Codziennie o jedenastej rano ciężarówka wypełniona khatem – lekkim narkotykiem, który w Somalii żują wszyscy, od prezydenta po sprzątacza – przyjeżdża do Garoowe z odległego o 150 km Gaalkacyo. Stolice dwóch powstałych na gruzach Somalii minipaństewek: Puntlandu i Galmudugu, łączy kawałek jedynej asfaltowej drogi w kraju. Do Gaalkacyo khat przywozi się samolotami z Kenii i Etiopii. Ciężarówka – nazywana chew car, „samochód do żucia” – zajeżdża na senny główny plac miasteczka, pod nieczynną od lat fontannę. Błyskawicznie, jak na komendę, zjawia się tłum. Kobiety, ktore handlują khatem na ulicach, wybierają najlepsze wiązki na sprzedaż. Standardowa cena za pakiet, który wystarczy dorosłemu mężczyźnie na całe popołudnie, to 20 amerykańskich dolarów. Khat po zerwaniu szybko traci swoje właściwości: handlarki zawijają go w mokre szmaty, żeby dłużej był świeży.

We wczesne popołudnie ruch w mieście słabnie. Jest upał – temperatury w Somalii często przekraczają 40 stopni – i nikt nie wychodzi z cienia, jeśli absolutnie nie musi. Mężczyźni dyskutują leniwie, popijając słodką colę albo fantę (khat jest bardzo gorzki). Czas płynie powoli aż do zmierzchu. Żuje prezydent za ufortyfikowanymi murami swojego pałacu. Żują ministrowie w dużych willach, które służą im za biura. Żują kupcy na zapleczu sklepów i żołnierze przesiadujący pod drzewami. Innych rozrywek tu praktycznie nie ma. Można pić kawę lub herbatę w paru restauracjach na otwartym powietrzu albo oglądać telewizję satelitarną w domowym zaciszu. Unosząca się nad miastem nuda pozwala zapomnieć, że w tym kraju od 20 lat toczy się wojna.

 

Życie w butelce

Mały biały samolot ONZ kołuje po miękkim czerwonym gruncie: właśnie spadł deszcz i przez chwilę nie było w ogóle wiadomo, czy da się wylądować. Lotnisko międzynarodowe w Garoowe nie ma nawet pasa startowego z prawdziwego zdarzenia. Przestrzeń wokół jest zupełnie płaska i pusta, jak okiem sięgnąć nie ma nic oprócz jakichś małych krzaków i dwóch budyneczków 200 m dalej. Schodzę po chwiejnych blaszanych schodkach: jestem w Somalii.

Parę kilometrów za lotniskiem jest Garoowe, stolica Puntlandu, państewka położonego w samym rogu Afryki. Puntland ma własne: rząd, prezydenta, wojsko i flagę, chociaż formalnie nie jest niepodległym państwem i za takie się nie uważa. Jest autonomiczną częścią Somalii czekającą na możliwość podporządkowania się centralnemu rządowi – kiedy ten zdobędzie realną władzę w większej części kraju. A na to się szybko nie zanosi. W odróżnieniu od południa Somalii, czyli stolicy Mogadiszu i jej okolic, po Puntlandzie można się względnie bezpiecznie poruszać.

Kluczowe dla każdego podróżnika jest tu słówko „względnie”. W Somalii od 20 lat trwa wojna domowa, a porwania i morderstwa zdarzają się codziennie. Nie ma policji i wymiaru sprawiedliwości w europejskim rozumieniu tego słowa. Nie ma ambasady, która mogłaby pomoc turyście w kłopotach.

