W podróży do rozległych przestrzeni nabiera się pewności, że są miejsca, które warto odwiedzić choć raz w życiu. Wyprawa na Antarktydę rozpoczyna się w Ushuaia, argentyńskim mieście wysuniętym najbardziej na południe na całej kuli ziemskiej. Turyści wracają stamtąd z pieczątkami w paszporcie, na których widnieją słowa: „Fin del mundo”, czyli „koniec świata".

Podróż na koniec świata

Miasto stanowi bramę do najdalszej wyprawy – na Antarktydę. Ogromne statki na nabrzeżu przypominają o istnieniu, gdzieś daleko, białego kontynentu. Co roku stawia na nim stopę 20 tys. turystów z całego świata. Dla mnie jest on swego rodzaju obietnicą samotności, nieskończonej przestrzeni i niezakłóconej ciszy. Trudno wyobrazić sobie miejsce bardziej odległe od domu, pozbawione stałych mieszkańców, telefonów komórkowych, internetu i zabudowań po horyzont.

Okrętujemy się na statku ekspedycyjnym Lyubov Orlova, przystosowanym do wypraw antarktycznych. Jest ogromny – długi na 100 m, szeroki na 16 m, a jego wyporność to ponad 6 ton. O samotności można zapomnieć tuż po wejściu na pokład – kłębi się na nim stu dwudziestu turystów i kilkadziesiąt osób międzynarodowej załogi. Przez najbliższe 10 dni będziemy dzielić trzyosobowe kajuty. Większość pasażerów pochodzi z Nowej Zelandii, USA, Kanady, Holandii, Anglii. Z Polski przybyło dziewięć osób. Statkiem podróżują glacjolodzy i ornitolodzy, biolodzy i geolodzy. W wolnym czasie zaplanowano wykłady, odczyty, pokazy zdjęć i filmów o tematyce polarnej. Jednak już wkrótce się przekonamy, że nie każdemu z nas dane będzie w nich uczestniczyć z powodu choroby morskiej.

Jest 3 lutego, w Polsce zima w pełni, tymczasem na Antarktydzie lato. To właśnie teraz Cieśnina Drake’a jest wolna od lodu i będziemy mogli swobodnie płynąć w kierunku archipelagu Szetlandów Południowych. Już we wrześniu pokrywa lodowa może się zbliżać do Przylądka Horn. Zasypiam z myślą, że już wkrótce znajdziemy się na obszarze tzw. konwergencji antarktycznej – miejsca, gdzie lodowate wody antarktyczne łączą się z cieplejszymi, subantarktycznymi. Różnice temperatury, gęstości i zasolenia wód są tam tak duże, że po obu stronach żyją zupełnie inne gatunki organizmów. Kiedy przekroczymy zygzakowatą „granicę”, wreszcie wpłyniemy do Antarktyki.

Statek zbliżający się do wybrzeży Antarktydy. fot. Andrew Peacock/Getty Images

Tysiąc kilometrów koszmaru

Nie ma szans na ominięcie słynnej Cieśniny Drake’a. Wszystkie statki, zarówno te wypływające z Ushuaia, jak i z Puerto Natales w Chile albo z Falklandów, muszą się zmierzyć z tysiącem kilometrów żeglarskiego koszmaru. Na samą myśl o Drake’u ciarki przechodzą po plecach – to jedne z najbardziej niespokojnych wód na Ziemi.

Ponad 400 lat temu odkrył je nieustraszony korsarz w służbie korony angielskiej Francis Drake. Minęło kilka wieków, ale do dziś nazwa cieśniny wywołuje grymas na twarzach nawet najbardziej zatwardziałych wilków morskich. Wielorybnicy zapuszczający się na Szetlandy Południowe zwykli opowiadać, że na wodach Cieśniny Drake’a nie ma ani prawa, ani Boga. Nietrudno uwierzyć, że wielu śmiałków dokonało tutaj swego żywota. W tym niebezpiecznym, a zarazem mitycznym miejscu spotkania Atlantyku z Pacyfikiem fale i wiatr nabierają niewyobrażalnej prędkości. Wkrótce doświadczamy tego na własnej skórze.

