Kołyszę się właśnie w hamaku na werandzie bambusowej chaty. Mekong płynie pół metra ode mnie, koguty pieją, kobiety kąpią dzieci w rzece. Życie w wiosce na wyspie Don Khon toczy się sennie. Tak, właśnie o to mi chodziło! Mam wreszcie mój wymarzony spokój. Szukałam go długo, przejechałam dla niego prawie cały Laos. Jednego jestem pewna, było warto.

Stolica wrzuca na luz

Zaczynam po bożemu, od stolicy. Foldery biur turystycznych reklamują Wientian jako „miasto z drzewa sandałowego”. Przewodnik Lonely Planet nazywa je „najbardziej zrelaksowaną stolicą na świecie”. Brzmi dobrze. Przechodzę przez most Mittabhap, biorę taksówkę do centrum Wientian. I wpadam prosto na wielki placu budowy. Co chwila mijam koło jakiejś betoniarki, przedzieram przez stosy desek. Czarę goryczy przepełnia promenada nad Mekongiem – w budowie. Sama rzeka wije się hen, pod drugim brzegiem, bo to pora sucha. Do tego wszechobecny pył, dziesiątki motorowerów i tuktuków (samochodów prawie nie ma). Gdzie ten relaks, pytam?!

 

ojawia się ze zmierzchem. Wtedy nadrzeczny Boulevard Khounboulom zmienia się w restaurację i targ zarazem. Można jeść na stojąco – naleśniki z wózka, na którym smaży je sprzedawca. Ale także na siedząco – w knajpce składającej się z ustawionych na ulicy paleniska i stolików, a nawet na leżąco – na materacach rozłożonych na chodniku, o ile oczywiście nie przeszkadzają nam jeżdżące metr od talerza motorowery. Razem z grupą francuskich turystów wybieram opcję siedzącą. Smażone krewetki są wyśmienite, tak jak sticky rice, klejący się, gotowany w bambusowych koszykach ryż. Laotańczycy toczą z niego kulki i nimi nabierają potrawę z talerza. Robię tak samo. Na deser beerlao, słynne laotańskie piwo. T-shirty z jego logo to pamiątka, jaką każdy turysta stąd wywozi. Po piwie i masażu stóp, jaki funduję sobie w jednym z wielu salonów (piekielnie bolesny, masażystka uciska stopy kijkiem, ulga po nim jest nieziemska – może dlatego, że już nikt nie wbija mi patyka w piętę), Laos zaczyna mi się podobać. Sympatię pogłębia wizyta w Muzeum Narodowym Laosu. Oglądam kości dinozaura, kilkusetletnie ceremonialne bębny z brązu zdobione żabami, symbolem życiodajnego monsunu, wielki kamienny dzban do palenia zwłok (usiana nimi Dolina Amfor to jedna z atrakcji turystycznych kraju) i posągi Buddy. Lwią część muzeum zajmuje historia najnowsza Laosu – czarno-białe zdjęcia dokumentują walkę antykolonialnego ruchu Pathet Lao, skutki bombardowań lotnictwa USA (przez Laos biegł zaopatrujący Wietkong szlak Ho Chi Minha), krwawy w skutkach sojusz z komunistycznym Wietnamem. Ten spokojny kraj przeżył piekło, ok. 300 tys. Laotańczyków zginęło w konfliktach toczonych w latach 1962–1973, a kolejne 45 tys. (w tym 90 proc. inteligencji) zabito na granicy podczas ucieczki do Tajlandii. Zastanawiam się, jakim cudem po takich przejściach Laotańczycy są nadal jednym z najmilszych narodów Azji. Niezwykle łagodni, z nieodłącznym uśmiechem i sabadi, czyli „witaj”, które słyszę kilkadziesiąt razy dziennie. Po odpowiedź idę tam, gdzie ludzie szukają jej od zawsze – do świątyni.

