Oczywiście mój sceptyczny stosunek do luksusu bierze się pewnie stąd, że jestem za biedny, żeby doświadczyć jego prawdziwego oblicza. Bo zdarzało mi się bywać w miejscach, które wymachują de luxem jak sztandarem, stroją się w ileś tam gwiazdek i epatują kuszącymi słówkami takimi jak spa czy resort. I za każdym razem czułem się rozczarowany – trochę tak jak wtedy, gdy na ulicy spotyka się znaną seksbombę bez makijażu i w dresie – i to ma być niby ona? Niech się kobieta weźmie w garść i nie zawraca głowy.

Luksusowość – w jej odsłonie dla klasy średniej, a taką tylko znam – jest przede wszystkim pretekstem do podwyższenia ceny. To taki niepisany układ: my pogłaszczemy i dopieścimy wasze aspirujące ego, a wy w zamian zapłacicie więcej za coś, co nie jest tyle warte. A ponieważ aspirujących jest całkiem wielu, w tych luksusowych miejscach bywa tłoczno, a to oznacza jedno – one tak naprawdę nie są luksusowe. Chodzi jednak o to, żeby sztucznym blichtrem namieszać nam, szarakom, w głowach, które mają zostać onieśmielone i dojść do wniosku, że oto obcują z najprawdziwszym Wielkim Światem, takim jak z Dynastii.

W miejscu luksusowym – takie je sobie wyobrażam – przede wszystkim powinno być pusto. Tłum to antyteza wygodnego życia. Tłum oznacza konkurentów próbujących capnąć ten sam łakomy kąsek, który ty właśnie upatrzyłeś. Wielu ludzi to korki, kolejki i czekanie na swoją kolej. Weźmy takie zabiegi spa, które rozpleniły się po świecie jak króliki w Australii i same w sobie próbują nam przedstawić się jako coś nieosiągalnego i wyrafinowanego, a jak wiadomo, króliki australijskie takie nie są. Fundnąłem kiedyś mojej żonie weekend w takim „luksusowym” spa, gdzie na dzień dobry powiedziano jej, że skoro jest sama, to niech nie siada na drugim łóżku w swoim pokoju, żeby nie trzeba było zmieniać pościeli. No dobra, można powiedzieć, że to polska prowincja. Sam jednak byłem w spa we Francji i to takim wypasionym. Wtedy raz w życiu miałem nadzieję, że wreszcie poliżę prawdziwego luksusu. Nic z tego. To też był fabryczny przerób klientów. Moje zabiegi były wyliczone co do minuty, a kiedy się kończyły, to grzecznie, bo grzecznie, ale mnie przeganiano, bo następni już czekali i piszczeli z niecierpliwości, żeby położyć się do wanny z hydromasażem, którą ja dopiero opuściłem. To była linia produkcyjna, a nie żaden luksus. Myślę, że w tym lśniącym spa grzybicę można było złapać równie łatwo, jak na publicznym basenie osiedlowym. Ale za to torbę na drobiazgi otrzymaną w recepcji można było zabrać ze sobą do domu. Więc ją mam i służy mi teraz jako torba plażowa, a ja dzięki niej zadaję szyku. Bardzo szpanersko wygląda.


Na koniec dość prosta zasada Zalewskiego: poziom luksusu jest odwrotnie proporcjonalny do liczby ludzi, którzy chcą z niego skorzystać. Masówka i wyrafinowanie mają się do siebie jak pięść do nosa. Dużo ludzi oznacza dużo resztek, a to oznacza dużo much w okolicy. Niezbyt to światowe. Jest też pewien niezawodny sposób na przetestowanie luksusowatości miejsca, w którym jesteście. Poproście na śniadanie o jajko na miękko. To jest wyzwanie, któremu sprostają tylko nieliczni!

Igor Zalewski