Nie ma tu barierek, zakazów wstępu, terenów prywatnych, tabliczek „Uwaga! Zły pies”. Norwegia to gigantyczny naturalny amfiteatr z bezpłatną rezerwacją  VIP-owskich miejsc. Każdy może postawić namiot tam, gdzie mu najładniej. I napić się krystalicznej wody z wodospadu, nawet jeśli płynie z kranu. Ingerencja człowieka w przyrodę ogranicza się do rozrzuconych po całym kraju chatek zwanych hytte. Wszystkie są oczywiście drewniane, a ich dachy porasta trawa.  Wyższy stopień zespolenia architektury z przyrodą mają chyba tylko wioski hobbitów.

Gdyby zapytać Polaków, z czym kojarzy się Norwegia, co drugi odpowie, że z fiordami. Wrzynające się w głąb lądu zatoki mają nawet 200 km długości i do kilometra głębokości. Przytaczanie liczb nie pozwala jednak w pełni wyobrazić sobie skali i piękna tych formacji. Potęgę fiordów można poczuć dopiero na wycieczkowcu wpływającym do Geiranger lub w maleńkim kajaku sunącym wzdłuż Aurland.

Dodajmy do tego olbrzymie, pokryte lodowcem góry Jotunheimen czy przypominający Alaskę Park Narodowy Rondane. A także XII-wieczne stavkirke, czyli kościoły klepkowe próbujące pogodzić tradycję chrześcijańską z pogańskimi obrzędami wikingów, miasteczko Lardal ze 160 drewnianymi domkami z XVIII w., secesyjne Alesund otoczone licznymi wyspami i półwyspami... Podróż po Norwegii jest jak szperanie na strychu dziadka. Gdziekolwiek się zajrzy, czekają skarby.

Zaludnienie Norwegii to 15 osób na kilometr kwadratowy. W Polsce – 120. Tę różnicę odczuwa się wszędzie. Można iść głównym szlakiem turystycznym przez pięć godzin i zapomnieć, że w ogóle istnieją inni ludzie. Zwłaszcza w górach. Bo w Norwegii gór jest dużo. Bardzo dużo.

A to oznacza zakręty. Znalezienie dwukilometrowego odcinka prostej drogi graniczy z cudem. Jeżeli już się udaje, będzie to prawdopodobnie tunel wydrążony w brzuchu zastygniętego trolla, czyli wzgórza. W robieniu dziury w całym Norwegowie są zresztą mistrzami. Podziemny korytarz łączący miasteczka Lardal i Aurland na zachodzie kraju liczy 24 510 m i jest najdłuższym na Ziemi. Warto zmierzyć się z tą klaustrofobiczną trasą, choćby dla momentu zbliżania się do „kryjówek Batmana”, czyli dwóch spektakularnie oświetlonych kapsuł znajdujących się wewnątrz.

Oczywiście drogi, te podziemne i te naziemne, mają swoją cenę. Są nią limity prędkości. Dla przeciętnego Polaka jazda 80 km/h poza miastem wydaje się być torturą. W Norwegii jest to prędkość, którą się egzekwuje  i – co ważniejsze – obserwuje na drogach. Widmo mandatu za blisko 10 tys. zł skutecznie redukuje biegi. Trochę pokory, dobra muzyka i naprawdę można się przyzwyczaić. Widoki za każdym zakrętem rekompensują tęsknotę za wiatrem we włosach.

Co można powiedzieć o ludziach, którzy jeszcze kilkadziesiąt lat temu przywiązywali dzieci do wbitych w ziemię palików, żeby te trzymały się domu i nie pospadały ze ściany fiordu w przepaść? A także zrzucali głazy na górskie drogi, uniemożliwiając poborcom podatkowym dostanie się na ich posesję? I za przodków mających wikingów, prawdopodobnych odkrywców Ameryki? Dziś Norwegowie to w większości spokojni, życzliwi i uśmiechnięci ludzie. W Dzień Niepodległości zakładają tradycyjne stroje bunad i wychodzą na główną ulicę stolicy, aby razem z królem i królową cieszyć się wolnością. Wyobraźmy sobie, że 11 listopada wszyscy mieszkańcy Mazowsza zakładają np. łowickie pasiaki (chyba że ktoś pochodzi z Podhala albo Kurpiów, wtedy stawia na swój region). I spacerują Krakowskim Przedmieściem, wymachując polskimi flagami. Można się rozmarzyć...

Ktoś zapewne wykrzyknie, że my nie mamy wielkich złóż ropy, 20 tys. zł na osobę miesięcznie i jest nam trudniej. To prawda, że takie bogactwo zarówno w skali kraju, jak i jednostki trudno sobie wyobrazić. Ale szacunek do otaczającego świata – już łatwiej. Może więc chociaż tego warto się od współczesnych wikingów nauczyć.