Na dodatek rząd nie kontroluje całego terytorium. W portach na wybrzeżu mieszkają rybacy, którzy w sprzyjających okolicznościach stają się piratami. Władza oczekuje od każdego cudzoziemca, że wynajmie ochronę – co najmniej dwóch ludzi z bronią na osobę w Garoowe i czterech–sześciu poza miastem. Moich ochroniarzy zapewnił rząd (chociaż trzeba było za nich zapłacić, a także wynająć im samochody). W praktyce umundurowani faceci z kałasznikowami nie odstępowali mnie nawet na krok, starając się robić bardzo profesjonalne wrażenie. Ola, pracowniczka Polskiej Akcji Humanitarnej, która nadzoruje kopanie w Puntlandzie studni, żyje w Garoowe jak w butelce. Nawet od hotelu do biura, które dzieli może 200 m, przeprowadza ja uzbrojona eskorta. Największy budynek w mieście, siedziba agend ONZ, wygląda jak skrzyżowanie wiezienia z fortecą, z budkami strażniczymi, drutem kolczastym i zaporami przed zamachowcami samobójcami. Ekipa ONZ jest jednak miejscowa: biali pracownicy przyjeżdżają na dzień czy dwa, załatwiają swoje sprawy i odjeżdżają w konwoju na lotnisko.

 

Portfel w komórce

Na lotnisku w Garowe lądują różne lokalne linie lotnicze – które nie figurują nawet w światowych spisach przewoźników. Można tam dolecieć z Mogadiszu i z Dżibuti; ja leciałem z Nairobi turbośmigłowym, głośnym i niewygodnym samolotem pasażerskim World Food Programme. Lot trwał cały dzień: samolot był bardzo powolny i lądował w kilku somalijskich miastach, trochę jak obwoźny autobusik. Przelot Nairobi–Garoowe kosztował tysiąc dolarów.

Puntland jest płaski i piaszczysty: to pustynia, która ciągnie się po horyzont, upstrzona gdzieniegdzie wioskami, namiotami koczowników i stadami wielbłądów. Jedynym śladem nowoczesnej cywilizacji – obok kałasznikowów – są anteny telefonii komórkowej. Komórki działają wszędzie, nawet w najdalszym zakątku pustyni. To imponujące osiągniecie, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że poza miastami nie ma prądu – i paliwo do generatorów zasilających stacje przekaźnikowe trzeba regularnie dowozić, co w kraju bez dróg nie jest łatwe. W Puntlandzie płaci się także za wszystko – nawet w małych wioskach – telefonem, bo kraj własnej waluty nie ma, i w obiegu są tylko somalijskie szylingi sprzed 20 lat (systematycznie przez kogoś dodrukowywane) oraz studolarowe banknoty (ale nie niższe nominały i tylko wydrukowane po 2006 r.). Nie działaja żadne karty płatnicze, nie ma bankomatów. Trzeba wpłacić dolary na konto w biurze firmy Golis, która kontroluje właściwie cały rynek płatności w Puntlandzie. Za pomocą prostego menu w telefonie można przelać każdą kwotę – od paru centów – na konto innego telefonu. W ten sposób płaci się za kawę, za obiad, za mieszkanie.

Garoowe nie wygląda jak miasto, które widziało wojnę. Jeszcze kilkanaście lat temu było mała wioska przy drodze, która prowadzi z południa na północ Somalii. Teraz liczy pewnie dobrze ponad 100 tys. mieszkańców. I rośnie jak na drożdżach, bo w ślad za rządem Puntlandu płyną tam pieniądze. Miasto wygląda na pół po afrykańsku, na pół po arabsku: jest zdecydowanie porządniejsze i schludniejsze od większości miast w Kenii, nie mówiąc już o Etiopii czy Sudanie Południowym. Na jasnobłękitnych ścianach domów lokalni twórcy malują pomysłowe reklamy: np. widać, jak zielone banknoty z Franklinem przelatują w powietrzu od jednego telefonu firmy Golis do drugiego. Nie ma – co uderzające dla każdego Europejczyka – żadnych korporacyjnych sieci handlowych czy usługowych. Każda stacja benzynowa to małe prywatne przedsiębiorstwo, z dystrybutorami stojącymi na ulicy i zabezpieczonymi zespawanymi z potężnych żelaznych sztab kratami. Znalazłem szyld „Pizza Hut”, ale krył się za nim sklep, który w Polsce nazwalibyśmy pewnie wielobranżowym.

