów. Najpierw jednak zboczymy na północny zachód, by obejrzeć cytadelę w Ar-Rakka, starożytnym mieście na brzegu Eufratu, założonym przez Aleksandra Wielkiego.

Gdy dojeżdżamy do Aleppo, jest już późny wieczór, ale mimo zmęczenia całodzienną podróżą ruszamy do miasta. Krążymy po rozświetlonym, zatłoczonym centrum, zaglądamy w wąskie zaułki, pełne otwartych do późna kawiarni. W jednej z nich odpoczniemy przy kawie i wypalimy sziszę. To rytuał, którego nie można sobie odmówić, będąc na Wschodzie. Rano ruszamy do starego miasta. Aleppo. Halab. Albo Halab ash-shahba, czyli „szare Aleppo”, jak je nazywają Syryjczycy, ze względu na dawniej złociste, a dziś poszarzałe pod wpływem czasu i pogody kamienne ściany domów. Jego symbolem jest cytadela – średniowieczna forteca. Wzgórze, na którym stoi, tworzą warstwy ruin – najwcześniejsze podchodzą sprzed trzech tysięcy lat. Wąskie wejście do twierdzy umieszczone jest pod kątem prostym. Strome korytarze prowadzą raz w lewo, raz w prawo – architektoniczny zabieg, który miał spowolnić ruchy atakujących twierdzę.
Tylko pięć minut spaceru dzieli cytadelę od słynnego suku, jednego z najstarszych i najpiękniejszych na Bliskim Wschodzie. Kupcy handlują tu od setek lat. Wchodzimy w półmrok. Słońce przedostaje się przez świetliki w kamiennym sklepieniu. Tłok, gwar, klaksony samochodów dostawczych, zręcznie lawirujących w krętych alejkach. Kiedyś po tym bruku chodziły obładowane towarem wielbłądy… Kupię tu mydełka, z których słynie Aleppo. Wytwarzane są z oliwy z oliwek i olejku z liści laurowych, tradycyjną metodą stosowaną od tysiąca lat. Chcielibyśmy zatrzymać się w Aleppo na dłużej, ale pora ruszać na wybrzeże, do Latakii. To największy port w Syrii i zarazem najsłynniejszy kurort. Starożytne ruiny są jedną z wielu jego atrakcji, ale turystów przyciągają tu przede wszystkim długie piaszczyste plaże i czyste wody Morza Śródziemnego. Bogaci mieszkańcy Aleppo, kiedy chcą uciec przed letnimi upałami w mieście, jadą do swoich willi w Latakii i jej górzystych okolicach. Nasza podróż zbliża się do końca – wracamy do Damaszku. Po drodze, która prowadzi przez zieloną dolinę Al-Ghab, zatrzymamy się jeszcze w Afamii, położonej nad rzeką Orontes. Pozostały z niej ruiny z czasów hellenistycznych, rzymskich i bizantyjskich. W mieście Hama oglądamy nurie – ogromne drewniane koła wodne na Orontesie. Zaopatrywały miasto w wodę i nawadniały pola. Ich średnica dochodzi do 20 m. Największe z nich – al-Muhammadijja– zostało zbudowane w XIV w. Z Hamy niedaleko do Krak deS Chevaliers, największej na świecie średniowiecznej fortecy. Stoi na wzgórzu 2 300 m n.p.m. Była ostatnim w Syrii punktem oporu krzyżowców przeciw Saracenom.
Zanim dotrzemy do Damaszku, zatrzymamy się jeszcze w Hims. Tu znajduje się szczególnie cenna dla chrześcijan relikwia – pasek Matki Boskiej. Legenda mówi, że dała go św. Tomaszowi. W IV w. razem z relikwiami apostoła trafił do Syrii. Wchodzimy do nisko sklepionego wnętrza. W tabernakulum stoi złota monstrancja z ułożonym na kłębku waty zwiniętym w kółko skromnym sznureczkiem. Minęło 2 tysiące lat, człowiek chodził po Księżycu, umie rozszczepić atom, próbuje sklonować samego siebie. Tymczasem w maleńkim starym kościele w Syrii leży cienki pasek skręcony z wielbłądziej wełny. W półmroku płoną świece. I nie jest ważny ani atom, ani odkrycie kolejnych galaktyk. W tej cichej kaplicy czas zatoczył koło.