Uspokoiłem się dopiero w pierwszej smoking area na lotnisku Changi, wszędzie wisiały tablice z informacją, że otrzymało tytuł „Best Airport” i szybko się rozrasta, trwa już budowa kolejnego terminala. Pierwszy szok to kran z czystą, chłodną, pyszną wodą, za darmo w dowolnej ilości. Nie mogłem przestać pić.

Wizytówkę z adresem wręczyliśmy kierowcy czarno-żółtej taksówki. Chińczyk w toyocie pokiwał głową i ruszył. Jechaliśmy przez gęstą, mocną zieleń, betonowe estakady przecinały dżunglę, autostrady ciągnęły się pod palmami i drzewami, których nazw nie znałem, ale kojarzyły mi się z tropikalnymi lasami. Kontrast: białoszary beton, czarny asfalt i ciemna, buchająca zieleń, przeciwieństwa połączone w jedno. W tym nowym dziwnym świecie spomiędzy roślin wyrastały wysokie bloki połączone przejściami, zabudowanymi mostami, jak scenografia filmu o dalekiej przyszłości, nie do spełnienia w Polsce, ale możliwej tutaj. Okiełznana natura poddana kontroli, pełen futuryzm, a nie słowiańskie i punkowe no future. Tutaj była wyłącznie przyszłość, przeszłość dostała zakaz wstępu, zamknięta w rezerwatach Europy Środkowo-Wschodniej oraz Indii. Planetarne nierówności w dystrybucji czasu, poczułem, że pruję czasoprzestrzeń na dziobie statku który wbija się w przyszłość, za mną nic już nie ma, przeszłość przestała istnieć.

Gapiłem się przez okna taksówki na nowoczesne fantazyjne budynki, potem na dobrze utrzymane i odremontowane zabytki po Brytyjczykach. Z nowych, świeżo zbudowanych estakad rozpościerał się panoramiczny widok na Singapur, szeroki plan, czułem się jak bohater filmu o cywilizacji, która dopiero zaistnieje. I zalśni czystością – wydawało mi się, że blask wypucowanego miasta szkodzi białym ludziom. Fasady i szyby wieżowców odbijały światło mocnego słońca, bolały mnie oczy, więc pierwszą rzeczą, jaką kupiłem, były okulary przeciwsłoneczne. Morze, błękitne, jak wypolerowane, a na nim rozrzucone, niczym garść szmaragdów czy innych drogocennych kamieni, wyspy pełne blasku południa. Lśnienie wody, migotanie zieleni i kwiatów: od lotosów w jeziorkach po różowy, nieznany mi gatunek. Brakowało mi słów na opisanie tego, co widzę; potem, kiedy wziąłem się do spisywania wspomnień, musiałem szukać pomocy w książkach.

W samochodzie, tak jak na chodnikach, czyściutko, żadnych czerwonych plam na tapicerce czy na ścianach, żadnych łupin orzechów kokosowych, petów, śmieci. Pięćset dolarów kary za rzucenie niedopałka na ziemię. Janek od razu pstryknął kiepem za okno i śmiał się zadowolony, że przechytrzył system. Chińczyk gderał, ale go nie rozumieliśmy. Pewnie mówił, że kara grzywny grozi za plucie, śmiecenie i przechodzenie przez ulicę na czerwonym świetle. Potem wprowadzono zakaz importu gumy do żucia, podobno zatykała drzwi do wagonów metra; można było nieźle zarobić na jej przemycie do Singapuru. Wtedy nie wiedziałem o karze śmierci za szmuglowanie narkotyków, o chłoście – pięć, dziesięć, dwadzieścia kijów – wymierzanej nawet nam, zachodnim turystom, za drobne przewinienia. Tak, tak, w Singapurze, jak w Indiach, nie byliśmy już ze Wschodu, tylko z Zachodu, z Europy. Awansowaliśmy, równouprawnienie, takie same kary dla Polaków i Angoli.

Przed wylotem spędziłem w Delhi raptem dwa dni, więc pewnie dopiero na podstawie późniejszych podróży nabrałem przekonania, że Indie są jak Polska, a Singapur jak RFN. Mijaliśmy nieliczne samochody, mercedesy, może je dostrzegałem, bo znałem tę markę. Panował tu ordnung jak w Niemczech, liczył się biznes, już wtedy mówiono o „azjatyckich tygrysach”. Lotnisko Changi otwarto w 1981 roku, kiedy przeciętny mieszkaniec miasta-państwa zarabiał pięć tysięcy dolarów amerykańskich na głowę. Pod koniec dekady średni dochód wynosił już prawie trzynaście tysięcy, a w Polsce nadal grosze. My, przewalacze, też trochę się przyczyniliśmy do ekonomicznego rozwoju Singapuru.