Przez lata basen Morza Śródziemnego pozostawał bezkonkurencyjnym kierunkiem wakacyjnych peregrynacji Polaków. Grecja, Włochy, Hiszpania, Chorwacja, Turcja, Tunezja i chyba najpopularniejszy w ostatnich latach Egipt stanowiły cel rodaków spragnionych słońca i morza. Ale po zaspokojeniu ciekawości przyszedł lekki przesyt i zaczęliśmy się rozglądać za innym kierunkiem. Dla wielu tym kierunkiem okazały się kraje azjatyckie i południowoamerykańskie. Ale to bardzo odległe miejsca i – co tu dużo mówić - drogie.
I wówczas niektórzy z nas spojrzeli na północ Europy.  Skandynawia zawsze mi się podobała, ale jakoś nie brałem jej pod uwagę przy planowaniu letniego wypoczynku. Po tych wakacjach jednoznacznie stwierdzam, że to duży błąd. Wybrałem Norwegię i jestem zachwycony. Miejsce położone blisko, dzień jazdy samochodem (i noc promem) albo nieco ponad godzinę lotu. Ja wybrałem południową Norwegię, w okolicach Oslo. Kiedy spojrzałem na mapę, stwierdziłem, że to szerokość geograficzna odpowiadająca północnemu cyplowi Wysp Brytyjskich i Petersburgowi. Czyli na pierwszy rzut oka norweskie wybrzeże to raczej Riwiera dla Eskimosów. Ale tabele pogodowe wskazywały, że lipiec w tych okolicach bywa zaskakująco ciepły. A rzeczywistość okazała się wręcz niewiarygodna. Przez całą drugą połowę lipca, którą spędziliśmy w Norwegii, panowały upały, łagodzone miło przez niewielki wiatr znad fiordów. Było tak ciepło, że wszystkie posiłki spożywaliśmy na otwartym tarasie, a czas kolacji przeciągał się często do północy, bo słońce zachodziło po 23 i nadal było ciepło. A jak się ma do dyspozycji taras z widokiem na fiord, to zachodzące nad nim słońce jest dodatkową atrakcją, i to trwającą dużo dłużej niż nad Morzem Śródziemnym.  
 
Zamieszkaliśmy
w udostępnionym nam przez znajome małżeństwo polsko-szwedzkie domu nad samym Fiordem Drammen, mniej więcej równoległym do Fiordu Oslo, kilkanaście kilometrów od miasta Drammen i około 90 km od Oslo.

Norwegia okazała się rajem dla zwolenników leniwego plażowania. Długie kilometry wybrzeża Fiordu Drammen pozwalają na znalezienie miejsca na wypoczynek w zupełnej izolacji od innych plażowiczów. I to jest ogromna zaleta w stosunku do zatłoczonych plaż śródziemnomorskich czy krajowych, nadbałtyckich. Jeżeli ktoś lubi jednak mieć kogoś za sąsiada, bez trudu znajdzie małe wiejskie plaże zagospodarowane przez tutejsze gminy. A na tych plażach, z perfekcyjnie przystrzyżoną trawą, cała niezbędna infrastruktura.

Na plaży koło naszego domu mieliśmy cztery czyste łazienki z prysznicami z ciepłą wodą, środkami czystości i do tego bezpłatne. Był ogólnie dostępny grill, wyznaczone kąpielisko (ale – co dziwne – bez ratownika), huśtawki dla dzieci i zakotwiczona platforma z wieżą do skoków do wody. Tu można zwrócić uwagę na różnicę pomiędzy Polską a Norwegią. W naszym kraju skoczkowie do wody zwalczani są z całą stanowczością. Tablica z przekreślonym pływakiem gotującym się do skoku stanowi stały element naszych kąpielisk. Ratownicy natychmiast wyłapują śmiałków, a wodna policja bez pardonu nakłada mandaty. A tam chyba lepiej znają naturę ludzką. Otóż tam, gdzie są młode dziewczęta chcące oglądać chłopaków popisujących się odwagą i sportowym kunsztem, zawsze znajdą się chętni do skoków. I zwalczanie tego zjawiska jest równie sensowne jak walka z flirtem. Skandynawowie rozwiązali to inaczej. Po prostu wyznaczyli miejsca do skoków, które sprawdzili pod względem głębokości i bezpieczeństwa innych kąpiących się. Tylko tyle i aż tyle.

