Upewniłam się, że stoję w centrum Kuala Lumpur, nowoczesnej i kolorowej stolicy Malezji, nazywanej przez tubylców Świetlistym Miastem Ogrodów. Odrażający smród nie skłonił mnie do odwrotu. Wręcz przeciwnie – przyśpieszyłam kroku i wyciągnęłam szyję, rozglądając się niecierpliwie dookoła. Za chwilę powinnam zobaczyć słynne zielone, kolczaste kule, którym nadano godność królewską i jednocześnie wyklęto z miejsc publicznych.
 

Król owoców – durian

Podeszłam ostrożnie do wózka wypakowanego zielonymi owocami. Na kawałku tektury widniał napis wykonany czarnym flamastrem: King of fruits – durian. Oto znalazłam się na dworze najbardziej śmierdzącego króla świata, który pod twardą skorupą i ostrymi kolcami kryje niebiański smak.

– Na miejscu? – upewnił się sprzedawca ubrany w grube rękawice, po czym chwycił wskazany przeze mnie owoc i rozciął go kilkoma uderzeniami tasaka.

Powietrze zgęstniało. Z wnętrza durianu wydobył się skondensowany smród, po czym ukazał się miąższ przypominający wnętrzności: kilka żółtawych, obłych, lekko pomarszczonych kawałków ułożonych w pięciu białych, podłużnych kieszeniach. Wyjęłam jeden z nich. Był miękki, pokryty cienką skórką. Kiedy podnosiłam go do ust, sprzedawca (Chińczyk – znajdowałam się w chińskiej dzielnicy) popatrzył na mnie z zainteresowaniem. Odpowiedziałam mu nieulękłym spojrzeniem. Kto raz poznał durian, wie, że pod skórką kryje się delikatny miąższ o konsystencji gęstego budyniu i śmietankowo-orzechowym smaku. Jadłam powoli, rozkoszując się kremową słodyczą.

Dojrzały durian waży co najmniej kilogram, ale aż 70 proc. jego masy stanowi kolczasta łupina, 25 proc. to duże czarne pestki, a tylko pozostałe pięć (osnówki nasion) jest jadalne. Mimo to po spożyciu tych pięciu dekagramów czułam się nasycona.

Durian właściwy (Durio zibethinus), drzewo dorastające 40 m wysokości, występuje w kilku krajach południowo-wschodniej Azji, ale nie wszędzie smakuje tak samo. W Tajlandii owoce ścina się z gałęzi, a w Malezji czeka, aż same spadną z drzewa. Dlatego te ostatnie są słodsze i wydzielają wyjątkowo przenikliwy zapach starego zepsutego sera pleśniowego. Jest on tak mocny i lepki, że jeszcze przez wiele godzin po wyjściu z chińskiej dzielnicy (owoce te można kupić tylko w biedniejszych rejonach miast) czułam go w ustach, przełyku i na ubraniu.

Właśnie z powodu zapachu nie można przewozić durianu publicznymi środkami komunikacji. Przed wejściem do windy hotelowej i na każdej stacji metra wiszą znaki zakazujące: palenia papierosów, śmiecenia, wnoszenia substancji żrących i trujących oraz durianów.

Mangostan

Garcinia mangostana wygląda dość niepozornie – jak brązowa kula o średnicy kilku centymetrów ozdobiona zieloną kokardą. W środku jest za to wielce szlachetny: biały, delikatny, orzeźwiający miąższ smakiem przypomina koktajl najbardziej aromatycznych owoców: ananasa, pomarańczy i moreli z nutą słodkiego agrestu. Mangostan uchodzi za najsmaczniejszy owoc tropikalny świata i dlatego nadano mu półoficjalnie miano królowej. Królowa w języku polskim nosi więcej mówiące nazwy: smaczelina albo żółciecz smakowita. To wiecznie zielone drzewo osiągające 25 m wysokości zaczyna obradzać w wieku ok. 10 lat. Dojrzałe sztuki w dobrych warunkach dostarczają rocznie nawet do 3 tys. owoców. Mangostan pochodzi z Malezji, ale jest uprawiany powszechnie także w innych krajach Azji, Ameryce Łacińskiej i Afryce. Rzadko jednak ma szansę dotrzeć na europejskie stoły, bo bardzo szybko się psuje (w stanie świeżym wytrzymuje kilka dni) i traci swój niebiański smak.
 

Graviola z amazońskiej apteki

Leżałam w hamaku, trzęsąc się z zimna i oblewając potem. Przez kilka dni wędrowałam przez dżunglę na zmianę w zimnym ulewnym deszczu i piekielnym słońcu. W końcu dopadła mnie gorączka, ale na szczęście zdążyłam dotrzeć do wioski, gdzie rozwiesiłam hamak i zapadłam w sen.

Rano miejscowy szaman położył mi na szyi dwa liście i pokazał gestem, żebym trzymała je palcami pod brodą. Po chwili zaczął z nich przenikać w głąb skóry orzeźwiający, świeży powiew.

Później szaman wysłał jednego z kręcących się w pobliżu chłopców po lekarstwo. Po kilku minutach dziecko wróciło z głową zielonej jaszczurki. Była pokryta drobnymi wyrostkami, podłużna, wielkości piłki do rugby. Wzmocniona działaniem liści, usiadłam w hamaku, żeby zobaczyć, jak będzie przygotowywany medykament. Chłopiec chwycił to „coś” mocno w garści i rozłamał. Z całą pewnością nie była to głowa gada... Pochyliłam się, z przyjemnością wciągając w płuca lekko kwaskowaty, orzeźwiający zapach. – Guanabana – powiedział szaman. – Zjedz, pomoże ci.

