Nie mam pojęcia. Okazuje się, że bez chwili zwłoki też powinienem skoczyć w przepaść, tyle że po drugiej stronie. To jedyna szansa, żeby przeżyć. Jesteśmy na prawie trzech tysiącach metrów. Wszystkie ekstremalne doznania jeszcze przed nami. Nasza grupa to kilku doświadczonych wspinaczy, reszta to amatorzy, jeśli nie początkujący. Dla nas wszystko jest nowe, niezwykłe. Pierwsze spotkanie z Nepalem, a zwłaszcza z Himalajami, jest właśnie jak taki skok w przepaść. Skala tego, co widać wokół, jest nieporównywalna z niczym. Wszystko jest większe, potężniejsze, masywniejsze niż w jakichkolwiek innych górach. Do głowy przychodzą dziesiątki banalnych przymiotników rozpoczynających się od „naj”. Największy, najpiękniejszy... W końcu Everest jest prawie na wyciągnięcie ręki. I to on będzie naszym drogowskazem przez najbliższe kilka dni.

Himalajska fototapeta 

Przed wędrówką w górę lecimy helikopterem pomiędzy najpiękniejszymi szczytami, sześcio-, siedmio-, a nawet ośmiotysięcznik są tuż obok. Oglądamy m.in. Everest, Lhotse – gdzie w 1989 r. zginął najlepszy polski himalaista Jerzy Kukuczka – trapezowaty Ama Dablam, Nuptse, Lobuche... Dziesiątki ośnieżonych szczytów, wyrastające nagle turnie i granie jak żyletki, na których z trudem mijają się dwie osoby.

Kiedy dość szybko wznosimy się na poziom  6000 m n.p.m., czuję to, o czym poczytać można w każdej sztampowej relacji. Kręci mi się w głowie i zapiera mi dech w piersiach. Tyle że w moim przypadku nie jest to jedynie oklepana metafora. Czuję kłucie w klatce piersiowej i coraz silniejsze mdłości. Przysuwam się do uchylonego okna. Na tej wysokości zawartość tlenu w powietrzu to zaledwie 47 proc. tego, co na poziomie morza. Organizm buntuje się. Jeśli zostalibyśmy tu dłużej, brak aklimatyzacji mógłby mieć dla nas bardzo groźne skutki, łącznie z obrzękiem mózgu i płuc, a w konsekwencji śmiercią.

Na szczęście dość szybko lądujemy na  polanie przy klasztorze Tengbocze, na bezpiecznej wysokości 3860 m n.p.m. Mnisi z najwyżej na świecie położonej buddyjskiej świątyni akurat grają w siatkówkę. Przyjaźnie machają do nas z oddali. Przed nami jak na dłoni: Ama Dablam i południowa ściana Lhotse – 3,5 km w pionie! Po godzinie pilot zarządza powrót do Lukli. To stamtąd wyruszają wyprawy na najwyższą górę świata.

W jednym ze schronisk jemy późne śniadanie. Zamawiam gęstą zupę czosnkową i pierożki momo. W tym klimacie to zestaw obowiązkowy. Rozgrzewa, daje energię. Każdego kolejnego dnia narażeni będziemy na coraz większy chłód. Każde sto metrów w górę to 0,6 stopnia Celsjusza mniej. Tak jest w teorii. W praktyce wydaje mi się, że wszystko zmienia się dużo szybciej. W Katmandu (ok. 1300 m n.p.m.) mieliśmy lato. W Lukli była już jesień. Teraz z każdym krokiem coraz głębiej zanurza my się w srogą zimę.

I jest to zima nieskażona żadnym brudem  czy pyłem. Śnieg jest tu biały jak w reklamie wiodącego proszku do prania, niebo – błękitne jak koszula maklera z Wall Street. Gdybym zobaczył to na zdjęciu, pomyślałbym, że to efekt poprawek w Photoshopie. W nocy koloru nie ma. Wcale. Panuje czerń absolutna. Dla kogoś wychowanego w mieście, gdzie ciemność za wsze rozpraszana jest przez świetlne smugi, jest to zjawisko wręcz szokujące. Bez latarki boję się zrobić choćby krok, żeby nagle nie znaleźć się kilkadziesiąt metrów niżej.

