Myślałam, że dłużej będę przyzwyczajać się do gorących temperatur. Jednak w Egipcie od razu czuję się świetnie, nie bez lekkich wyrzutów sumienia wobec rodziny i znajomych pozostawionych w zimnej Polsce. Nasz hotel Jaz Belvedere w Szarm asz-Szajch położony jest kilkanaście kilometrów od lotniska. Po drodze mijamy góry w kolorze gliny. Nagle po obu stronach wyłaniają się ogromne hotele. Dostrzegam Ritz Carlton, Sheraton, Marriot. To moja pierwsza wizyta w popularnym kurorcie. Dziwi mnie mnogość restauracji, dyskotek, wszystkich reklamowanych kolorowymi tablicami i neonami. Supermarkety, sklepiki z pamiątkami, apteki, centra nurkowania, a także plac budowy z napisem na płocie: „Tu powstaje Hard Rock Cafe” (okaże się potem, ze jeden lokal tej sieci już istnieje w Naama Bay, rozrywkowej dzielnicy Szarm asz-Szajch, a nasz młody przewodnik spędza tam każdą sobotnią noc). No trudno, trafiłam do sztucznego turystycznego getta i pewnie nie dane mi będzie poznać „prawdziwe” oblicze egipskiego miasta. Moje obawy potwierdza wielki znajomy szyld popularnej amerykańskiej sieci kawiarni Starbucks. To koniec – myślę – Egipt to lunapark z atrakcjami dla europejskich turystów spragnionych słońca w środku zimy.

W hotelu cisza i spokój. Jest tu kilka basenów, plaża z leżakami i parasolami. Oprócz restauracji i barów w kompleksie jest małe centrum handlowe. Koleżanka chce wypłacić pieniądze z bankomatu, który stoi przy sklepiku z biżuterią. Nie mija pięć sekund, a wychodzi do nas młody Egipcjanin i z uśmiechem pyta, skąd jesteśmy. – Z Polski? Jak sze masz? Polki są piękne i fajne – mówi. Po chwili zaprasza nas do siebie. Rozumiem, ze na imprezę, więc zaczynam się bronić, że grupa, że mamy plany. Koleżanka – entuzjastka i znawczyni krajów arabskich, patrzy na mnie z wyrzutem. – Musisz się wyluzować! Tak tu jest, pogadasz chwilę i możesz iść dalej – tłumaczy. Po tygodniu jestem mistrzynią w nic nieznaczących rozmowach z miejscowymi mężczyznami. Z jednym z nich wdaję się w ciekawą dyskusję o mnogości synonimów w arabskim. Zawodowe zainteresowania tłumacza. A przecież jestem na wakacjach! Przed nami kilka godzin w autokarze, godzinna przeprawa katamaranem, i kolejne 200 km w Jordanii – z Akaby do Petry. W porcie czekał przewodnik Samir. Płynnie mówiący po polsku! Studiował w Gdańsku, ożenił się z Polką, a gdy trójka dzieci podrosła, całą rodziną przeprowadzili się do Jordanii. Widząc nasze zmęczenie, zaprasza wszystkich (12 osób) do domu brata. Podana nam kawa zaparzona w tradycyjny arabski sposób jest doskonała (zagotować wodę, dodać cukier, wsypać kawę, gotować przez pięć minut). Po krótkiej pogawędce z domownikami o Polsce ruszamy na targ.  Tam nasza ekipa dzieli się na dwie grupy: smakoszy i poszukiwaczek biżuterii. Wybór kolczyków ze srebra i kamieni jest tak duży, że na nic nie mogę się zdecydować. Idę do stoisk z przyprawami (kupuję kawę mieloną z kardamonem) i patrzę z niedowierzaniem, jak dwóch sprzedawców radzi sobie naraz z szóstką klientów. Najbardziej podobają mi się stoiska z amarantową herbatą z hibiskusa, ziołami i przyprawami. Trafiam do hali mięsnej. Odwracam głowę, bo na hakach wszędzie wiszą półtusze, a na blatach leżą odcięte głowy zwierząt. Brr... W każdym sklepie ze zdjęcia uśmiecha się do mnie król Jordanii Abdullah II. Niebieskie oczy zawdzięcza matce Brytyjce.
Petra wita nas ogromnym szyldem z napisem „Indiana Jones Gift Shop” (tak, to tu kręcono jedną z części Indiany Jonesa). Nabatejczycy wyrzeźbili swoje miasto w miękkim piaskowcu 2 tys. lat temu. Przez wieki było ściśle chronione przed obcymi. Świat dowiedział się o Petrze niedawno, bo na początku XIX w. dzięki szwajcarskiemu archeologowi Ludwigowi Burckhardtowi. Główna trasa zwiedzania mierzy dziś 4 km, ale aby dokładnie zobaczyć całość, trzeba tu spędzić przynajmniej dwa dni. My ze względu na późną porę przebywamy wśród czerwonych skał i monumentalnych świątyń niecałe trzy godziny. Wreszcie moim oczom ukazuje się Skarbiec. Tak, ten który występował w filmie z Indianą Jonesem. Mimo otaczających mnie turystów, wycieczek szkolnych i ryczących ze złości wielbłądów, czuję się tak, jakbym była tu sama. Patrzę na widok dobrze znany mi z przewodników. Widzę to samo na nowo. Stoję wpatrzona w wysoką na 43 m i szeroką na 30 budowlę w kolorze ochry i różu, z idealnie gładkimi kolumnami i zdobionym portykiem, wzniesioną według legendy dla nabatejskiego króla Aretasa III w I w. p.n.e. (Po powrocie do domu na oficjalnej stronie Petry przeczytałam zdanie, które idealnie podsumowuje, co wtedy czułam: O Petrze napisano wiele, ale chyba nic nie jest w stanie przygotować nas na to, co nas tam czeka. Petrę trzeba zobaczyć, by uwierzyć). Od Skarbca droga wiedzie wzdłuż kolejnych straganów z pamiątkami. Jeden z Beduinów węszy okazję i zachęca naszego kolegę, by kupił swoim żonom (chodzi o mnie i koleżankę) piękne kolczyki. Na świecidełka nie zwracam uwagi, ale nie mogę oderwać wzroku od magnetycznego spojrzenia sprzedawcy. Po chwili dostrzegam, że oczy mężczyzny są obrysowane czarną kredką. Co tu kryć, wszyscy spotkani Beduini są nie¬przyzwoicie przystojni, a urodę zawdzięczają ponoć hinduskim korzeniom.
