Zasapana wdrapuję się na szczyt. Nogi grzęzną w piasku, co chwila osuwam się kilka metrów w dół. Nade mną bezchmurne niebo, po horyzont beżowe piaszczyste wydmy. U stóp góry majaczy się niesamowity widok: otoczona palmami laguna. Naturalną oazę Huacachina dzieli od Pacyfiku 60 km i tysiące wydm. Zatrzymujemy się na szczycie jednej z nich. Mamy wielką ochotę spróbować czegoś, co nazywa się tu sandboardingiem.

Każdy dostaje deskę podobną do snowboardowej. Ogromne zaspy, z piaskiem uformowanym w rzędy fal, wydają się tak strome, że nie chcę nawet podchodzić za blisko krawędzi zbocza. Przewodnik rozdaje kawałki zwykłej świeczki, z poleceniem wypolerowania dolnej powierzchni deski, co pozwoli szybciej się ześliznąć.

Doświadczeni snowboardziści mogą spróbować zjazdu na stojąco, jednak bezpieczniej – przynajmniej za pierwszym razem – zdecydować się na nieco mniej ryzykowną opcję i zjechać, leżąc na desce na brzuchu. – Cokolwiek się zdarzy, nie krzycz, bo będziesz miała w gardle kilogram piasku – mówi przewodnik bez emocji.

Jeśli chcesz zahamować, wbij stopy w piasek po obu stronach deski. Gotowa? – dodaje i bez uprzedzenia spycha mnie z krawędzi wydmy. Nie mam kiedy zaprotestować, bo od razu zaczynam się ślizgać i po chwili mknę na dół z dużą szybkością. 

Kiedy po wszystkim stwierdzam, że wcale nie było tak strasznie, i chcę się zwijać, przewodnik podjeżdża, by zabrać nas jeszcze wyżej. Z czasem zjeżdżamy z coraz bardziej stromych zboczy, na złamanie karku. Oczywiście wracamy do oazy także następnego dnia.

Autor: Agnieszka Bielecka