W nocy statkiem zaczyna chybotać, potężne fale szarpią nim na wszystkie strony. Szuflady nie wypadają z prowadnic tylko dlatego, że są odpowiednio zabezpieczone, drzwi od kajuty zatrzaskują się z hukiem. Zaopatrzeni w aviomarin i plastry ze skopolaminą próbujemy opierać się chorobie morskiej. Zajadamy się też imbirowymi cukierkami, które polecili nam członkowie załogi. Tylko doświadczonym wybrańcom udaje się dostać wieczorem do jadalni lub biblioteki. Kiedy wracają po schodach do kabiny, sztorm rzuca nimi, jakby byli pijani. Przechyły są tak duże, że trudno utrzymać się na nogach.

„Straszny Drake” wydaje się nie mieć końca. Niektórzy przez dwa dni nie wychodzą z koi, próbując jakoś przetrwać w pozycji leżącej. Dla bezpieczeństwa na górnych kojach w kajucie można się przypiąć pasami. W ciągu dnia, gdy sztorm trochę przycicha, wychodzimy otumanieni na pokład, niecierpliwie wyglądając lądu. – This Drake is a real shake! – komentuje leciwa Nowozelandka, obserwując fale przez lornetkę.

Życie na pokładzie

Mimo że przez dwa dni nie mamy okazji zejść na ląd, nie nudzimy się. Czas na Lyubov Orlova jest zaplanowany co do minuty. Wstajemy o siódmej, budzeni przez głos Kristy, szefowej kuchni, dobywający się z głośników w kajutach. Jeszcze wiele razy usłyszymy przez nie nawoływanie, by udać się na mostek kapitański i podziwiać finwale, piękne lodospady, nunataki – skaliste wzniesienia otoczone lodem.

Po śniadaniu rozpoczynają się wykłady. Podczas pierwszego, inauguracyjnego wykładu Shyne, kierownik ekspedycji, zapoznaje nas z przepisami IAATO (International Association of Antarctic Tour Operators), organizacji zajmującej się odpowiedzialnym ruchem turystycznym na Antarktydzie. Mówi o normach postępowania, obowiązkach i ograniczeniach służących ochronie środowiska i bezpieczeństwu zwierząt.

Później głos zabiera Bob Headland, historyk o wyglądzie wilka morskiego. Na wieść o tym, że na statku są zaokrętowani Polacy, wspomina polskich uczonych: Henryka Arctowskiego – geografa i badacza Antarktyki, oraz Antoniego Dobrowolskiego, zapalonego geofizyka i meteorologa. Obaj wzięli pod koniec XIX w. udział w ekspedycji antarktycznej na statku Belgica, który na ponad rok utknął wśród lodów w pobliżu Archipelagu Palmera. Naukowcy przeżyli, żywiąc się mięsem pingwinów i fok i prowadząc badania. Było to pierwsze zimowanie człowieka na Antarktydzie.

Podkręcając sumiastego wąsa, Headland dalej opowiada ze swadą historię Terra Australis Incognita. W jego relacji pojawia się rosyjski żeglarz Bellingshausen, który w 1820 r. jako pierwszy człowiek zobaczył Antarktydę, oraz Norweg Borchgrevink, który 75 lat później postawił na niej stopę. Opowiada o rywalizacji Scotta i Amundsena w wyścigu na biegun południowy w 1911 r. O tym, jak wygrał Amundsen korzystający z psiego zaprzęgu, zaś Scott, choć wyposażony w sanie motorowe i kuce, dotarł jako drugi. Skończył tragicznie, umierając w drodze powrotnej.

– Pamiętajcie, że Antarktyda jest żądna szacunku – podsumowuje Bob – olśniewa, a potem zabiera życie, w przenośni i dosłownie. Uważajcie na nią!