Pomarańcze mnichów

W Wat Ong Teu Mahawihan znajduję Laos, o jakim marzyłam. W półmroku lśni prawie sześciometrowy Budda z brązu, wokół którego kołyszą się złote parasole. Pachną kadzidła, ofiarne stożki z liści bananowca zdobione są kwiatami w kolorze pomarańczowym, jak szaty mnichów. W Laosie każdy młody mężczyzna trafia do klasztoru. Część zostaje w nich na zawsze, inni po kilku miesiącach lub latach wracają do świeckiego życia. Może to medytacja i nauka pokory, jaką odbierają każdego ranka, żebrząc o jedzenie, są przyczyną pogodnego charakteru Laotańczyków? Pogodzili się z krwawą historią tak samo łagodnie, jak przyjęli nauki Buddy. Nim w XIII w. do Laosu przybyli buddyjscy misjonarze, mieszkańcy wierzyli w phii, opiekuńcze duchy ziemi. Dziś, choć ponad połowa Laotańczyków to buddyści, phii nadal mają się dobrze. W niemal każdym domu stoją maleńkie kapliczki, w których domownicy składają im codzienne ofiary. Pokojową koegzystencję Buddy i phii widać najlepiej w świątyni Wat Si Muang. Centralne miejsce zajmuje tu kamienna kolumna, w której mieszkać ma duch opiekuńczy miasta. Wientiańczycy modlą się przed nią tak samo tłumnie, jak przed stojącymi obok posągami Buddy. Dwie kolejne ważne świątynie to Wat Si Saket, w której jest 6,4 tys. posągów Buddy i Ho Phra Keo, XVI-wieczna królewska świątynia, dziś muzeum sztuki sakralnej. Zachwycające! Nie mam jednak czasu, by odpocząć w muzealnych ogrodach, biegnę na autobus do Vang Vieng, miejscowości, w której słowo relaks nabiera nowego wymiaru.

Impreza bez rodziców  

W autobusie towarzyszy mi gromada  włóczykijów z Zachodu, większość z dredami i tatuażami. Czuję przedsmak tego, co czeka mnie w Vang Vieng, największej imprezowni Laosu. Dlaczego tam jadę? Bo poza narkotykami, których w zasadzie legalnie się tam używa (gdy policja złapie turystę z towarem, ten płaci kilkaset dolarów kary. Ale nie widziałam ani jednego policjanta w Vang Vieng), miejscowość ta leży w jednym z najpiękniejszych zakątków tego kraju.

Docieram tam po zmroku. Widzę tylko masę knajp, w każdej ryczący telewizor i gromady półnagich młodzieńców, pokrzykujących Hello, ladies! do skąpo odzianych turystek. Atmosfera imprezy robionej pod nieobecność rodziców – trzeba nawalić się jak najszybciej i jak najmocniej. Pierwsi Polacy, jakich spotykam w Laosie, opowiadają mi o największej atrakcji Vang Vieng – tubingu, czyli ponad trzykilometrowym spływie rzeką na traktorowych dętkach. – To totalny cyrk, musisz być nawalony, żeby to wytrzymać! – śmieje się Kamil, a jego koledzy potakują. – Mają tam takie wielkie młynki do mielenia trawy, no, nieźle jest! – opowiadają. Sądząc z nieschodzących im z twarzy uśmiechów, chłopcy odnaleźli się w tubingowej wspólnocie.

Po drodze do guesthouse’u mijam jeden  ze słynnych TV-barów, w którym, po spróbowaniu „happy shake’a” z opium, marihuaną, grzybkami czy LSD, zalega się na sofie i ogląda wyświetlany w kółko serial Przyjaciele. Ja chyba jednak inaczej rozumiem słowo relaks... Dopiero rankiem okazuje się, że przyjazd do Vang Vieng nie był jednak pomyłką. Śniadaniu na tarasie kafejki towarzyszy bajkowy widok: przerzucony przez rzekę bambusowy most, majaczące w porannej mgle, pokryte lasem góry. Jest pięknie!