Zaskakujący był natomiast brak gastronomii. Na odcinku blisko 40 km wzdłuż Fiordu Drammen znalazłem jedną knajpkę w postaci baru… tajskiego. Nic więcej, żadnych hamburgerów, gofrów,  lodów, lodówek z colą. Ale za to jaka błoga harmonia przestrzenno-akustyczna, że tak powiem. Brak reklam, banerów, muzyki płynącej z barowych głośników, pokrzykiwania barmanów: „czternastka, schabowy z frytkami raz, odebrać”, tak charakterystycznych dla naszego wybrzeża. Spokój, cisza. Plażowicze natomiast masowo przynoszą ze sobą termosy z kawą. Nota bene – to w Skandynawii wypija się najwięcej kawy na świecie na głowę mieszkańca, a nie we Włoszech, jak się powszechnie sądzi. Dosyć popularny jest też zwyczaj przynoszenia ze sobą  jednorazowych rusztów i grillowania na plaży. Ale miejsca jest dość, więc nie jest to specjalnie denerwujące. A trzeba dodać, że te jednorazowe grille często używane są też w parkach miejskich, nawet w największym parku w Oslo widać co kawałek smużkę dymu i czuć charakterystyczny zapach.  

Pewnym wyjaśnieniem skromnej oferty gastronomicznej (co, jak wspomniałem wcześniej, zupełnie mi nie przeszkadzało) jest niewielka ilość turystów na metr kwadratowy i wysokie ceny w norweskiej gastronomii w ogóle. Małe piwo w knajpce kosztuje nawet 40 zł. Do cen jednak powrócę potem.

Plażowanie urozmaicaliśmy sobie wycieczkami po okolicy.
Zacznijmy od dróg. Są dobrej jakości, z niewielkim natężeniem ruchu. Do tego astronomicznie wysokie kary za przekroczenie prędkości, stosowane konsekwentnie od lat, sprawiły, że jeździ się bezpiecznie. Ruch jest raczej spokojny, zachowania kierowców przewidywalne, szaleńcy za kierownicą widywani rzadko. Ale też trzeba przyznać, że ograniczenia prędkości stosowane są z umiarkowaniem, tam gdzie to jest rzeczywiście niezbędne, czyli odwrotnie niż u nas. Odcinki autostrad, w tym w Oslo, są płatne. Płatne są też niektóre tunele. I to właśnie tunele zrobiły na nas największe wrażenie w tutejszym systemie drogowym. W okolicy Drobak możemy skorzystać z ponadsiedmiokilometrowego tunelu pod Fiordem Oslo (płatny, około 35 zł). Przejazd robi wrażenie. Najpierw 3,5 km łagodnego zjazdu pod morskie dno, a potem taki sam odcinek do góry. A morze nad naszymi głowami! Trafiliśmy także na skrzyżowanie dróg wiodących tunelami i podziemne rondo. Część ruchu samochodowego w Oslo także ukryta jest pod ziemią i morzem. W okolicy Opery można podróżować podziemną trzypasmową autostradą z licznym rozjazdami, co znacznie przyspiesza przejazd przez centrum. Ruch samochodowy został także całkowicie ukryty pod ziemią w modnej nadmorskiej dzielnicy Aker Brygge, której poświęcę jeszcze kilka słów. Mieszkańcy i turyści podróżują po niej podziemnymi ulicami, co można obserwować w niektórych miejscach przez szklane płyty umieszczone w chodnikach. A na powierzchni wyłącznie trakty piesze. I na zakończenie najbardziej niezwykły tunel, jaki widziałem. Niezwykły, bo… pionowy. W Drammen znajduje się punkt widokowy na wzgórzu Bragernasasen. Na szczycie tym, na wysokości 200 m znajduje się parking, na którym dojechać można przez Spiralen. To wydrążona w skale, pionowa serpentyna z drogą wiodąca z podnóża na sam szczyt. Droga we wnętrzu góry ma 1650 m długości, mogą nią przejeżdżać nawet autobusy. Zbudowano ją w latach 60. ubiegłego wieku.


