Brniemy wolno po kolana w lodowatej wodzie. Tracimy grunt. Nie ma wyjścia, trzeba płynąć. Po chwili wychodzimy na wysepkę pośród rozległych zalanych łąk. Mokre ubrania kleją się do naszych ciał, zimny wiatr przewiewa do kości. Jest tylko kilka stopni powyżej zera. Wokół nas rozlewiska Warty. Nie lubię pływać. Niczego nie boję się bardziej niż wody. Aga trzęsie się z chłodu i ma łzy w oczach na samą myśl o kolejnym zanurzeniu. Szczękamy zębami. Głupio byłoby umrzeć z zimna w Wielkopolsce. I tak już nie ma odwrotu. Znowu wchodzimy do wody i jeszcze raz, i jeszcze... Docieramy do głównego nurtu rzeki i przeprawiamy się na linach na drugi brzeg. Stamtąd mamy już tylko 100 km do mety.  

To i tak niewiele. Trasy niektórych rajdów przygodowych wiodą setkami kilometrów przez góry, lasy, bagna, pustynie i inne „okoliczności przyrody”. Skąd w takim razie wiadomo, jak należy iść? Trasę wyznaczają punkty kontrolne – na przykład odblaskowe lampiony ustawione w określonej odległości od siebie i zaznaczone na mapie. Trzeba je odnaleźć w terenie i potwierdzić naszą obecność na danym punkcie.  

Rajdy łączą bieganie, jazdę na rowerze, rolkach, nartach biegowych, kajakarstwo i inne pokrewne dyscypliny. W odróżnieniu od triatlonu rozgrywane są w terenie i przede wszystkim na orientację. „Sztajcha na rympał”, jak mówi się o stromym podejściu pod górę po bezdrożach, to stały element przygody. Zawsze niesie się ze sobą cały niezbędny sprzęt, który od czasu do czasu można uzupełniać w strefach zmian (na „przepakach”). To miejsca, w których zmienia się dyscyplina i w których ma się dostęp do wcześniej zdeponowanego sprzętu.

Żeby ukończyć zawody, do mety trzeba dotrzeć w komplecie – jeśli zrezygnuje choćby jedna osoba, zespół zostaje zdyskwalifikowany (w składzie musi być zwykle przynajmniej jedna kobieta). Poza tym należy jeszcze zmieścić się w określonym czasie i zaliczyć po drodze wszystkie punkty kontrolne.

Rajdy przygodowe przywędrowały do Polski z Nowej Zelandii – królestwa sportów outdoorowych. Powstały z inicjatywy ludzi, którzy pasjonowali się sztuką przetrwania, uwielbiali kontakt z naturą, a do tego chcieli włączyć sportową rywalizację. Szczyt popularności osiągnęły w latach 90. Wtedy na wyobraźnię działały filmy kręcone podczas Eco Challenge – rajdów rozgrywanych w najdzikszych rejonach świata, takich jak Patagonia, Borneo czy Australia.

Trudne początki


Na drugim brzegu Warty szybko ustalamy z Agą właściwy kierunek. Najważniejsze, że wiemy, dokąd zmierzamy. Kiedy po raz pierwszy wystartowałem w rajdzie przygodowym, zgubiliśmy się z moim zespołem w lesie na wiele godzin i nie zmieściliśmy się w limicie czasu przewidzianym przez organizatora. Bawiliśmy się jednak świetnie. Na kolejnych zawodach też się zgubiliśmy. I na następnych również. Przez następne miesiące dużo trenowaliśmy i mimo hektolitrów wylanego potu ciągle byliśmy na szarym końcu. Minął prawie rok od mego debiutu w zawodach, zanim dotarła do mnie pierwsza i zarazem najważniejsza lekcja: Lepiej czołgać się we właściwym kierunku, niż biec w przeciwnym. Na pewien czas ograniczyłem treningi do spacerów z mapą. Chodziłem po okolicy, szukając wszystkich detali, które zostały zaznaczone na mapie. Przez następny rok, niezależnie od zespołu, z jakim startowałem, zawsze byłem czwarty. To bardzo dobre miejsce. Szkoda tylko, że poza podium.




Grupa to nie zespół


Kiedy po raz kolejny z rzędu człowiek stanie obok „pudła”, zaczyna się zastanawiać: „A może z nami jest coś nie tak? Gdzie popełniamy błąd?”. Wiele osób sądzi, że zespół jest tak dobry jak jego najsłabsze ogniwo. Takie myślenie bardzo ogranicza nasze możliwości, bo tak naprawdę ludzie umiejący ze sobą współpracować są w stanie stworzyć zespół, który będzie zdecydowanie lepszy niż jego najsłabszy członek.