A jeszcze piękniej robi się, gdy wypożyczam skuter (w którym nie działają światła, kierunkowskazy ani prędkościomierz) i jadę zwiedzać odległe o 15 km od miasta jaskinie. Opisywana przez Lonely Planet słynna Elephant Cave to zaledwie wnęka z posągami Buddy. Za to Pha Thao, o której przewodnik nie wspomina, a którą znajduję po kwadransie jazdy wyczynowej skuterem po bezdrożach, naprawdę zapiera dech w piersiach. Płacę za wejście chłopakowi schowanemu pod daszkiem i schodzę do świata jak z filmów fantasy. Światło latarki wydobywa z ciemności fosforyzujące stalagmity i stalaktyty, ogromne formacje skalne przypominające kokony z Obcego. Jaskinia jest wielka. Błąkam się pod ziemią 40 min coraz bardziej brudna i zachwycona. Zwiedzam kolejne jaskinie, jeszcze większe i równie piękne.

 

W miłosnym uścisku

Następny przystanek to Luang Prabang. Tym razem Lonely Planet nie kłamie – miasto wpisane w 1995 r. na listę światowego dziedzictwa UNESCO oczarowuje. Kolonialne kamienice, tradycyjne drewniane domy i ponad 30 buddyjskich świątyń, a wszystko to w miłosnym uścisku Mekongu i Nam Khan. Czubek stworzonego przez łączące się rzeki półwyspu to najdroższe miejsce w mieście, pełne ekskluzywnych pensjonatów i galerii z rękodziełem. Znajduje się tu też klejnot Luang Prabang – Wat Xieng Thong. W blasku słońca świątynia skrzy się jak diament – ściany pokrywają złocenia i mozaiki m.in. z postaciami z kolorowego szkła. Podobne motywy znajduję w haftach, jakie na targu, w który zamienia się co noc główna ulica miasta, oferują Laotanki. Sprzedają kapy, obrusy, szale i torby, a także tony srebrnej biżuterii, z której słynie Laos. Zachwycają mnie zwłaszcza bransolety w kształcie wijących się smoków lub kutych w ryby i kwiaty. Ale także zegarki ze skrawków materiału, z wyhaftowaną tarczą, słodkie i zabawne. Nagle spod chust dobiega płacz – targ to też nocne przedszkole. Berbecie śpią na porozkładanych na ziemi matach, obok pamiątek, które sprzedają matki. W ogóle dzieci tu dużo. Wybiegają z podwórek na wąskie uliczki, gonią koty, a Wat Pa Huak na wzgórzu Phou Si jest oblegana przez kilkulatki sprzedające bransoletki i laleczki.

Zaglądam do dawnego pałacu królewskiego, dziś muzeum. W 1977 r. komunistyczne władze wysłały króla z rodziną do „obozu reedukacji”. Dwanaście lat później rząd ogłosił, że rodzina królewska zmarła w obozie. Boso, jak wszyscy zwiedzający, oglądam włości ostatnich władców Laosu. W sali tronowej, której purpurowe ściany wyłożone są mozaiką, stoją dwa złote trony i dziesiątki złotych posążków Buddy. Apartamenty króla i królowej są duże, ale skromne, wyposażone jedynie w podstawowe sprzęty. Wśród prezentów od goszczonych w Laosie dostojników odnajduję replikę polskiego Szczerbca, jest wielkości dłoni, wygląda jak nożyk do otwierania listów. A także podarek od prezydenta Nixona – flagę Laosu, która z załogą Apollo 11 była na Księżycu, i trzy kawałki Srebrnego Globu zatopione w plastikowej łezce.

Spokój odnaleziony

Księżyc oglądam też o 5 rano następnego dnia, gdy idę na tradycyjne obdarowywanie mnichów jadłem. I mam ochotę udusić redaktorów Lonely Planet! Błąkam się samotnie po śpiącym mieście, mnisi bowiem pojawiają się na głównej ulicy dopiero o 6.30. Czekają na nich dwa rzędy turystów – jeden klęczy na matach, trzymając ryż i owoce dla mnichów, drugi stoi z wymierzonymi w obdarowywanych obiektywami kamer i aparatów. Pachnie mi to farsą.