Rano ruszamy w stronę nieoficjalnej stolicy nepalskich Szerpów, Namcze Bazar, na wysokości 3440 m n.p.m. Kolejne linowe mosty, młynki modlitewne, wskazujące kierunek kamienne kopczyki. Gdyby nie to, można by założyć, że jesteśmy w Tatrach lub Beskidach. Tyle że do potęgi trzeciej. Po drodze mijamy niewysokich, szczupłych, za to nieludzko silnych tragarzy. Na plecach potrafią nieść nawet lodówkę. Pracują ponad siły, bo często są jedynymi żywicielami licznych rodzin. W wysokie góry idą zwykle   w lekkim dresie i klapkach lub tenisówkach, skutkiem czego są odmrożenia i kontuzje. Są silni i wytrzymali, ale organizm ma swoje prawa. Szerpowie często stają się kalekami, umierają młodo. W Lukli działa fundacja na ich rzecz. Warto tam wpaść, dowiedzieć się więcej o ich życiu, oddać niepotrzebny już polar, buty czy lekarstwa. Na to ostatnie na razie nie mam szans. Dwa dni temu podczas transportu zaginął mój plecak. W trakcie trekkingu pozbawiony jestem nawet szczoteczki do zębów.

W Namcze Bazar kończy się cywilizacja. Ostatni punkt internetowy, ostatni bazar, ostatni sklep trekkingowy, ostatni pub. Jest dość wcześnie, minęła trzynasta. Ten dzień poświęcamy na aklimatyzację. Snujemy się po ulicach miasteczka, zaglądamy do sklepików z suwenirami. Duże poruszenie wywołuje wśród nas śmiesznie tani sprzęt trekkingowy. Jak tłumaczy jeden z naszych Szerpów, wszystko pochodzi z przemytu z Chin. No i rzecz jasna są to podróbki cenionych firm.

Na obrzeżach miasteczka, tuż obok nas, wolno przesuwają się jaki – kudłate himalajskie bawoły. Zabawne, że jaki w przeciwieństwie do ludzi dostają choroby „wysokościowej”, gdy schodzą poniżej 3500 m. Namcze leży właśnie na tej granicy.

Szczyt wszystkiego

Gdzieś pomiędzy uskokami zamajaczy czasem sznur modlitewnych chorągiewek – w kolorach białym, niebieskim, żółtym, czerwonym i zielonym. Każdy kolor to inna buddyjska modlitwa, każdy symbolizuje inną intencję.

Mniej więcej na wysokości 5000 m przekraczamy linię wiecznego śniegu. Temperatura znacznie poniżej zera. Za to cały czas świeci słońce. Trzeba na nie uważać. Konieczne są okulary lodowcowe ze specjalnym filtrem. Nie mal co roku zdarzają się tu przypadki czasowego oślepnięcia. Jeden z naszych przewodników opowiada o człowieku, który na wysokości 7000 m n.p.m. na trzy dni stracił wzrok tylko dlatego, że jego okulary były porysowane i przepuszczały zbyt dużo promieni.

Idziemy wolno, zależy nam na dobrej aklimatyzacji. Wchodzimy kilkaset metrów w górę, potem cofamy się kilkaset w dół. To metoda stosowana przez himalaistów z całego świata. Mimo to przez ostatnie dni niemal cały czas czuję mdłości i ból głowy. Według zaleceń lekarza w przypadku wymiotów lub różowej piany toczonej z ust trzeba zastanowić się nad powrotem. Jakoś udaje mi się przetrwać.

Wreszcie jesteśmy u celu naszej podróży, na szczycie Kala Pathar (5545 m n.p.m.), czyli najlepszym punkcie widokowym na Everest. Zachwycamy się górską panoramą, robimy kolejne setki zdjęć. Najwyższy punkt świata jest „tuż” przed nami. Równie fanta styczny widok mamy pod nami. Dziesiątki mniejszych lub większych szczytów, grani, przełęczy... Do tego chmury płynące pod naszymi stopami. Dosłownie.

