Głos w słuchawce telefonu był zdenerwowany. Dzwonił właściciel pałacu w Domanicach, wiosce na Dolnym Śląsku. – Rano zobaczyłem w moim parku długi ślad, jakby ktoś ciągnął coś ciężkiego, zerwał nawet kawał trawnika. Biegł od samej ściany pałacu. Obok widać odciski opon. Sąsiedzi twierdzą, że późnym wieczorem widzieli w moim parku jakiś żółty traktor. Właściciel, niczym wytrawny śledczy, odnalazł traktor (pech, akurat w okolicy tylko jeden jest żółty), powiadomił policję i zrobiło się gorąco. Okazało się, że pod ścianą rezydencji leżała, przywalona kamieniem, szafa pancerna z XIX w. Nikt o niej nie wiedział, ale jako że pałac nie jest na stałe zamieszkały, zabytkowy sejf namierzyli „odkrywcy” z sąsiedztwa. Znalezisko było ciężkie, przyjechali więc traktorem z lawetą. Wywieźli „skarb” do swojej wsi, rzucili na podwórko, zrobili kilka zdjęć i… wystawili na Allegro. Wpadli po uszy.

To jednak nie koniec tej historii. Okazało się, że nie ma za dużego zainteresowania sejfem i znalezisko, bardzo zresztą intrygujące – no bo kto i kiedy go ukrył, co było w środku? – leżało sobie na podwórku złodziei. Na dodatek wmieszała się w to szanowana w środowisku eksploratorów osoba i ex cathedra orzekła, że teren właściwie nie był prywatny, więc panowie mogli sobie sejf zabrać. Tyle że trudno znaleźć w całej Europie miejsce niczyje, każdy skrawek ziemi do kogoś należy. A polskie prawo pod tym względem jest nieugięte. Uważasz się za poszukiwacza, chcesz szukać zabytków, musisz mieć na to, przede wszystkim, zgodę właściciela terenu.

 

Zielone ludziki

W Polsce działa ponad 150 tys. eksploratorów – trudno powiedzieć, skąd biorą się statystyki. Najprawdopodobniej wiążą się z liczbą sprzedawanych wykrywaczy metalu, chociaż nie jest to miarodajne, bo detektory mają na wyposażeniu także wojsko, policja czy leśnicy. Mniej więcej od połowy lat 90. XX w. eksploracja stała się niemal sportem narodowym – dr hab. Maciej Trzciński, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, dyrektor Muzeum Archeologicznego we Wrocławiu, twierdzi nawet, że Polacy mają syndrom Indiany Jonesa. W wolnych chwilach, po pracy albo w weekendy, po polach i lasach suną kordony ubranych w zielone, wojskowe uniformy osób, które przeczesują teren w poszukiwaniu m.in. monet. Niektóre łączą się w grupy pracujące nad jednym „tematem” – szukają ukrytych depozytów, składów, zapomnianych podziemi, przesiadują w archiwach. Mają na koncie większe i mniejsze sukcesy.

Grzegorz Borensztajn z Głuszycy w Górach Sowich regularnie organizuje akcję Belfer. W kultowe dla eksploratorów góry, gdzie w czasie II wojny światowej Niemcy wydrążyli system podziemi o kryptonimie Riese, zjeżdżają wtedy pasjonaci z całej Polski i wspólnie oczyszczają naziemne elementy kompleksu. To ich sposób na poznawanie historii. Również Stowarzyszenie Eksploracyjne na rzecz Ratowania Zabytków „Sakwa” zawsze działa oficjalnie i ma na koncie ponad 30 udanych akcji. Odkryli m.in. katakumby Arcybractwa Dobrej Śmierci pod kościołem Franciszkanów w Krakowie, odnaleźli również radziecki samolot Pe-2 w dorzeczu Bzury.

Większość poszukiwaczy trafia jednak na drobiazgi, dla nich pocisk, destrukt broni czy klamerka są wartym zachodu znaleziskiem. Mają swój kodeks, zwracają sobie wzajemnie uwagę, żeby nie zostawiać po sobie rozkopanych dołków, dbają też o to, żeby nie wchodzić w temat rozpoczęty już przez kolegę. Jeżeli ktoś jest na tropie np. zaginionego obrazu i zaczął już prace, nie wypada wpychać się ze swoją łopatą. Jak w każdym środowisku, na jednej szalce wagi są tacy, którzy uzyskują stosowne pozwolenia, zapraszają do współpracy archeologa, na drugiej tacy – którzy się prawem nie przejmują. Szukających tylko dla pieniędzy eksploratorzy nazywają hienami (najlepszy przykład to sejf z Domanic). Ale większość idzie za pasją, za cichą miłością do historii. I tu się zaczyna mały kłopot.

– Nie można sobie po prostu szukać skarbów – tłumaczy prof. Trzciński. – W naszych przepisach ustawodawca dopuszcza możliwość, żeby poszukiwania ukrytych zabytków mogli prowadzić niefachowcy, muszą jednak uzyskać na to zgodę konserwatora zabytków. Trzeba pamiętać, że bez względu na to, czy zabytek został odkryty, czy znaleziony, jego jedynym właścicielem jest skarb państwa. Dla mnie jako dla archeologa najważniejszy jest tzw. kontekst, dlatego chcę, żeby przy takich pracach poszukiwaczom obowiązkowo towarzyszył archeolog.

 

Siła kontekstu

Archeolog Agata Byszewska podkreśla, że dla poszukiwaczy ważne są przedmioty, dla archeologa również to, gdzie i jak leżały, na jakiej głębokości i co było obok. Problem polega jednak na tym, że to, co ciekawe dla eksploratora, niezbyt podnieca muzealnika. Co z guzikami, łyżkami, hełmami wyciągniętymi gdzieś na polu? – Niestety w definicji zabytku nie ma cezury czasowej. Nawet wśród archeologów, podzielonych na przeciwników i tych akceptujących poszukiwaczy, nie ma więc jasności, czy np. zgnieciona manierka jest zabytkiem archeologicznym – mówi prof. Trzciński.  

To, że naukowcy upominają się o stary hełm, budzi wśród poszukiwaczy bunt. Tak naprawdę muzeum go nie potrzebuje, archeolodzy z wyższością patrzą na znaleziska z czasów II wojny światowej. Zdarza się jednak, i to jest tajemnica poliszynela, że archeolodzy kupują „fanty” od eksploratorów, korzystają z ich sprzętu albo sami uczestniczą w nielegalnych wyprawach, bo chcą pozyskać jakieś zabytki. – Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto jest bez winy – narzekają eksploratorzy.