Podczas trwających kilka dni zawodów zespół doświadcza w skompresowanej postaci takiej różnorodności zdarzeń, jaką normalnie przyjmuje się w ciągu całego roku. Wszystko jest spotęgowane, wzloty wyższe, a upadki boleśniejsze. Co ciekawe, problemami, które powstrzymują zespoły przed ukończeniem zawodów, nie są kontuzje, defekty sprzętu, hipotermia, schodzone stopy czy zmęczenie. Powodem jest nieumiejętność współpracy. Właściwie każdy napotkany podczas rajdu problem może zostać rozwiązany, o ile zespół jest zmotywowany i ma dobrego lidera, który będzie nad tym wszystkim czuwał.

Podczas zimowych zawodów, w lutym tego roku, przyjaciółka z zespołu zapytała mnie: „Czy daleko jeszcze do strefy zmian?”. Temperatura spadła poniżej –20°C, byłem otępiały ze zmęczenia, a wychłodzenie zrobiło ze mnie „warzywo”. Normalnie spojrzałbym na mapę i policzył odległość. Ale wtedy na samą myśl o podniesieniu ręki zrobiło mi się słabo, więc odburknąłem: „Nie wiem”. I to był początek naszego końca. Nie dotarliśmy do mety. Skupieni na własnym cierpieniu coraz słabiej współpracowaliśmy, przestaliśmy być zespołem.

Mam wrażenie, że podobnie jak w wysokich górach, kiedy sami doświadczamy niekomfortowych warunków, trudno jest wspierać innych. Ale to jest właśnie wyzwanie rzucane człowiekowi przez rajdy przygodowe!

Bo wszystko jest w porządku, dopóki nie znajdziemy się gdzieś pośrodku niczego, odwodnieni i wyczerpani, a nasz mózg zmęczony brakiem snu będzie tak zajęty przypominaniem sobie imienia kolegi obok, że zadecydowanie o tym, gdzie iść, stanie się niemożliwe. I właśnie w takich momentach poznaje się wartość zespołu. Kiedy wszyscy przechodzą kryzys, musi znaleźć się ktoś, kto podejmie decyzję. Ktoś, kto nie pozwoli reszcie zasnąć w zaspie na 20-stopniowym mrozie. Będzie ćwiczył z kolegą tabliczkę mnożenia, by ten nie zamknął oczu, jadąc na rowerze. Albo wytłumaczy, że człowiek przy drodze, z którym rozmawiamy, to tak naprawdę krzak.

Dobry zespół wytwarza w trudnych momentach pewnego rodzaju synergię. Co zrobić, gdy jedna osoba zaczyna odstawać od reszty? Można zwolnić do jej tempa i... pożegnać się z podium. Tak zadziała grupa ludzi, którzy po prostu razem wystartowali. A co zrobi zespół? Najsilniejszy wyciągnie hol, druga osoba odciąży plecak, a trzecia osłoni od wiatru. Tak wygrywa się zawody. Ruszając w kilkudniową ekspedycję, trzeba mieć obok siebie tych, na których zawsze można liczyć.

Milion wrażeń na godzinę


W czerwcu 2010 r. wystartowaliśmy razem z Agą Korpal w Rajdzie 360° w Jeleniej Górze. Termin jest tu o tyle istotny, że występowały bardzo duże różnice temperatur między nocą i dniem, a okoliczne rzeki były w stanie powodziowym. Do etapu kajakowego dotarliśmy o drugiej w nocy. Nurt Bobru gnał z ogromną prędkością, fale co chwilę przelewały się przez kajak, mocząc nas od stóp do głów. Wiele zespołów w tym miejscu zakończyło przygodę – a to wisząc na drzewie na środku rzeki, a to gubiąc w jej odmętach całe wyposażenie albo po prostu wywracając się do lodowatej wody. Podczas jednej z przenosek, gdy ciągnąłem kajak przez szuwary, próbowałem założyć dodatkową kurtkę, ale rękoma zawładnął pan Parkinson i o zapięciu suwaka nie było mowy. W końcu wstało słońce i zaczęło robić się ciepło. W dzień termometr zatrzymał się dopiero na 30. kresce. Słońce nie miało litości. Walcząc o pierwszą pozycję, nie mieliśmy czasu regularnie pić. Bardzo się odwodniliśmy, a lejący się z nieba żar źle wpłynął na nasze postrzeganie rzeczywistości. Po 100-kilometrowym etapie rowerowym szukaliśmy zadania specjalnego – zjazdu linowego założonego na kilkudziesięciometrowej skale. Do dziś nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego przez godzinę wypatrywaliśmy wielkiej skały, chodząc pomiędzy kamieniami sięgającymi nam co najwyżej kolan. Nie było w tym żadnej logiki. W ciągu kilku godzin wszystko odwróciło się o 180 stopni. Hipotermia na kolację, udar na śniadanie.




