Przyjechali trzy minuty po tym, jak zrzuciliśmy pierwsze bale drewna. – A panowie co tu robią? Pozwolenie jest? – zapytali. Pozwolenie? – zadudniło mi w głowie. Czy ja złożyłem wniosek? Czy powinienem? – Oczywiście, że jest! – odpowiedziałem, choć nie wiedziałem, o czym mówią. A z kim to ustalaliście? – zapytał. Opowiedziałem o rozmowach ze Strażą Graniczną, jakie odbyłem w ostatnich dniach, żeby dodać sobie powagi. Miałem nadzieję, że jedna z nich była z jego szefem. – No tak, to on. Ale teraz nie odbiera, nie mogę tego potwierdzić – powiedział, a ja modliłem się o to, żeby nie odebrał. Ten drugi zadzwonił na centralę, koleżance podawał nasze dane i tłumaczył: – Tak, tratwę. Budują tratwę. Czy płyną w górę, czy w dół? – powtórzy jej pytanie i wszyscy parsknęli śmiechem. – W dół. Nie mają innego wyboru, do Serocka. Numery boczne? – druga fala śmiechu: – Nie mają.

 

Płyniemy do kolana

Po drugiej stronie była Białoruś. Zakrzaczona, gęsta i bezludna. O tym, że ktoś tam w ogóle żyje, świadczył czerwony słupek graniczny i helikopter, który przyleciał, jak budowaliśmy tratwę. Z góry oglądali nas białoruscy pogranicznicy. Wystarczy wejść na środek rzeki, żeby przekroczyć granicę. Jest lipiec, woda do połowy uda, z każdym dniem opada. Jak spadnie poniżej kolana, to nigdzie nie popłyniemy.

Z Mateuszem, operatorem i fotografem, ładujemy na tratwę baniaki z wodą, żywność: kaszę jaglaną, warzywa, owoce, trochę mięsa, drona, kamerę, aparat, narzędzia: piłę, siekierę, dwie wyciągarki ręczne (jakbyśmy wpadli na mieliznę) i śpiwory, namiot i ciuchy. Odpychamy się od brzegu drewnianymi, czterometrowymi palami, tzw. pychami, i płyniemy z nurtem. Mamy niecały miesiąc, najpóźniej muszę zejść na ląd 10 sierpnia, bo wtedy moja żona może zacząć rodzić.

Wystartowaliśmy z ujścia Krzny do Bugu, w okolicy wsi Neple pod Terespolem. Podobno to tutaj przejechał przez granicę pierwszy radziecki czołg, który pogonił Niemców podczas II wojny światowej. Płyniemy przez rezerwat Szwajcaria Podlaska, wyjątkowo urokliwy odcinek Bugu. Właśnie mijamy wysoką na jakieś 15 m skarpę. Czytałem o tym, że Bug na wschodniej granicy to głównie skarpy, ale nie wyobrażałem sobie, że będzie to aż tak imponujące. Ten Bug,  który znam spod Warszawy, płynie przez płaskie jak stół łąki i pola.

Mija nas siedmioro kajakarzy i przez następny tydzień nie spotkamy na rzece nikogo więcej. Zostaliśmy sami z czaplami siwymi i szarymi, z bocianami, jaskółkami brzegówkami i bobrami, które będą pływać w rzece całymi rodzinami. Płyniemy z nurtem, bezgłośnie, więc bobry zauważają nas, dopiero jak podpływamy do nich na kilkanaście metrów. Pierwszego zauważamy wieczorem. Stoimy nad brzegiem rzeki i rozmawiamy z pogranicznikami, którzy przyjechali nas spisać i zameldować o naszej lokalizacji centrali. Podczas rozmowy cały czas słyszę chrobotanie, coś jakby gigantyczny królik chrupał gigantyczną marchewkę, dopiero jeden z pograniczników wyjaśnia mi, że to bóbr. – Po drugiej stronie, pod brzegiem – mówi i wskazuje palcem. Biorę do ręki lornetkę i powoli przesuwam wzrokiem wzdłuż przeciwległego, białoruskiego brzegu. Zatrzymuję się na pniu powalonym do wody. Ponad taflę wystaje łeb i dwie łapy wbite w pień. Bóbr, owłosiony worek tłuszczu chrupiący drewno.