Odwiedzając okoliczne atrakcje, najbardziej oczywistym kierunkiem jest Oslo, które na pierwszy rzut oka jest miastem jak wiele innych na naszym kontynencie. Zwyczajny pałac królewski, budynek parlamentu także niczym specjalnie się nie wyróżnia, główna ulica stanowiąca deptak również zwykła. Uwagę zwraca jedynie wyjątkowa dbałość o czystość i porządek. Także katedra, główny kościół stolicy królestwa, jest raczej skromny i zwyczajny.

Ale tu nas spotkało dosyć niezwykłe zdarzenie. Otóż katedrę zastaliśmy zamkniętą dla turystów, a przed nią samochód transmisyjny miejscowej telewizji, trzy policyjne motocykle, tyluż policjantów i kilkunastu turystów. Ruch uliczny odbywał się normalnie, przechodnie przechodzili koło wejścia do katedry bez przeszkód. Okazało się, że w tym dniu wypadała druga rocznica zamachów w Oslo i w katedrze odbywa się uroczysty koncert z udziałem następcy tronu księcia Haakona, jego małżonki, księżnej Mette-Marit oraz premiera Norwegii Jensa Stoltenberga. Rocznica zamachów, a tu nawet ulica przed katedrą nie zamknięta dla ruchu. I tylko trzech umundurowanych policjantów! Kolejnych trzech w cywilu rozpoznać można było po słuchawkach w uchu. U nas zamknięto by wszystkie ulice w okolicy, nastawiano metalowych barierek i zaangażowano dziesiątki mundurowych i tajniaków. Z ciekawością zatrzymaliśmy się na chwilę. I co zobaczyliśmy? W pewnej chwili pod drzwi katedry podjechało stare Volvo, choć trzeba przyznać, że w przedłużonej wersji (ale nieopancerzone, bo widziałem to po drzwiach), oraz kilkunastoletnie BMW ochrony. Ruchu na ulicy nie zatrzymano, na chodniku rozciągnięto jedynie taśmy znane powszechnie z lotnisk. Książe z małżonką pozdrowili przechodniów, wsiedli do samochodu i w normalnym ruchu ulicznym odjechali, korzystając jedynie z honorowej asysty dwóch motocyklistów. Następnie katedrę opuścił premier. Swobodnie podszedł do nielicznych przechodniów, przywitał się, wszedł między nich, nie rozdzielany przez ochronę, która dyskretnie pozostała z tyłu. Chętnie fotografował się z turystami. Jak sądzę, z punktu widzenia zasad ochrony VIP-ów, nie był to majstersztyk i poseł Dziewulski widząc to pewnie by zemdlał. Ale wszystko przebiegło spokojnie, bez incydentów, także moja żona i syn oraz znajomi sfotografowali się z uśmiechniętym prezesem rady ministrów, który po kilku minutach, gdy przechodnie stracili nim zainteresowanie, dyskretnie odjechał niezauważony. I to wszystko w rocznicę najtragiczniejszego zamachu terrorystycznego w dziejach Norwegii! Praktyczni Skandynawowie wychodzą pewnie z założenia, że zamachowca i tak nic nie powstrzyma i nawet jak od czasu do czasu dojdzie do incydentu, to taniej jest wybrać nowego szefa rządu niż przez lata łożyć na jego kosztowną ochronę. A na serio – po prostu nie pozwalają, aby zwyciężyli terroryści, narzucając nam strach.    

W Oslo gorąco polecam także odwiedzenie budynku opery. Ten położony nad samym fiordem budynek z białego kamienia jest olśniewający. Bryła opery o nieregularnym kształcie, została tak zaprojektowana, że nie ma w niej klasycznie rozumianych ścian i dachów.  Niemal wszystkie powierzchnie tego budynku, nachylonego w kierunku morza, stanowią bowiem ciągi spacerowe. Bez przeszkód, po kamiennych płaskich powierzchniach dostaniemy się na najwyższy punkt budynku. Widziałem tam nawet rowerzystów. Całość łagodnie schodzi do wód fiordu, spokojnie się w nim zanurzając. Wnętrze także zostało zaprojektowane nowocześnie, z bardzo pomysłowym wykorzystaniem narodowego materiału budowlanego Norwegów – drewna.  Niestety, mogłem podziwiać jedynie architektoniczny kunszt opery, wierząc, że muzyczny jest nie mniejszy. Może kiedyś będzie okazja się przekonać, bo do Norwegii jeszcze wrócę. A, i warto z najwyższego punktu opery rzucić okiem w kierunku pasma górskiego otaczającego od północy Oslo i przyjrzeć się błyszczącej w słońcu, nowoczesnej skoczni narciarskiej Holmenkollen.