Na Antarktydzie mieszka 8 gatunków pingwinów. fot. DreamPictures/Getty Images

Wypatrując góry lodowej

Najbardziej wytęsknionym i wyczekiwanym widokiem w naszej podróży są góry lodowe. Piękne i groźne zarazem – potężna lodowa bryła dryfująca po powierzchni to zwykle ledwie jedna piąta całości, która jest schowana pod wodą. Pamiętamy wydarzenie, które miało miejsce dwa dni przed rozpoczęciem naszej wyprawy – norweski statek Nordkapp uszkodził kadłub przy zderzeniu z lodowym kolosem. Wiadomość ta zelektryzowała nas jeszcze w Ushuaia, gdzie w lokalnej telewizji codziennie oglądaliśmy relację z akcji ratunkowej. Jednak na widok pierwszej góry lodowej nikt już o tym nie pamięta, wszyscy hipnotycznie się w nią wpatrują. Mnie ogarnia wzruszenie. To klasyczna góra stołowa – płaska na górze niczym płyta miniaturowego lotniska na środku oceanu. Dryfuje dostojnie, chwiejąc się wśród fal.

Najbliższe dni przynoszą nam najpiękniejszy spektakl na świecie. Przed naszymi oczami, jak na scenie, pojawiają się brzegi Szetlandów Południowych. Na wyspach tego archipelagu gniazdują ptaki, które dotąd towarzyszyły nam na oceanie. Znajdują się tu także liczne kolonie pingwinów antarktycznych i białobrewych.

Kapitan Igor Karavaev nareszcie daje sygnał do „lądowania”. Na wyspach nie ma portów ani nabrzeży, będziemy więc korzystać z zodiaków – wzmocnionych gumowych pontonów z silnikiem motorowym. Grubo ubrani, wyglądamy, jakbyśmy wybierali się na narty, ale zamiast butów narciarskich założyliśmy kalosze sięgające do kolan.
Wysiadamy wprost do lodowatej wody i po kilku krokach nareszcie, po raz pierwszy od wypłynięcia z Ushuaia, stawiamy stopę na lądzie. Jesteśmy zaskoczeni, bo zamiast znaleźć się w białej krainie Królowej Śniegu chodzimy po szarych, nagich skałach, kamieniach i żwirze. Gdzie podziała się „biała pustynia” wspominana przez Antoniego Dobrowolskiego, pierwszego Polaka, który opisał Antarktykę?

Jill, młoda glacjolog z Kanady, potwierdza, że „biały kontynent” nie zawsze jest biały. Nie raz będziemy mieli okazję zobaczyć niezlodowacone fragmenty wybrzeża i „oazy” wolne od lodowców.

Gdzie żyją pingwiny na Antarktydzie?

Już podczas pierwszego lądowania przekonujemy się, że wbrew powszechnemu mniemaniu Antarktyda jest domem dla licznych gatunków flory i fauny. Pingwinie guano w znacznym stopniu przyczynia się do użyźniania podłoża, na którym rozwijają się porosty, mchy i grzyby. Świetnie czują się tu również glony i „zimnolubne” bakterie. Najczęściej spotykane ptaki to oczywiście pingwiny.

Na Antarktydzie żyją pingwiny:

  • Adeli,
  • antarktyczne,
  • białobrewe,
  • złotoczube,
  • królewskie
  • cesarskie.

Poza tym sporo tu albatrosów, kormoranów, petreli, skuł, wydrzyków, mew i innych ptaków.