Zanim ruszymy w drogę powrotną, idziemy jeszcze do Everest Base Camp (5364 m n.p.m.), skąd startują wyprawy na dach świata. I teraz również stoi tu kilka namiotów. Mimo całej niezwykłości miejsca, z którym wiąże się długa historia himalaizmu, obóz robi nieco przygnębiające wrażenie. Wokół walają się zużyte butle tlenowe, śmieci. Obok wrak helikoptera. Podobno niebawem ma się tu zacząć wielkie sprzątanie.  

Wracając, niemal biegniemy. Z każdym kolejnym metrem w dół rośnie w nas euforia powodowana powiększającymi się dawkami tle nu. Na dole czekamy kilka godzin na samolot do Katmandu. To być może najbardziej nie zwykłe lotnisko świata. Położony na wysokości 2840 m n.p.m. pas startowy ma najwyżej 200 m, a po obu stronach straszą kilkusetmetrowe przepaście. Na dodatek poranna mgła sprawia, że widoczność spada do kilkunastu metrów. Li czę na umiejętności pilotów, podobno najlepszych w regionie. Polecimy małym zgrabnym samolotem linii Yeti Airlines. I już sama nazwa wprowadza nas w jeszcze lepszy nastrój.

Błogosławieństwo babci  W stolicy kwaterujemy się w jednym z tanich hoteli w historycznej dzielnicy Thamel. W latach 60. i 70. zjeżdżali tu z całego świata hipisi. Oczywiście głównym powodem były tanie i łatwo dostępne narkotyki. Ale chyba nie tylko. Wielu przyciągała tutaj (i tak jest do dziś) magia tego miejsca i jego egzotyka.

Ulica Thamelu tak naprawdę wygląda jak  wielki bazar. Setki straganów z ubraniami, tkaninami, pamiątkami. W cenie są zwłaszcza maski hinduistycznych bóstw i „grające” miski. Mnóstwo sprzedawców przekąsek, czyściciele butów i uszu. Nawet uliczni dentyści. Gdzieś z boku ulokował się zaklinacz kobry. Obok nie go dostojny sadhu, czyli mędrzec, w pomarańczowych szatach. I przechodnie – nierzadko w kolorowych gurkhowskich czapeczkach. Gurkhowie wywodzą się z dawnej kasty wojowników. Znani są z odwagi, niezłomności i noża kukri, którego używają, by zabić. Jeśli wyciągną go bez potrzeby, muszą odciąć sobie kciuk. Nie przypadkiem do dziś istnieje gurkhowski regiment w armii brytyjskiej.

Przy Durbar, centralnym placu miasta, zwiedzamy stary pałac królewski i liczne świątynie: Wisznu, Sziwy Parwati i Jaganath, a także Taledźu poświęconą krwawej bogini Durdze. Nieco dalej możemy oglądać żywą boginię – Kumari. Mamy szczęście, bo właśnie stoi w oknie XVIII-wiecznego pałacu Kumari Bahal i uśmiecha się do nas. Może mieć najwyżej siedem latki jest ubrana w odświętny, bogato zdobiony strój: wszystko mieni się od czerwieni, czerni, srebra i złota. Największe wrażenie robią ogromne ciemne oczy dziewczynki, podkreślo ne dodatkowo czarną kredką. Kumari to bogini, a jednocześnie przywódczyni duchowa, nepal ski odpowiednik tybetańskiego dalajlamy.

Na obiad najbardziej tradycyjne z nepalskich dań – dal bhat, czyli ryż z soczewicą. Prosto, smacznie, pożywnie. Potem herbatka (oczy wiście w stylu nepalskim, z mlekiem, cukrem   i kardamonem) na dachowym tarasie jednej z knajp z widokiem na centrum miasta.

