Instruktor znowu próbuje zorientować się, z której strony wieje. A ponieważ wiatr ciągle się zmienia, puszcza jak opętany kolejne dmuchane baloniki i sprawdza, gdzie polecą. Po 45 minutach wreszcie mówi, że już wie, i każe jechać za sobą.

Dojeżdżamy do czyjegoś pola. Okazuje się, że to prywatny teren, ale właśnie stąd najlepiej byłoby wystartować, by dolecieć nad Biebrzę. To się gospodarz zdziwi, jak wyjrzy przez okno: my, ogromny balon, wentylatory do napełniania czaszy. Gdy balon podnosi się delikatnie, instruktor odpala palniki i każe nam wskakiwać do kosza. Dodajemy gorącego powietrza i po chwili unosimy się w powietrzu. Sterowność mamy prawie żadną. Jesteśmy zdani na wiatr i jego humory. Poziom adrenaliny wzrasta wraz z kolejnymi metrami nad ziemią.

 

Oko na łosia

Na szczęście dziś pogoda jest przychylna. I lecimy mniej więcej w dobrym kierunku. Zasady latania są dość proste. Ciepłe powietrze sprawia, że unosimy się do góry. Im większa różnica temperatury pomiędzy tym, co w czaszy, a tym, co na zewnątrz, tym wyżej się możemy wznieść. Dlatego lepiej latać, gdy jest zimniej, czyli na przykład nad ranem. Po kilku minutach uzyskujemy wysokość przelotową. Nie wiem, ile metrów dokładnie, ale świat pod nami zmienił się na obrazek niczym z dziecięcego rysunku: domy wyglądają jak pudełka, pola jak pokolorowane kredkami kartki papieru, a ludzie jak robaczki. Chodzące na dwóch nogach, ale jednak robaczki. Widok zdecydowanie lepszy niż z samolotu, który zazwyczaj lata dużo wyżej i dużo szybciej.

Krajobrazy z perspektywy balonu zmieniają się powoli, można więc je kontemplować. A do tego w balonie panuje niezwykła cisza. Nie dochodzą już dźwięki z ziemi, a ponieważ lecimy z prędkością wiatru, nie ma żadnego szumu. Nie czujemy też chłodu. Na chwilę jesteśmy zawieszeni w czasoprzestrzeni. Do porządku przywołuje nas jednak instruktor, który co rusz chce nam coś pokazać. Na przykład przechadzające się łosie (tak, można je dostrzec wprawnym gołym okiem). Żyje ich w okolicy prawie tysiąc!

 

 

Rok suma

Do Biebrzy dolatujemy mniej więcej po 20 minutach. Najpierw z oddali widać wijącą się wśród pól nitkę. Im bliżej rzeki, tym robi się bardziej malarsko. Grafiki zmieniają się w impresjonistyczne obrazy. Biebrza jest na tyle spokojna, że gdy lecimy nad nią, możemy zrobić zdjęcie swojego odbicia w jej leniwym nurcie. I naszych twarzy, na których rysuje się błogość. Tę przerywa na chwilę łopot skrzydeł uderzających o taflę wody. Co roku przylatują tu tysiące ptaków: gęsi, żurawie, bociany, czajki, rycyki. Długo można wymieniać. Gdzieś z tyłu słychać owady, a pod nami pluskające ryby. Może to sum, zastanawiamy się. Jest szansa, choć populacja tych ryb maleje na tyle, że 2015 r. nad Biebrzą okrzyknięto „rokiem suma”. Przez następne trzy lata nie będzie można ich łowić i rozpocznie się szczegółowy monitoring populacji. Takie akcje odbywają się nad Biebrzą regularnie, dzięki czemu zachowany jest jej zupełnie dziki i naturalny charakter.

Nad samym ranem, a jest dopiero siódma, odbywa się tu prawdziwe ptasie radio. Na horyzoncie nie widać żadnych oznak cywilizacji. Przez prawie 40 km nie ma mostu na Biebrzy. To dlatego, że wiosną rzeka tworzy nawet kilkunastokilometrowe rozlewiska. Jedyne takie w całej Europie. Nie ma też słupów wysokiego napięcia, kominów ani reklam. Nie dziwi więc fakt, że Biebrza ma grono swoich wiernych miłośników. Nazywa się ich pieszczotliwie biebrzniętymi.