Shyne, kierownik naszej ekspedycji, przestrzega, że przy spotkaniu z pingwinem to zawsze zwierzę, a nie człowiek ma pierwszeństwo na drodze. Powinniśmy też zachować bezpieczną (oczywiście dla pingwina) odległość co najmniej pięciu metrów. Nastręcza to niemałych trudności, gdyż właściwie na wszystkich wyspach, do których przybijamy, kolonie pingwinów są bardzo liczne i trzeba wręcz uważać, żeby się nie zderzyć z którymś z nich. Czasami wystarczy usiąść na kamieniu i cierpliwie zaczekać, a już po chwili ciekawska gromadka „policjantów” otacza nas, a co odważniejszy osobnik nawet skubie za rękaw kurtki. Nieprawdopodobną ciszę przerywa tylko złowieszcze skrzeczenie skuł, które trudnią się podbieraniem jaj z gniazd pingwinów.

Pingwiny żywią się głównie krylem, w związku z czym ich guano jest różowe. Taki kolor ma każda przebyta przez nie trasa. Po okolicy unosi się nieodłączny fetor, a na wzniesieniach rysują się ślady pingwinich autostrad, po których pocieszne grupki przemieszczają się gęsiego. Na lądzie ptaki maszerują wyprostowane, z trudem utrzymując równowagę. Nie mają kolan, a jako podpórka lub tzw. trzecia noga służy im ogon, którym zresztą nie mogą poruszać. Trudno oderwać od nich wzrok. To widok iście wzruszający, kiedy dorosły osobnik karmi młode albo drepcze, niczym mały człowieczek, wydeptanymi tunelami. Cała ich nieporadność znika, gdy tylko znajdą się w wodzie. Zdają się nagle odzyskiwać zdolność lotu, dawno utraconą w drodze ewolucji – beztrosko „fruwają” w morskich przestworzach, pływają po powierzchni jak kaczki, skaczą niczym miniaturowe delfiny! Patrzymy na ich wodne popisy, nie wierząc własnym oczom.

Pingiwny cesarskie to gatunek endemiczny dla Antarktydy. fot. David Merron Photography/Getty Images

Jakie zwierzęta żyją na Antarktydzie?

Kolejnego dnia podróży odkrywamy, że biel na Antarktydzie jest najbielsza na świecie, natomiast lód mieni się kolorami, o które nikt by go nie podejrzewał. W zatoce noszącej wdzięczną nazwę Primavera (Wiosna) przenosimy się wreszcie do świata z baśni Andersena. Brakuje (choć może to i lepiej) tylko samej Królowej Śniegu, która spojrzeniem zamraża ludzkie serca. Jest rześko, lecz wcale nie tak zimno, jak można byłoby się spodziewać. Termometry wskazują 6º C (w tym samym czasie w Polsce ściska mróz), a słynna naturalna Aleja Gór Lodowych skrzy się w słońcu.

W nieprawdopodobnej ciszy pływamy zodiakami wśród lodowych kolosów, podziwiając ich kolory i kształty. Przed nami wyrastają kruche pałace, strzeliste iglice i filary, potężne portyki i bryły przywodzące na myśl postaci ludzkie i zwierzęce. Lodowe konstrukcje szalonego architekta? Czy raczej rzemiosło artystyczne samej natury? Pokusa nadawania nazw wszystkiemu, co nas otacza, jest nie do opanowania. Jakby świat cofnął się do momentu stworzenia. To rodzaj ulotnego raju i złudzenie początku, nienazwanej jeszcze rzeczywistości.

W zależności od kąta załamania promieni słonecznych i gęstości lodu ukazuje on coraz to inne barwy. Seledyn przechodzi w turkus, błękit w róż. W tej zimnej i nieskazitelnej scenerii na gigantycznych krach dryfują niespiesznie foki Rossa i Weddella, krabojady oraz lamparty morskie (wszystkie te ssaki należą do płetwonogich). Wygrzewające się w słońcu słynne drapieżniki wyglądają niewinnie i przyjaźnie, dopóki nie pokażą ostrych kłów.