W mieście czuje się bezpiecznie: rządowi udało się zakażać noszenia broni w miejscach publicznych. Ludzie podobno nadal maja kałasznikowy, ale trzymają je w domach i nie wychodzą z nimi na ulice.

 

Stolica piratów

Po Somalii jeździłem w konwoju wynajętych samochodów terenowych i z wynajętą eskorta SPU (Special Protection Unit), oddziału wojskowego, który zabezpiecza m.in. prezydenta Puntlandu. Ale transport publiczny istnieje: zdezelowane autobusy i minibusy jeżdżą po jedynej asfaltowej drodze i można nimi dojechać np. do portu w Boosaaso na północy, który jest większym i bogatszym miastem od Garoowe. Można tez nimi się wybrać na południe, ale tam, kilkadziesiąt kilometrów dalej, zaczynają się tereny, których nikt do końca nie kontroluje: ani rząd Galmudugu, ze stolicą w Gaalkacyo, ani rząd centralny, ani islamiści. Uzbrojeni ludzie zatrzymują autobusy i sprawdzają pasażerów: łatwo przy takiej okazji stracić pieniądze, wolność, życie.

Widziałem w Puntlandzie tylko jedno miejsce, które przy pewnej wyobraźni można byłoby uznać za atrakcję turystyczną. To Eyl, położony na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego port rybacki, który w latach 80. XIX w. był baza Hassana Hassana, pirata i bojownika walki z włoskimi najeźdźcami. Po Hassanie Hassanie została część fortecy, kilkupiętrowa, prostokątna wieża przypominającą donżon średniowiecznego zamku. Jest tam także parę kolonialnych budynków, w większości zniszczonych przez tsunami. Eyl było jeszcze parę lat temu główna baza somalijskich piratów: w ogromnej pięknej zatoce cumowały porwane statki. W wakacyjnej willi prezydenta – słowo „willa” oznacza tu mały, otoczony murem domek – stacjonuje dziś finansowany przez Zachód oddział wojsk Puntlandu przeznaczony do walk z piratami. Widziałem ich dowódcę i instruktora, potężnego, łysego białego po czterdziestce, najemnika z RPA.

W Eyl można się wykąpać i przepłynąć się na łódce z rybakami. Jest mały hotelik z podstawowymi wygodami, bez bieżącej wody, i jedna restauracja, w której można zjeść źle przyrządzoną rybę. Łowią ich tam bardzo dużo, ale zrobić nie potrafi a. Krajobraz przypomina juz pobliski Jemen: pustynia ustępuje miejsca czerwonawym, spalonym słońcem kanionom, w których głęboko – gdzieś na dole – płynęły kiedyś rzeki.

Będę szczery: żadnemu podróżnikowi, nawet ekstremalnemu, nie poleciłbym wizyty w Puntlandzie, a przynajmniej jeszcze nie teraz. To prawda, ze wyjazd jest wykonalny, i to najważniejsza wiadomość. Atrakcji dla turystów jednak nie ma, infrastruktura nie istnieje. Rachunki za samochody, ochronę, paliwo, jedzenie czy noclegi (i to w takim standardzie, że gdzie indziej nie zapłacilibyśmy za nie więcej niż 5 dol.) sięgać mogą setek dolarów dziennie. Jest tylko kilka trudniejszych i bardziej niebezpiecznych miejsc dla podróżnika na świecie – takich jak pobliski Mogadiszu.

Co dostajemy w zamian? Widoki pięknej pustyni oraz, oczywiście, złotą odznakę skauta: „byłem w Somalii”. Pytanie, czy warto.