Następnego dnia nurkowanie. Zaspani, skoro świt pakujemy się do autokaru i jedziemy do centrum nurkowania Coral Diving Club. Polska instruktorka Kasia pyta, kto chce nurkować z akwalungiem, a kto ma ochotę na snorkeling. Nie lubię wody, więc z dwojga złego wybieram to drugie. Jeszcze tylko przymiarka płetw, maska i rurka w dłoń – ruszamy do mariny. Wsiadamy do łódki, Kasia tłumaczy nam zasady bezpieczeństwa, a do wody wchodzimy już z Mustafą. Odpędzam wspomnienie filmu Ocean strachu, w którym para nurków zostaje w wodzie sam na sam z żerującymi rekinami. Zakładam płetwy (na pewno je zgubię), pluję na szkło maski i rozcieram ślinę wodą (co ja tu robię?!), to ponoć ma zapobiec parowaniu maski. Zagryzam rurkę i skaczę. Grupa w zachwycie już penetruje rafę. A ja boję się zanurzyć głowę. Gdy w końcu to robię i pod sobą widzę kilkanaście metrów wodnej otchłani, robi mi się słabo. Ogarnia mnie absurdalny strach, że opadnę na dno. Wynurzam się przerażona. Na szczęście doświadczony kolega przybywa z pomocą. – Oddychaj spokojnie, będzie w porządku – mówi. Niemożliwe – myślę, ale udaje się. Zostaję w wodzie.
I nie żałuję. Rybki pływają tuż obok mnie, a koralowiec wygląda jak na filmach przyrodniczych. Ale ile można! Po pół godzinie kolory jakby bledną, wokół wciąż te same rybki, a poza tym robi mi się zimno. Mojego entuzjazmu nie budzi już nawet rzadki widok ogończy. Na szczęście Mustafa daje znak do odwrotu. Wdrapuję się na pokład, chyba dam sobie spokój przy dwóch kolejnych zejściach. No dobra, jeszcze ten jeden raz, na sam koniec. Tym razem część grupy nurkuje ze sprzętem i w pewnej chwili zupełnie przypadkiem znajduję się nad bąbelkami powietrza wypuszczanego przez nurków. To jest to! Pogoń za bąbelkami, które rozkosznie muskają ciało. Wpadam w jakiś trans... Resztę dnia spędzam w przedziwnym stanie rozmarzenia. Chyba tylko mój wrodzony sceptycyzm nie pozwalał mi wcześniej przyjąć do wiadomości, że to taka świetna zabawa. Może jest podobnie jak z Petrą – trzeba przeżyć, by uwierzyć?
Wycieczkę na Górę Mojżesza zaplanowano na jeden z ostatnich dni pobytu w Szarm asz-Szajch. O drugiej w nocy ledwo żywi wysypujemy się z autokaru. Z latarkami ruszamy pod całkiem stromą górę. Po półgodzinie mam dosyć i jest mi gorąco, mimo niskiej temperatury. Po 45 minutach marzę o złamaniu nogi, żeby bez plamy na honorze zostać odtransportowaną na dół. Po godzinie mam ochotę zepchnąć w przepaść każdego Beduina, który proponuje mi co chwila jazdę wielbłądem za jedyne 150 funtów egipskich (tym razem honor uratował mi tylko brak pełnej kwoty w portfelu). Staram się być dzielna, nie marudzić... I nagle odkrywam, że jest mi coraz łatwiej iść, choć wciąż zastanawiam się, co ja tu robię w środku nocy. Po czterech i pół godzinach docieram na szczyt.
Jest tuż przed świtem i każdy szuka najlepszego miejsca do podziwiania cudnego wschodu słońca. Siadam na skale, zakładam wszystkie ubrania, jakie mam w plecaku. Jestem na świętej górze. To tutaj Mojżesz odebrał tablice z Dekalogiem. Tu skrywał się przez wiele dni. Wokół mnie przepychanki, rozstawianie statywów, rozmowy, śmiechy. Mija godzina, a ja czekam na opisywany w przewodnikach widok, który ma mi wynagrodzić wysiłek. Czekam, bo przecież słońce wschodzi zawsze. Hmm... Jak to? Nagrody nie ma? Niebo jest zachmurzone. Wypominam sobie, że gdzieś po dwóch godzinach marszu marudziłam, że nic nie wynagrodzi mi tego nadludzkiego, jak bałwochwalczo twierdziłam, wyczynu. Trochę mi teraz głupio. Chyba czuję się winna, bo ktoś na górze zrobił mi psikusa za mój brak wiary, a zawód spotkał wszystkich. Rozglądam się. Współtowarzysze są może trochę zawiedzeni, ale na ich twarzach maluje się błogość. Patrzę na czerwone skały, spokój ogarnia i mnie. Egipskie kurorty okazały się tylko pstrokatą bramą do spraw ważniejszych.

Dziękujemy agencji Travko za pomoc w organizacji wycieczki.