Spacer po księżycu

Deception Island to wyspa utworzona przez wierzchołek dawnego wulkanu. Jej nazwa (Wyspa Zwodnicza) nawiązuje do kształtu – podkowy lub przerwanego obwarzanka średnicy ok. 12 km – i trudności w znalezieniu wąskiego przesmyku Neptune’s Bellows (ma zaledwie 230 m szerokości), który prowadzi do jej wnętrza. Pierwszymi ludźmi, którzy tu dotarli, byli łowcy fok i wielorybnicy. Upodobali sobie to miejsce ze względu na doskonałe schronienie, jakie dawało w trudnych, antarktycznych warunkach.

Przez lata eksploatowali oni zasoby Antarktyki, dorabiając się fortun na wytapianiu tłuszczu z wielorybiego i foczego mięsa. Kiedy podczas Wielkiego Kryzysu w latach 30. XX w. ceny gwałtownie spadły, stację wielorybniczą na Deception Island porzucono. Współczesne próby utrzymania istniejących tam zabudowań również się nie powiodły – ostatnia erupcja wulkanu w 1969 r. doszczętnie zniszczyła dwie chilijskie stacje polarne.

Spacer po tej przedziwnej wyspie przypomina lądowanie na Księżycu. Jak okiem sięgnąć, rozciąga się czarna wulkaniczna plaża. Lodowiec jest doszczętnie przysypany popiołem, kalderę wulkanu wypełnia woda. W jednej z jej ścian widnieje tzw. Okno Neptuna. Stąd amerykański podróżnik i badacz Antarktydy Nathaniel Palmer podobno jako pierwszy człowiek dostrzegł na horyzoncie kontur kontynentu (inne źródła przyznają pierwszeństwo Bellingshausenowi). Niestety, nie mamy tyle szczęścia co nasz poprzednik w 1820 r. Widoczność jest bardzo ograniczona i o kontynencie na razie możemy tylko pomarzyć. Niezwykła wyspa słynie też z innego wydarzenia. W 1928 r. wystartował z niej lotnik, który dokonał pierwszego lotu transantarktycznego.

Powoli schodzimy z kaldery, patrząc na nasz pływający w oddali dom, Lyubov Orlova. Zanim wrócimy do zodiaków, niektórzy z nas rozbiorą się do kąpielówek lub bikini, by wykąpać się w naturalnych gorących źródłach w Zatoce Wielorybów, a potem ochłodzić w wodzie o temperaturze 2ºC! Wszystko to na czarnej jak smoła, wulkanicznej plaży. Niewielu z nas spodziewało się na Antarktydzie tego rodzaju atrakcji.

Góra lodowa u wybrzeżu Antarktydy. fot. Brett Monroe Garner/Getty Images

Rok na białym lądzie

Czwartego dnia podróży nareszcie docieramy do brzegu kontynentu. Czeka na nas Joaquín, pracownik argentyńskiej stacji badawczej Esperanza (Nadzieja). Oprowadza nas po okolicy – pokazuje zbudowane z kamieni schronienie, w którym w 1903 r. przetrwało zimę trzech mężczyzn ze szwedzkiej ekspedycji Otto Nordenskjölda, krzyże na pobliskim pagórku i pingwinisko. Esperanza to szczególne miejsce. W 1978 r. w bazie polarnej urodziło się pierwsze dziecko na Antarktydzie, chłopiec Emilio Marcos Palma.

Dziś stację zamieszkuje siedem rodzin z dziećmi. Wszyscy pracownicy bazy przyjeżdżają tutaj na rok, jest wśród nich małżeństwo lekarzy i nauczycieli. Do infrastruktury należą: pomieszczenia badawcze, domy mieszkalne, niewielka szkoła z dostępem do internetu i kaplica uznana przez Watykan za jedyny oficjalny kościół na Antarktydzie. Magazyn żywności jest pełen puszek i jedzenia w proszku. Samoloty wyposażone w płozy startują i lądują z pobliskiego lodowca. Dowiaduję się, że litr benzyny, która nie zamarza w tutejszych temperaturach, kosztuje około 60 dolarów.