Uciekam nad rzekę i ponad  dwie godziny płynę Mekongiem do buddyjskich grot Pak Ou. Usiłuję wypytać kapitana i zarazem jednoosobową załogę wąziutkiej łódki o to, jak żyją Laotańczycy. Konwersacja jest krótka. River driver, jak większość Laotańczyków, zna tylko podstawy angielskiego. Milczymy więc, oglądając kąpiące się bawoły i rybackie łodzie. Potem podziwiam białe jaskinie wypełnione setkami posągów Buddy. Tchnęłyby ciszą i spokojem, gdyby nie grupy turystów z przewodnikami o donośnych głosach. Tłum zwiedzających okupuje także wodospady Kouang Si w pobliżu miasta. Można tu zobaczyć wioskę niedźwiedzi, miasteczko słoni; agencje turystyczne w Luang Prabang prześcigają się w ofertach wycieczek.

Po kilku dniach mam już dość atrakcji i udaję się tam, gdzie nie ma prawie żadnych – do Si Phan Don, czyli „Czterech Tysięcy Wysp” rozrzuconych na Mekongu przy granicy z Kambodżą. Pokonanie 600 km zajmuje 28 godzin. Drogi są wąskie, kręte i wiodą przez góry. Jadę trzema autobusami, w tym „sleeping busem”, który ma wąskie koje do leżenia. Potem jeszcze łódź... i jestem na miejscu.

Od dwóch dni mieszkam już w wiosce Ban Khon na wyspie Don Khon. Dziś największą atrakcją dnia był kogut, który wszedł do knajpki i głośno piał. Turystów jak na lekarstwo. Wszyscy snują się leniwie, bo upał solidny, najlepiej leżeć w hamaku z widokiem na Mekong i pozwalać myślom dryfować. No dobrze, jutro wypożyczę rower i pojadę zobaczyć wodospady, które miejscowi uważają za pułapkę na złe duchy. Wybiorę się też łódką podziwiać rzeczne delfiny. A potem wrócę do hamaka i wypiję zimne beerlao za święty spokój, który wreszcie udało mi się odnaleźć.


Górale Dalekiego Wschodu

 

Północne zakątki Laosu zamieszkują plemiona, które przez wieki nie miały kontaktu z ludźmi Zachodu.

By dotrzeć do zagubionych w górach wiosek, trzeba wspinać się przez cały dzień przez tropikalny las. Ale warto! Nie ma w nich prądu, telewizji i zasięgu telefonii komórkowej, są za to ubrani w multikolorowe tradycyjne stroje górale, gościnni i ciekawi obcych. Nadal czczą duchy przodków, a o pomoc w chorobie zamiast lekarza proszą szamana.

Wizyta w wiosce ludu Hmong przenosi nas do świata, w którym człowiek nadal stanowi jedność z przyrodą, a cywilizacja to pozbawione znaczenia słowo. Najlepszą bazą do takich wypadów jest leżące na wysokości 1400 m n.p.m. miasteczko Phongsali. Można wynająć tam przewodników, którzy zaprowadzą nas do górskich wsi.

Park cudów

Ogromne i nie takie znowu wiekowe.  Rzeźby Buddy oraz bóstw hinduistycznych w Xieng Khuang (Sieng Khuang), niedaleko Wientian, powstały zaledwie kilkadziesiąt lat temu. Miejsce powszechnie znane jako Buddha Park to jedna z największych atrakcji Laosu. Jego pomysłodawcą i autorem był charyzmatyczny mnich Luang Pu Bunleua Sulilata, który postanowił połączyć filozofię buddyjską, wierzenia hinduistyczne oraz miejscową mitologię.

 

Agata Brandt