Wracając, zachwycamy się nieco zaniedbanym Thamelu: rzeźbionymi misternie gzymsami, drzwiami i oknami, ornamentami i muralami. Kiedy tak snujemy się wąskimi ulicami, zaczepia nas kilkunastoletni chłopak. Łamanym angielskim klaruje, że jego babcia ob chodzi dziś 90. urodziny i byłby zaszczycony, gdybyśmy dołączyli do biesiadujących. Tylko przez chwilę się wahamy. Dość szybko, z lek tu szczególnymi gośćmi. Kelnerzy przynoszą nam najsmaczniejsze kąski lub miejscowy alkohol. Inni goście zerkają na nas ukradkiem, ktoś uniósł kciuk, pytając, czy wszystko w porządku. Ustawiamy się w kolejce do szacownej jubilatki. Kłaniamy się jej, a w zamian otrzymujemy błogosławieństwo wyrażone znakiem tika na czole, między brwiami, i garścią pozłacanych okolicznościowych monet. Pomarańczowa tika jest symbolem powszechnym wśród hinduistów, maź do nakładania na czoło powstaje z mieszanki proszku cynobrowego, popiołu i proszku z drzewa sandałowego.

Katmandu to miasto dwóch religii: hinduizmu i buddyzmu. Żeby mieć pełen obraz, kolejnego dnia jedziemy do najstarszej świątyni buddyjskiej w mieście, stupy Swajambhunath. Stupa jest czymś w rodzaju kopca, nie można do niej wejść, można wejść na nią lub ją obejść. Niezwykłe wrażenie robią oczy Buddy wyrysowane w centralnym punkcie świątyni, pomiędzy dwoma wieżami. Z pobliskich sklepów dobiega spokojna, ascetyczna muzyka. Śpiewający mnisi. Muszę mieć ich płytę!

Monsun w pigułce 

Po kilku dniach ruszamy na południe, do królewskiego parku narodowego Ćitwan. Ostatni odcinek jedziemy na dachu land rovera. Trzęsie potwornie, ręce bolą od kurczowego trzymania się relingów. Największe emocje budzi przeprawa przez częściowo wyschniętą rzekę. W porze deszczowej miejscami ma ponad pół kilometra szerokości!

Kolejny dzień zaczynamy wcześnie, bo już  o szóstej rano. Zanim dotrzemy do dżungli, przedzieramy się przez pola monstrualnej, ponad dwumetrowej trawy. Podobno to ulubiony przysmak słoni. A potem między drzewami staramy się wypatrzeć zwierzęta, z których park Chitwan słynie: tygrysa bengalskiego   i lamparta... Bezskutecznie. Widzimy za to dwa jelenie samburu, kilka nosorożców i mnóstwo ptaków z orłem szarogłowym na czele.

Tak jak w górach fascynowała intensywność   bieli czy błękitu, tu w parku zachwyca siła zieleni. Każdy liść aż lśni, mieni się w przymglonym świetle. Wszystko jest nasycone wodą, wilgocią. I tylko jedno przeszkadza nam w obcowaniu z pierwotną, dziką naturą. Komary i meszki. Mimo stosowania repelentów po kilku godzinach jestem pocięty na całym ciele. Piecze i swędzi. Popołudnie spędzamy w czółnie, na rzece. O tej porze roku jest spokojna, wolna. Ale kiedy po monsunowych deszczach wody przybiera, można tu urządzać naprawdę ekscytujący rafting. Gdy wychodzimy na brzeg, dość niespodziewanie mamy okazję doświadczyć (spóźnionego) monsunu w pigułce. Nagle słońce znika za chmurami, robi się ciemno. I niemal od razu zaczyna lać. Jeśli dotąd miałem jakieś skojarzenia z określeniem „ściana wody”, tu musiałem je błyskawicznie zweryfikować. Mimo że jesteśmy przygotowani na deszcz, mamy wodoodporną odzież i pokrowce na plecaki, po dziesięciu minutach mokre jest dosłownie wszystko, na zewnątrz, w środku. Deszcz znika równie gwałtownie, jak się pojawił. Wracamy na kemping. Jest gorąco i wilgotno. Pomimo 36 stopni w cieniu ubrania nie chcą wyschnąć przez trzy dni.