Miniaturowa osada o dumnej nazwie Esperanza Antártida Argentina tonie we mgle i w śniegu. Na brzegu dorosłe pingwiny skaczą do morza. Młode, które ośmieliły się podążyć za rodzicami, gromadzą się na pobliskiej krze, znacząc ją tryumfalnie różowym guanem. Te, które boją się rzucić w morską otchłań, wkrótce padną z głodu.

Na pytanie, jak się żyje na Antarktydzie, Joaquín rozgląda się i mówi. – To najpiękniejszy czas dla mojej rodziny. Żyjemy z dala od chorób, wirusów i sąsiadów. Moje dzieci przez cały rok jeżdżą na nartach i oddychają najczystszym powietrzem na naszej planecie. Nie każdemu jest to dane. Kiedy mówi, z ust wydobywają się obłoczki pary, zaciera zaczerwienione od zimna ręce i uśmiecha się szeroko.

Zmarznięci, ruszamy na gorącą herbatę do świetlicy, w której znajdują się sklepik i stoisko pocztowe. Ceny są oszałamiające, ale nikomu to nie przeszkadza. Każdy chce mieć namacalną pamiątkę bytności na końcu świata. Choć to stacja argentyńska, dolary amerykańskie są mile widziane. Już po chwili jeden z pracowników bazy ma pełne ręce roboty – sprzedaje znaczki i stempluje kartki pocztowe.

– O!, Polonia! – woła na widok kartek zaadresowanych do Poznania i Katowic. – Jest was tu coraz więcej!

Z naszego statku przypływa zodiak z zapasem świeżych warzyw i owoców, które zostawiamy w bazie, jak nakazuje antarktyczny obyczaj. Wreszcie żegnamy się z Joaquínem, wymieniamy adresy mailowe i wracamy do pontonów.

To, jakie bazy są odwiedzane podczas wyprawy, zależy oczywiście od organizatora, ale też od warunków atmosferycznych. Program naszego rejsu nie przewiduje wizyty w stacji im. Arctowskiego. Nie mam, niestety, tyle szczęścia, co mój znajomy, który wyruszył na Antarktydę rok przede mną – na statku było kilku Polaków i kapitan zgodził się zawitać w polskiej bazie! Nasz pozostał jednak nieubłagany.

Oko w oko z wielorybem

Ostatniego dnia rejsu odwiedzamy brytyjską bazę Port Locroy. Jak na europejskie mocarstwo prezentuje się dość skromnie pod względem infrastruktury. Naprzeciwko, w stacji Juglar Point, leży na brzegu prawie kompletny szkielet humbaka. Jeden jego kręg jest wyższy ode mnie, a przecież nie należę do niskich osób.

Po obiedzie płyniemy na Wyspy Melchiora. Nie docieramy tam jednak, bo oto nagle na horyzoncie pojawiają się humbaki. Zamieramy w zodiaku, wsłuchując się w nawoływanie i śpiewy. Gasimy silnik i już po chwili potężne cielska przepływają tuż obok, wywołując ogromną falę. Momentami wyłaniają się prawie w całości, by po chwili na ułamek sekundy pokazać przepiękny ogon.

To najpiękniejszy widok, jaki mógł nas tu spotkać, w dodatku na wyciągnięcie ręki. Stopklatka, która na zawsze pozostanie w pamięci. Trudno wyobrazić sobie doskonalsze pożegnanie z Antarktydą. Pięć wzruszających olbrzymów bulgocze i parska, tryskając beztrosko fontannami wody, a my patrzymy na nie zawstydzeni, jakbyśmy niechcący uczestniczyli w ich rodzinnych zabawach.

Polska stacja badawcza

Polska stacja na Antarktydzie nosi imię Henryka Arctowskiego. Leży na zachodnim brzegu Zatoki Admiralicji, na Wyspie Króla Jerzego w archipelagu Szetlandów Południowych.

