Palermo, którego początki szacuje się na VIII w. przed Chrystusem, dosłownie pachnie historią. Oraz kurzem, który wwiercił mi się w nos niemal natychmiast po wyjściu z autobusu, którym przyjechałam z lotniska. Ale co tam kurz, kiedy wokół otacza mnie wybitna architektura. Plac Quattro Canti (czyli Cztery Pieśni) przypomina niekończące się lustro, w którym odbijają się wciąż te
same budynki o zaokrąglonych do wnętrza fasadach. To ulubione miejsce mieszkańców sycylijskiej stolicy i jednocześnie serce miasta bijące mocnym rytmem przez 24 godz. na dobę.

Siedzę w kafejce dwie godziny, pijąc niezrównaną włoską kawę, i obserwuję tłumy. Słońce praży, a ja rozkoszuję się cieniem, choć już nie ciszą. Postanowiłam zamienić gwar śpiewnego języka włoskiego na milczenie. Sycylia kształtem przypomina przewrócone na bok, ewentualnie kopnięte, serce, lub jak mawiają sami Sycylijczycy – zaciśniętą pięść. To akurat skojarzenie (niektórzy mawiają, że mafijne) mniej do mnie przemawia. Wolę serce, które Sycylijczycy mają na dłoni. Doświadczam tego przy każdej okazji. Ludzie są tu pomocni, życzliwi, optymistycznie nastawieni do życia.

I chociaż w mniejszych miastach na początku bacznie obserwują przybysza, to wystarczy krótkie buongiorno, by zaczęli się uśmiechać i zagadywać. Idę do znajdujących się pół godziny na piechotę od centrum Palermo Katakumb Kapucynów. Magnesem są mumie ludzkie, które znajdują się na wyciągnięcie ręki. Podziemne grobowce, które znajdują się w piwnicach klasztorów, witają mnie powiewem stęchlizny i czegoś, co miejscowi mnisi nazywają zbiorowym duchem czasu. Początkowo miały być miejscem spoczynku jedynie dla osób duchownych, konkretnie tutejszych mnichów, ale z biegiem lat zaczęto chować tu również osoby świeckie. Przez kilka stuleci nazbierało się tu ponad 8 tys. mumii. Niektóre z nich tak dobrze zabalsamowane, jakby ludzie ci dopiero co poszli spać. Leżą na półkach niczym na piętrowych łóżkach, stoją, opierając się o ściany, lub zwyczajnie zwisają z nich, przez co mam wrażenie, że znalazłam się w osobliwym mieście zmarłych. Tłumy na powierzchni, tłumy pod ziemią.

Poczułam, że potrzebuję prawdziwego odosobnienia. Wracam na Quattro Canti, bo stamtąd już tylko dwa kroki na Piazza Bellini, przy którym stoją aż trzy kościoły – Martorana, zwany także Santa Maria dell’Ammiraglio, San Cataldo i Santa Caterina. Wchodzę do każdego z nich i w każdym nie mogę oderwać wzroku od sklepienia i malowideł, jakie się tam znajdują. Kolor, przepych, rozmach. Jedynie San Cataldo uspokaja nieco zmysły surowością czystego kamienia i cegły. I to tutaj znajduję spokój i ciszę.

NA WULKANIE

Szukając przestrzeni, wsiadam do autobusu i po prawie 1,5 godz. jazdy pagórkowato-zielonymi zakrętami znajduję się w miejscowości Sambuca di Sicilia. Rozłożona schodkowo na wzgórzu wita labiryntem uliczek, jakich nie powstydziłby się sam Minotaur. Wszystkie ciasne, zbudowane z piaskowca i szarego kamienia. Krążę po nim dobre dwie godziny, zanim udaje mi się wydostać  pójść w górę, na niezwykły Terrazzo Belvedere, z którego rozciąga się wspaniały widok na całą okolicę. W tym na jezioro Arancio, jedyny taki akwen w okolicy. Stoję na tarasie przy czterokolumnowej bramie i wpatruję się w falujące na wietrze pnącza winorośli.

Spacer w dół zajmuje mi prawie 40 min, po drodze nie spotkałam ani jednego człowieka, za to w bramie miejscowej winnicy zastaję stolik z butelką wina i szklaneczką, przy której leży kartka „per tu” (dla ciebie). Nalewam więc sobie odrobinę, dziękując nieobecnym właścicielom. Rozkoszuję się winnym smakiem oraz ciszą również po powrocie do miasteczka. Siadam na zewnątrz malutkiego baru i wpatruję się we wnętrze jednego z kościołów.

Na kolorowych malowidłach – znów mnóstwo ludzi. Wokół mnie zaś prawie nikogo, nie licząc przechodzącej obok starszej pani mimo upału zamotanej w ogromną czarną chustę. Następnego dnia skoro świt, obudzona dzwonami z sąsiadującej z moją kwaterą bazyliki, wsiadam do autobusu i po kilku przesiadkach dobijam do morza w Taorminie. Rozpisywali się o niej Oscar Wilde, Ernest Hemingway i Jarosław Iwaszkiewicz, uwieczniali ją malarze. Właściwie od razu przestaję mieć jakiekolwiek wątpliwości dlaczego. Romantycznie popękane ściany domów, w których zakwitły różowo-pomarańczowe kwiaty, błękit nieba, który stapia się z niebem, zacienione uliczki z zakamarkami.