Była to cenna lekcja z kilku powodów. Po pierwsze nauczyłem się, że nawigator musi mieć otwarty umysł i powinien umieć dopuścić do siebie myśl o popełnieniu błędu. Najgorsze, co można zrobić, to wmawiać sobie, że wszystko gra, mimo że mapa nie zgadza się z tym, co widać w rzeczywistości. Druga lekcja dotyczyła sprzętu. Nigdy nie wiadomo, jak zmienią się warunki, dlatego do depozytów zostawianych w strefie zmian warto włożyć wszystko, co może się przydać, od kremu z filtrem po ciepły śpiwór. Po trzecie przekonałem się, że rajd kończy się dopiero na mecie. Szukanie tej nieszczęsnej skały dało nam godzinną stratę w stosunku do lidera. Zdążyliśmy się już pogodzić z drugą lokatą. Niedługo później prowadzący zespół utknął w lesie na prawie trzy godziny, szukając punktu kontrolnego – tym samym zostawił nam wolną drogę do zwycięstwa!

Co ja tu robię


Można pomyśleć, że skoro rajdowiec – czy też napieracz, bo takiego określenia używa się najczęściej – musi dzielić swój czas na wiele dyscyplin, to poziom sportowy zawodów nie jest wysoki. Nic bardziej mylnego. Różnica polega na tym, że gdy np. biegacz profesjonalista kończy maraton, idzie na masaż i przez tydzień się regeneruje. Dla rajdowca to dopiero rozgrzewka. Potem musi wsiąść na rower, do kajaka, a po ukończeniu zawodów… pójść do pracy, bo za udział w nich nikt mu nie zapłaci. Tak samo jak za cały niezbędny sprzęt. Lista potrzeb nigdy się nie kończy. Części rowerowe zawsze mogą być lżejsze, buty do biegania lepsze, lampy mocniejsze, a rolki szybsze. Między innymi dlatego w dłuższej perspektywie jest to sport dla prawdziwych pasjonatów – ludzi, dla których rajdowanie oznacza pewien styl życia, a urlop w pracy to czas, który niejednokrotnie przeznacza się na zawody.

W Polsce organizuje się wiele imprez kierowanych do osób chcących spróbować czegoś nowego. Pojawia się coraz więcej zawodów miejskich, a w ramach dłuższych rajdów zazwyczaj proponowana jest trasa, z którą może zmierzyć się każdy, kto choć trochę dba o kondycję fizyczną. Organizatorzy zapewniają większość sprzętu, przygotowują mapy i emocjonujące zadania specjalne.

Ktoś mógłby zapytać: „Po co tak się męczyć?”. Właściwie nie wiem. Stojąc na starcie każdych zawodów ze świadomością, że przez kolejne kilkadziesiąt godzin będę w ruchu, niezależnie od pory dnia czy nocy, zawsze zadaję sobie pytanie: „Co ja tu znowu robię?”. Ale gdy po zawodach zasypiam nad talerzem z gorącym posiłkiem, moja podświadomość już myśli o kolejnym rajdzie. Niektórzy ludzie po prostu lubią się męczyć, przeżywać każdą chwilę intensywnie, a każdy rajd przygodowy jest jak wielka strzykawka endorfin. Jak poranny jogging w skali makro. A przy okazji można trafić w miejsca, w których, gdyby nie rajd, nigdy byśmy się nie znaleźli.

Dla mnie rajdy przygodowe są czymś w rodzaju studni z napisem „satysfakcja”. Zawsze można wyciągnąć pełne wiadro i poczuć się lepiej. Świetnie podsumował to jeden z najlepszych napieraczy na świecie – Australijczyk Ian Adamson, który powiedział: „O rajdach przygodowych myślę jak o stopniu doktorskim w życiu. Przyjmuję cenne lekcje podczas zawodów i przekładam je na życie rodzinne, zawodowe, osobiste…”.

Mnie na samym początku mojej przygody z rajdami wydawało się, że podczas zawodów będę mógł znaleźć i przesunąć granicę swoich możliwości. Po czterech latach regularnych startów wiem już, że nie warto jej szukać. Ona najzwyczajniej w świecie nie istnieje.