Prowadzi działalność od 1977 r. Znajduje się tam 14 budynków, m.in. laboratorium biologiczne, hale generatorów i warsztatów, chłodnia spożywcza, zbiornik paliwowy i pomieszczenia mieszkalne. Grupa zimująca liczy około 6 osób, a załoga letnia to maksymalnie 35 osób. Pierwsi turyści zawitali do stacji w latach 80. XX w., dziś bazę odwiedza blisko 3 tys. osób rocznie. Idą m.in. na grób Włodzimierza Puchalskiego, znanego fotografa i reżysera filmów przyrodniczych, który zmarł na atak serca podczas fotografowania pingwiniska.

Wyprawa na Antarktydę: Informacje praktyczne

Powierzchnia Antarktydy wynosi 13,3 mln km2, jest ok. 43 razy większa od Polski i 1,3 razy większa od Europy. Najwyższy szczyt – Mount Vinson (4 892 m n.p.m.).

■ Szerszym pojęciem jest Antarktyka – obejmuje Antarktydę z lądolodami oraz otaczające ją wody i wyspy.

■ Tajemnice Antarktyki zgłębiają naukowcy z 43 stacji badawczych należących do 18 państw. Większość znajduje się na wyspach antarktycznych i na Półwyspie Antarktycznym. Zimuje w nich nie więcej niż tysiąc osób, latem przebywa do 4 tys. (są to głównie naukowcy i personel pomocniczy).

Roszczenia terytorialne względem Antarktydy – w 1959 r. zawarto międzynarodowy Układ Antarktyczny o wyłącznie pokojowym i naukowym wykorzystaniu tego kontynentu. W 2000 r. miał on być podzielony na strefy ekonomiczne krajów, które wcześniej posiadały tam swoje bazy. Planowano później rozpoczęcie wydobywania surowców mineralnych. Traktat przedłużono jednak do 2041 r. Dotyczy to także roszczeń terytorialnych, które zostały traktatem zamrożone. Jednocześnie ograniczono liczbę państw, które mogą po tej dacie zgłosić roszczenia terytorialne – jest to 26 państw, w tym Polska, mających pełnię praw członkowskich. Nie przeszkadza to jednak kilku państwom umieszczać swoich granic na obszarze Antarktydy. Mało tego, roszczenia terytorialne Chile, Argentyny i Wielkiej Brytanii po części się nakładają.

Sezon turystyczny przypada na antarktyczne lato, które trwa 4 miesiące (październik–styczeń). Każdy miesiąc ma swoje atrakcje. W październiku pękają paki lodowe, ptaki łączą się w pary, grudzień–styczeń to okres wylęgania i karmienia piskląt. Jest to jednocześnie środek lata z gwarancją 20 godzin słonecznej pogody każdego dnia. Luty to najlepszy miesiąc do obserwacji wielorybów i młodych pingwinów, które właśnie tracą „dziecinny” puch.

W zimie panuje noc polarna, mroki ustępują zaledwie na kilka chwil w ciągu doby, a temperatura spada do –50°C. W takich warunkach wrzątek błyskawicznie zamienia się w lód. Nie brakuje jednak amatorów tak ekstremalnych doznań. 

■ Antarktyda jest eksterytorialna. Polacy nie potrzebują także wiz do Chile i Argentyny (90 dni), wymagana jest za to wiza do Australii, jeśli stamtąd chcemy ruszać na biały kontynent. Tylko obywatele Szwecji, Norwegii i Japonii muszą mieć pozwolenie na wjazd na Antarktydę.

■ Wciąż mało jest firm organizujących antarktyczne wypady, zaś ceny, ze względu na wyjątkowo trudne warunki – zarówno na morzu, jak i w powietrzu, są bardzo wysokie. Statek pełni funkcję hotelu, restauracji i punktu widokowego przy zmieniających się podczas rejsu krajobrazach. Część statków nie dociera do Antarktydy, pozostając przy wyspach wokół Półwyspu Antarktycznego. Dłuższe i droższe rejsy – to opłynięcie części wybrzeża Antarktydy (Morze Amundsena, Morze Rossa). Loty widokowe na Antarktydzie są dużo droższe.