Kremowobiały miąższ, w którym widniały duże czarne pestki, miał dziwny smak, ale gorączka szybko ustąpiła. Było to moje pierwsze spotkanie z rośliną, która prawdopodobnie wkrótce stanie się gwiazdą światowej medycyny. Odkryto, że jej liście zawierają najsilniejsze ze znanych substancji, które bezpośrednio walczą z komórkami rakowymi. Indianie od dawna wykorzystywali jej właściwości. Z liści gotowali wywar do leczenia przeziębień, kataru i chorób wątroby, utartymi nasionami zwalczali pasożyty, z kory przygotowywali środek na cukrzycę. Olejem wyciśniętym z niedojrzałych owoców leczono reumatyzm i artretyzm. Sok (najlepiej smakuje w mlecznym koktajlu w połączeniu ze słodkimi bananami) pomagał na biegunkę i wiele innych przypadłości.

Guanabana (dla botaników flaszowiec miękkociernisty, małe drzewo rzadko dorastające do 10 m wysokości) występuje pod różnymi nazwami: w Brazylii – chirimoya, w Peru – graviola, w Wenezueli – guanabana właśnie, na Karaibach – corossolier. Jako gwiazda światowej medycyny zapewne będzie znana (mam nadzieję, że już niedługo) pod swoją łacińską nazwą – Annona muricata.

Waleczna guarana z Brazylii

Na długo przed dotarciem do Brazylii pierwszych Europejczyków Indianie z plemienia Guarani nauczyli się prażyć nasiona guarany (zbieżność nazw jest, oczywiście, nieprzypadkowa), ścierać na proszek, używając jako tarki języka jednej z największych ryb słodkowodnych świata, pirarucu, i zabierać na długie wyprawy wojenne i myśliwskie. Po zmieszaniu z wodą otrzymywali napój, który nie tylko zaspokajał głód, ale także dodawał sił i pozwalał wędrować bez odpoczynku. Stosowali go również jako lekarstwo na uporczywe biegunki.

Nasionami guarany (Paullinia cupana), pnącza zwanego też paulinią lub osmętą, przywiezionymi do Europy zajął się w XVIII w. Niemiec Theodore von Martius. Wyodrębnił z nich gorzką, krystaliczną substancję o niezwykłych właściwościach pobudzających. Nazwano ją guaraniną, a niedługo później przemianowano na kofeinę.

Współcześni Brazylijczycy mieszkający w miastach nad Amazonką twierdzą, że guarana odmładza, odchudza i dodaje wigoru, zarówno w dzień, jak i w nocy. Dlatego na każdym rogu ulicy stoi budka z mikserem, gdzie przygotowuje się wzmacniające koktajle z guarany z dodatkiem mleka, cukru i orzechów. W Europie guaranę dodaje się do napojów orzeźwiających, a także herbaty i kawy, co potęguje ich pobudzające działanie.

Królewicz Cupuaçu

Po raz pierwszy spotkałam go kilka lat temu w Wenezueli. Z daleka przypominał wydłużony orzech kokosowy. Z bliska wyglądał jak gruby wałek długości ok. 20 cm i średnicy 10 cm, zaokrąglony na końcach i okryty aksamitną, brązową, twardą łupiną. Był królewiczem wśród miejscowych owoców, stojącym na progu międzynarodowej kariery.

Mało jest takich rzeczy na świecie, których nie można porównać do czegoś innego albo przynajmniej powiedzieć, że jest to „coś pomiędzy” jednym a drugim. Cupuaçu ma smak wyjątkowy i charakterystyczny, a przy tym zupełnie nowy, niepodobny do niczego, z czym się zetknęłam wcześniej.

Wnętrze królewicza nie wygląda zachęcająco – jest białe i śliskie. W miąższu o konsystencji galaretowato-krochmalowatej tkwią duże, płaskie, czarne pestki. Należy je usunąć – widziałam, jak tubylki wykrawały nasiona za pomocą nożyczek do paznokci. Resztę najczęściej pakuje się w foliowe torebki i wrzuca do zamrażarki, bo cupuaçu raczej nie jada się na surowo. Stanowi on główny składnik lodów, koktajli, cukierków, dżemów czy konfitur. Moim codziennym śniadaniem podczas pobytu w Manaus nad Amazonką były dwie wielkie szklanki vitamina do cupuaçu com banana, czyli koktajlu przygotowanego ze świeżego cupuaçu zmiksowanego z bananem, kostkami lodu i odrobiną wody.

Cupuaçu (Theobroma grandiflorum), bliski krewny kakaowca, rośnie tylko w regionie Amazonii w Ameryce Południowej. Uwielbiają go ptaki i małpy. Indianie mieszkający nad Negro i górnym biegiem Orinoko dają kobietom w ciąży sok z cupuaçu specjalnie zaklęty przez szamana, co ma ułatwić poród. Indianie Tikuna zjadają pulpę cupuaçu na ból brzucha. To najpyszniejsze lekarstwo, jakie można sobie wyobrazić!