 


Idąc z opery wzdłuż morskiego brzegu dojdziemy do kolejnego obiektu, który śmiało mogę polecić. To najbardziej znany ikonograficznie budynek Oslo, czyli ratusz. Jednym się podoba, innym nie, zobaczyć warto. Warszawiacy dostrzegą w tym budynku liczne podobieństwa do Pałacu Kultury I Nauki, choćby portale wejściowe i liczne rzeźby ludzi pracy. Zupełnie jak w naszym socrealizmie, tyle, że sam budynek wykonany jest z czerwonej cegły, co u nas w tym nurcie architektonicznym chyba nie występowało. W ratuszu wręczana jest co roku pokojowa nagroda Nobla.

W Oslo należy odwiedzić także nowoczesną dzielnicę Aker Brygge. Powstała na postoczniowych terenach, w centrum miasta. Pisałem już wcześniej o ukrytych pod ziemią jezdniach i wyłącznie pieszym ruchu. Trzeba jednak dodać, że łatwo poruszać się także po tej dzielnicy łodzią, bowiem kanały wiją się wśród budynków, a zacumować można dosłownie przed wejściem do budynku, w którym się zamieszka. Całość jest nowoczesna, każdy budynek inny, ale łączy je w spójną całość pomysł, kompletne założenie urbanistyczne. Są tu zarówno mieszkania, jak i biura, sklepy i restauracje.  Jest też niewielka plaża oraz liczne fontanny. Ciekawym pomysłem jest uliczny potok z bieżącą wodą, ciągnący się wzdłuż jednego z deptaków i spadający małym wodospadem do kanału portowego.

W okręgu Oslo nie brakuje atrakcji turystycznych. Łącząc wypoczynek nad morzem ze zwiedzaniem trzeba jednak dokonywać wyboru. Mogę zatem polecić muzea o tematyce wojennej i morskiej. Jedni je lubią, inni nie. My zwiedzaliśmy je z zachwytem. Jest ich w okolicy Oslo kilka, są najczęściej bezpłatne. Posiadają bardzo bogate zbiory, prezentowane w ciekawy sposób, często w formie dużych inscenizacji. Dużo jest pamiątek po okresie II Wojny Światowej. Muzea te umiejscowione są zazwyczaj w doskonale zachowanych obiektach o charakterze forteczno-obronnym. Najbardziej okazałe jest muzeum na wyspie Oscarborg, we Fiordzie Oslo, w pobliżu Drobak. To z tej fortecy zatopiono niemiecki krążownik Blucher w pierwszym dniu inwazji niemieckiej na Norwegię, opóźniając atak na Oslo i umożliwiając tym samym ewakuację króla i rządu do Wielkiej Brytanii. Wrak okrętu spoczywa na dnie fiordu do dziś, co doskonale ukazują prezentowane w muzeum makiety i zdjęcia. W twierdzy największe wrażenie robi świetnie zachowana bateria artyleryjska dużego kalibru. Wyspę forteczną warto odwiedzić także ze względu na widoki, jakie roztaczają się z niej na wybrzeża fiordu oraz na malownicze miasteczko Drobak. Wejście do fortecy jest bezpłatne, ale trzeba zapłacić za rejs statkiem (bilet rodzinny 120 zł), co stanowi atrakcję samą w sobie, szczególnie, jeżeli trafi się na przepływający obok ogromny wycieczkowiec płynący do Oslo. Warto odwiedzić także Muzeum Morskie w Horten, z jego główną atrakcją w postaci dużego okrętu podwodnego, wyeksponowanego na dziedzińcu. Można wejść do jego wnętrza, uzmysławiając sobie w jak ciężkich warunkach pełnią służbę podwodniacy. Z całą pewnością nie jest to służba dla ludzi z klaustrofobią. Warte polecenia jest także muzeum w samym Oslo, w zamku Akershus, z dużą kolekcją świetnie wyeksponowanej broni i pojazdów wojskowych.  Wreszcie, wymagająca nieco dłuższej przejażdżki w kierunku granicy szwedzkiej, twierdza Fredrikstad. Tu możemy podziwiać całe, świetnie zachowane założenie forteczne. Wielbiciele klimatów morskich, ale cywilnych, mogą jeszcze odwiedzić muzea na półwyspie Bygdoy w Oslo. Tam w oryginale prezentowana jest słynna tratwa Thora Heyerdahla Kon-Tiki, na której przepłynął Atlantyk, statek żaglowy sławnych norweskich polarników Fram oraz świetnie zachowane łodzie wikingów (w trzech różnych muzeach).