■ Z Antarktydy nie wolno wywozić żadnych próbek skalnych, roślinnych czy zwierzęcych. Jest to zgodne z przyjętą etyką podróżowania po siódmym kontynencie, a za nieprzestrzeganie zakazu grożą wysokie grzywny.

Lato na Antarktydzie nie jest tak chłodne, jak można się tego spodziewać. Druga połowa grudnia i styczeń to najcieplejsze miesiące, na wybrzeżu temperatura może wtedy sięgać +10°C.

■ Potrzebne są wysokie ocieplane kalosze, grube rękawice narciarskie oraz ocieplane spodnie i kurtka z kapturem (najlepiej w jaskrawych kolorach). Całe wierzchnie okrycie musi być wodoodporne. Konieczna jest ciepła czapka, okulary i kremy z filtrem UV.

■ Warto zabrać też cieńsze rękawiczki z palcami, na które będziemy nakładać grubsze bez palców – pozwoli to swobodnie operować aparatem fotograficznym.

■ Koniecznie trzeba pamiętać o lornetce i wodoodpornym plecaku – ręce podczas wycieczek zodiakami muszą być wolne.

Antarktyda oczami Marka Kamińskiego 

Kiedy pierwszy raz stanąłem na tym kontynencie, wydawał mi się nieskończoną abstrakcją. To jedna z najdziwniejszych krain na świecie: piękna i groźna, przyjacielska i wroga. Miejsce pełne sprzeczności, a jednocześnie spójne, proste i konsekwentne. Antarktyda ciągle mnie czymś zaskakiwała – i notabene zaskakuje do dzisiaj. Na początku myślałem, że wędruję przez Wielką Pustynię. Kiedy skończyłem wyprawę, wydawało mi się, że zetknąłem się z niezwykłą formą istnienia. Przechodziłem przez wiele stanów świadomości: od strachu i poczucia zagrożenia do euforii i wrażenia pełnej harmonii z otaczającym mnie lodowym światem. Jeśli jest się wystarczająco cierpliwym, uważnym i wytrwałym, można odbyć podróż w głąb siebie i w głąb czasu – w przenośni i dosłownie. Pamiętam, jak pewnego dnia „przeniosłem się” na lekcję matematyki w szkole podstawowej. Nie była to żadna szczególna lekcja warta zapamiętania. Nauczyciel zadawał pytania, ja i inni uczniowie odpowiadaliśmy. Po chwili znalazłem się z powrotem na Antarktydzie. Myślę, że w pewnym sensie nieskończoność i abstrakcja tego kontynentu umożliwiają umysłowi „podróż” w czasie. Ernest Shackelton powiedział po jednej z wypraw na Antarktydę: Widzieliśmy Boga w Jego Chwale, Słyszeliśmy Głos Natury, dotarliśmy na samo dno Duszy Człowieka.

Teraz z perspektywy czasu wydaje mi się, że krajobraz Antarktydy, jak również ona sama, składa się z warstw. Pierwsza jest czysto fizyczna – to różne formy lodu i śniegu, zorze polarne, zjawisko halo, nunataki, góry lodowe, morsy, orki, pingwiny, wieloryby i inne cuda przyrody. Uważni dotrą do następnej warstwy – niematerialnej, związanej z głosem Natury, który raczej się odczuwa niż słyszy. Wówczas życie widzi się nagle z zupełnie innej perspektywy.

Dzięki wyprawom z Jaśkiem Melą i Wojtkiem Ostrowskim Antarktyda pozostanie dla mnie miejscem, w którym można poczuć się wolnym i doświadczyć, jak niemożliwe staje się możliwe oraz przekonać się, czym jest człowieczeństwo.

Marek Kamiński – polarnik i podróżnik, członek the Explorers Club. uczestniczył w wielu wyprawach na wszystkie kontynenty Ziemi. Autor książek Moje bieguny" oraz Razem na bieguny".