Tuż przed wyjazdem, w Katmandu, zamawiam sobie pamiątkową koszulkę. Tutejsi krawcy wyspecjalizowali się w haftowaniu okolicznościowych napisów na T­-shirtach. Spieszę się, więc wybieram według szablonu: „Maciek in Nepal” – kolorowy haft na białym tle plus tradycyjne kwiatki wokół. Po godzinie całość jest gotowa. Koszulkę pakuję do plecaka (odnalazł się pod koniec wyprawy! Co prawda zniknęły   z niego wszystkie ładowarki, ale i tak się cie szę). Maciek w Nepalu... Niby proste słowa. A jak wiele dla mnie znaczą. Teraz zawsze już, kiedy na nie spojrzę, w głowie wyświetla mi się film pełen kolorów, smaków i zapachów. Film   z naprawdę górnej półki.

Żywa bogini

Dla nepalskich hinduistów i części buddystów jest wcieleniem bogini Taledźu. Kumari po nepalsku oznacza „dziewicę”. I tak jest. Bogini „odnajdywana” jest wśród dzieci w wieku od 3 do 5 lat, pochodzących z kasty  złotników. Swoją kumari ma każde większe miasto  w Nepalu. Do jej obowiązków należy codzienna modlitwa, medytacja, a także spotkania z wiernymi. Obecna Kumari Królewska, czyli ta rezydująca w stolicy, nazywa się Matina Sakya, ma 6 lat. Swoją  kadencję skończy wraz  z pierwszą miesiączką,  w wieku 11–12 lat.

Boski rydwan bez gwoździ

Odbywające się w baisakh – pierwszym miesiącu nepalskiego kalendarza  (przełom kwietnia i maja) święto Rato Machhendranath poświęcone jest bogowi  Machhendranath. To opiekun Katmandu, zapewniający miastu i krajowi deszcz  i dobrobyt. Ulicami miasta przejeżdża wówczas boski  rydwan (wysoki na 15 m, zbudowany z witek i drewna, ale bez użycia gwoździ).  Najważniejszym momentem święta jest Bhoto Jatra, czyli prezentacja boskiej szaty  Machhendranatha. Ten dzień jest dla mieszkańców stolicy dniem wolnym od pracy.

3 SPOSOBY NA NEPAL

NOCLEG

W dzielnicy Thamel, np. Kathmandu View Hotel. Ceny zaczynają się od 5 dol. za noc. Świetny taras dachowy i telefon w pokoju.

Hotel Nirvana, też na Thamelu. Ceny 40–80 dol. Warto sprawdzić, co zainspirowało Maanam do nagrania piosenki o takim właśnie tytule.

The Everest Hotel.  Luksusowy i stylowy, ma m.in. tawernę w stylu gurkhowskim. Ceny też wysokie (patrz nazwa) w przedziale 175–550 dol.

JEDZENIE

Dal bhat czy pierożki momo w Katmandu będą kosztować 2–4 dol. W Namche Bazaar czy Lukli znacznie więcej, bo im wyżej, tym drożej.

Restauracja OR2K  w Katmandu. Można tu smacznie zjeść za 5–10 dol. Specjalność zakładu to burger z grzybami. Last but not least – czyste WC.

Cafe Mitra – eleganckie bistro z szeroko rozumianą kuchnią Azji (rachunek ok. 50 dol.) Niebanalne wnętrze plus klimatyczna muzyka

ROZRYWKA

Zakupy na bazarach. Za 5 dol. kupisz haftowany T-shirt ze swoim imieniem czy „magiczne miseczki” wydające przy pocieraniu dźwięk.

Rafting! W tak górzystym kraju nietrudno o rwącą rzekę. Cztery dni (z wyżywieniem) to wydatek 80–150 dol., ale warto się targować.

Markowy alkohol jest drogi, co i tak nie zraża turystów. W Katmandu w Buddha Bar można skosztować np. drinka Chłodny Powiew Everestu.