Z innych atrakcji turystycznych polecam także wizytę w kopalni srebra koło Kronbergu. To nieczynna już kopalnia, o nieprawdopodobnej strukturze podziemnych korytarzy, z których kilka jest udostępnionych dla zwiedzających. Możemy zobaczyć, w jakich warunkach pracowali górnicy przed laty, ale zdaje się, że komfort tej pracy nie zmienił się chyba specjalnie do dziś. Największą atrakcją jest piętnastominutowa przejażdżka górniczą kolejką do wnętrza góry, w której znajduje się kopalnia. Wjazd do kopalni nie polega bowiem, jak jesteśmy do tego przyzwyczajeni, na opuszczeniu w głąb ziemi windą, ale na wjeździe mikroskopijnym pociągiem do środka pasma górskiego, w którym wydrążone są kopalniane korytarze (stąd pochodzenie słowa „górnik”). Turyści umieszczani są po 6 osób w maleńkich, zamkniętych stalowych wagonikach i z ogromnym hałasem transportowani do stacji we wnętrzu góry, skąd w trakcie czterdziestominutowej przechadzki z przewodnikiem zapoznają się z warunkami pracy wydobywców srebra. Jest zimno i wilgotno. Atrakcją dla dzieci są umieszczane co jakiś czas, tajemniczo iluminowane skrzynie z „cennymi” kamieniami (chyba jakieś odmiany kwarcu, ale pewien nie jestem). Ze skrzyń tych dzieci garściami zaczerpują skarby, ale i dorośli nie przepuszczą okazji i przy każdej kolejnej skrzyni widać u nich coraz bardziej wypchane kieszenie.  

Niewątpliwie atrakcją charakterystyczną tylko dla Norwegii są całkowicie drewniane, trzynastowieczne kościoły słupowe, wykonane techniką bez użycia gwoździ. W poprzednim zdaniu jest jednak drobna nieścisłość – jedna z tych świątyń bowiem znajduje się poza granicami Norwegii, w Polsce, w Karpaczu, a powszechnie znana jest jako Wang. W Norwegii jest ich kilkadziesiąt, jedną można obejrzeć w Heddal (największa), drugą w Oslo, w skansenie. Stanowią majstersztyk sztuki budowlanej. Katedra w Heddal posiada trzy wieże oraz 64 powierzchnie dachowe.

Wspomniałem na początku o cenach. To jedyna poważna wada tego uroczego kraju. Ale nie jest to powód do jego omijania. Trzeba po prostu inaczej zorganizować wyjazd. Wynająć domek nad fiordem zamiast hotelu, mniej czasu spędzać w restauracjach i samemu trochę pogotować. W supermarketach można dostać stosunkowo tanie produkty (w tamtejszym dyskoncie zapłacimy tyle ile – powiedzmy – u nas w luksusowych delikatesach), benzyna jest o 2 zł droższa na litrze. Ale za to łowcy garderoby mogą trafić na markowe ubrania w atrakcyjnych cenach, bo liczne przeceny sięgają często 70%.

Odniosłem wrażenie, że Norwegowie są przyjaźnie nastawieni do turystów, choć oczywiście bardziej zdystansowani niż mieszkańcy południowej Europy. Za to wszyscy, nawet małe dzieci, mówią płynnie po angielsku. Język polski na ulicach też nie jest rzadkością, bo Norwegia stała się domem dla wielu naszych rodaków. Nie znajdziemy tu oczywiście licznych knajpek tak charakterystycznych dla greckich czy włoskich wybrzeży, z winem i owocami morza, gdzie do nocy można biesiadować za niewielkie pieniądze. Ale ilość atrakcji niezbędnych turyście do letniego wypoczynku jest tak duża, że nielicznych wad nawet nie zauważymy.
 

Krzysztof Mowiński