Figa odbija się od mojego ramienia i spada na ziemię. Zaraz po niej druga – trzeba mieć refleks i uskakiwać. Zadzieram głowę. Między gałęziami kilkanaście zwinnych czarnych sylwetek – rozsiadają się rozparte wysoko w koronach. Rozgryzają owoce i zrzucają resztki. Trwa śniadanie. Słońce wzeszło ledwie godzinę temu, ale tam, na szczytach drzew, z każdą chwilą jest coraz goręcej. Szympansy muszą się spieszyć.

Jeden z samców zsuwa się w dół pnia. Rozdziawia pysk i na chwilę jego zakrzywione poczerwieniałe kły przypominają, że jest dzikim, niebezpiecznym zwierzęciem. Ale kiedy pokłada się, drapie i zakłada nogę na nogę, wygląda na niesfornego chłopca. Budowa ludzkiego i szympansiego DNA pokrywa się w ponad 98 proc. Ten odmienny skrawek oznacza ponad 35 mln istotnych różnić, mimo to, gdy samiec przelotnie patrzy mi w oczy, zamieram w poczuciu, że dobrze się znamy.

Nie ma czasu na wzruszenia, trzeba się ruszać. Kilkadziesiąt małp błyskawicznie zeskakuje na ziemię i zwinnymi ruchami przemieszcza się w gęstwinie. W porównaniu z nimi jesteśmy w tym splątanym tropikalnym lesie wyjątkowo nieporadni. A nawet zabawni – w górskich butach, oddychających spodniach, kapeluszach typu safari. Objuczeni plecakami, aparatami i lornetkami próbujemy dotrzymać kroku pokrzykującym małpom.

Benson, strażnik Parku Narodowego Kibale, przerzuca ciężki karabin na drugie ramię, ociera pot z czoła i uśmiecha się. – Mamy dzisiaj szczęście, to najważniejsza część stada. Widzisz tego starego samca? To prezydent, ci dwaj to premier i wicepremier. No i są samice z młodymi – wylicza zadowolony. W Kibale, jednym z ostatnich lasów deszczowych w Ugandzie, żyje duża populacja tych małp, ale odkąd z pobliżu zbudowano drogę szybkiego ruchu, trudniej je wytropić. Bardzo nie lubią hałasu. Benson przewiduje, że wkrótce przeniosą się w głąb parku, bliżej leśnych słoni, które nawet strażnikom pokazują się raz na kilka miesięcy.

 

Zachwyt i wina

Kilka godzin jazdy na południe od Kibale, przy granicy z Demokratyczną Republiką Konga, wyrasta nieprzenikniony las Bwindi. Mieszkają w nim rodziny goryli swobodnie poruszające się pomiędzy krajami. Ich tropienie wymaga dobrej kondycji, są jeszcze szybsze niż szympansy, a jedyną dostępną dla ludzi szczelinę w górzystym lesie otwiera przewodnik z maczetą. Ale wszystko to: wielogodzinne zmęczenie, ukąszenia owadów, otarcia i pot zalewający oczy – znikają, gdy staje się oko w oko z potężnym posrebrzonym samcem i jego rodziną. Nawet twardziele przyznają, że takie spotkanie przynosi metafizyczny dreszcz. I odrobinę goryczy, która miesza się z ekscytacją. Ostatnie wielkie małpy żyją wyłącznie na obszarach chronionych, w tych samych rejonach, z których wywodzą się nasi przodkowie. Są przypomnieniem i przestrogą.

Wieczorem w hotelikach, przy zimnym piwie zostawiającym wodne kręgi na stołach z mahoniu, przysłuchuję się rozmowom innych podróżników – w nich też zachwyt miesza się z poczuciem winy. Słońce się zniża, ale ruch wzdłuż drogi nie ustaje. Pędzimy motorem po wybojach, wokół wiruje czerwonawy pył. Mam go w oczach, we włosach, na języku. Zostawiliśmy za sobą Fort Portal, położone na zachodzie miasto, które w ostatnich latach wyrosło na buzujące centrum handlu. Mijamy pola zielonych bananów, kukurydzy i plantacje herbaty. Pod uprawy wycięto tu już olbrzymie połacie lasów tropikalnych, a teraz szybko rosnąca populacja zagraża ostatnim dzikim obszarom. Ponad 35 mln ludzi na zaledwie 236 tys. km². Każdego dnia padają kolejne drzewa.
Przy poszarpanym asfaltowym poboczu kipi życie. Zbite z byle czego stragany obstawione kopczykami pomidorów, ziemniaków, cytryn i mango. W pylistej zatoczce warsztat naprawy motorów połączony ze sklepem meblarskim. W worach powciskany na sztorc maniok i węgiel drzewny. Przy pompach – kolejki.

Kobiety i dzieci idą niespiesznie, biodra się kołyszą, a wyciągnięte szyje balansują – na głowach żółte kanistry z wodą. Od największych po maleńkie, noszone przez najmłodszych. Nikt nie idzie bez celu. Ludzi wcale nie ubywa po zmroku. Lampa motoru wyławia ze smolistej ciemności kolejne sylwetki. W oddali, na wzgórzach, ściana ognia – porusza się lekko jak płomienny grzebień. Nadeszła pora wypalania traw.

Godzinę po zmroku dojeżdżamy na miejsce. Pomiędzy jeziorami kraterowymi Toro, na wysokości 1,5 tys. m n.p.m., właśnie serwowana jest kolacja. Zupa z orzeszków ziemnych, tilapia pieczona z ziołami, a na deser ostry czekoladowy pudding doprawiony tutejszym chili. Przy stolikach nakrytych białymi obrusami, w towarzystwie lamp naftowych i gekonów, rozmawiają goście z Austrii, Belgii i Holandii. Sztućce lekko stukają o talerze, w tle gra Coltrane.

Magda sprawdza, czy piece na werandzie są już rozpalone. Sebastian przygotowuje drinki. 5 lat temu przyjechali do Ugandy z małym synem i tu, na zachodnich wzgórzach, stworzyli jeden z najbardziej luksusowych i wysmakowanych hoteli w kraju. Wszystko – od menu i mebli po papierowe origami kołyszące się na nitkach pod sufitem – jest dziełem ich rąk i wyobraźni. Noc w jednym z eukaliptusowych domków Papaya Lake Lodge, z widokiem na turkusowe jezioro i barwne ptaki, to atrakcja dla gości z grubszym portfelem. Ale można wpaść na obiad i drinka przy basenie. Dać się zahipnotyzować słońcu zachodzącemu łagodnie za szczytami Ruwenzori, po kongijskiej stronie.

20 lat temu na tutejszy pięciotysięcznik – Szczyt Małgorzaty kojarzony z jednym ze źródeł Nilu – wspinał się Reinhold Messner. Teraz wrócił – z rodziną i przyjaciółmi. Jest w podróży sentymentalnej. Siedzimy przy hotelowym kominku, z trudem powstrzymując ekscytację. Messner przegląda książkę o Jerzym Kukuczce, otworzyliśmy ją na ich wspólnym zdjęciu. Chyba się wzruszył, bo po dłuższym milczeniu mówi wreszcie: – To był wspaniały człowiek.

Wypytuje, co skłoniło młodych Polaków do stworzenia hotelu w Ugandzie. Popija żołądkową gorzką i zapewnia, że jeszcze tu wróci.