Lampki z symbolami pasów bezpieczeństwa zaskrzyły się jaskrawym światłem nad fotelami pasażerów. Za chwilę podchodzimy do lądowania. Wraz z opadaniem samolotu narasta ekscytacja. Razem z żoną próbujemy spojrzeć, ponad ramieniem pasażera siedzącego przy oknie, na rysującą się białą kreską oceanicznej piany linię styku kontynentu i bezkresu wody. I na starożytne miasto, zarastające od blisko trzydziestu trzech wieków wzgórza wokół szerokiego ujścia rzeki, przez które woda zdaje się nie wypływać, lecz wdzierać w głąb lądu. Miasto na krańcu Starego Świata, najpierw znane jako fenickie Allis Ubbo - „bezpieczny port”, potem z grecka, również Rzymianom, jako Olissipo lub Olissipona, nawiązując swą nazwą do legendy samego Odyseusza. Aż do czasu upadku Kartaginy, gdy Rzymianie przejęli miasto i przemianowali na Felicitas Julia. Po nich były już tylko plemiona germańskie, później Maurowie, z krótkim interwałem w postaci norweskich krzyżowców, aż do pojawienia się Alfonso I Portugalskiego. A nazwa miasta w ciągu pierwszych dwudziestu czterech wieków ewoluowała, by z wizygockiego Ulishbona wreszcie zastygnąć jako Lisboa, z polska zwane Lizboną.

Nawracając nad siedemnastokilometrową kreską mostu Vasco da Gamy, tnącą w poprzek rozlewisko ujścia rzeki, samolot przechyla się, strzelając jednym skrzydłem w niebo, drugim rysując cień na wodach Tagu. Wreszcie równa lot i schodzi delikatnie do lądowania. Lizbona przyjmuje nas miękko i słonecznie.


W budynku lotniska stykamy się z nowym światem. Język, napisy, głos spikera, tłumy turystów, obsługa informacji turystycznej. Zalewa nas świat nieznany, a my staramy się znaleźć szybko rozeznanie, zdobyć pierwszych przyjaciół, otrząsnąć z własnej odmienności i przybrać postawę jak najbardziej otwartą i szczerą. Nagrodą są pierwsze informacje, podpowiedzi, wskazówki, życzliwe uśmiechy. Choć swą przygodę z miastem rozpoczynamy od zejścia pod ziemię, w chłodne tunele lizbońskiego metra, towarzyszy temu blask radości i zapowiedź przygody, które oswajają mroki podziemi na równi z nowoczesną architekturą. Życzliwy, pomocny i znający język angielski pracownik metra pomaga nam wybrać i kupić w automacie bilet. Będziemy mogli korzystać ze wszystkich udogodnień miejskiej komunikacji przez najbliższe trzy dni. Sieć lizbońskiego metra okazuje się być prosto i przejrzyście podzielona na cztery linie. Mkniemy czerwoną, potem zieloną.

W zabieganych wielkich miastach metro ma z założenia być niczym magiczny wehikuł, który przenosi z miejsca na miejsce bez uszczerbku na czasie. Zasadniczo schodzisz pod ziemię w jednym miejscu, a następnie spod niej wychodzisz w miejscu zupełnie innym. Jakbyś zamknął oczy i je otworzył, a świat w tym czasie obrócił się o parę minut i przesunął pod twymi stopami. Jeśli masz ze sobą kanapkę, nawet nie zdążysz jej zjeść.


W lizbońskim metrze, pod ziemią, czas się nie zatrzymuje. Nie pozwala ci śnić, lecz upomina się o kontakt z rzeczywistością. Przez wagoniki przeciska się chłopak wygrywający swą samotność na ręcznej harmonii, z psem kieszonkowej wielkości siedzącym częściowo na miechu instrumentu, częściowo na ramieniu grajka i trzymającym małą skarbonkę w pysku. Inny człowiek, bez spojrzenia, bez oczu i jednej dłoni, z białą laską ślepca w drugiej, przechodzi niemo pośród pasażerów. Na brzęk wrzuconej do kubka monety cała twarz układa się w wyraz „dziękuję”, gdy w tym samym czasie na stacjach płynie z głośników chilloutowa muzyka, ściany poszczególnych przystanków zdobią feerie kafelkowych mozaik. Zewsząd i w każdym kierunku płyną ławice ludzi. Można się pogubić pośród tłumów, obrazów, odczuć, myśli, znaczeń.

Jedna z ludzkich ławic wynosi nas na powierzchnię miasta. Lądujemy na placu skąpanym w słonecznym blasku, w środku Baixa. Promienie igrają na szybach okien, skacząc złotymi plamami po posadzce i ścianach ukrytych w cieniu. Wraz z nami, z otchłani metra, wypływają i rozbiegają się po mieście mrowia ceramicznych płytek. Obsiadają okoliczne budynki, niczym motyle wystawiając swe barwne wzory ku słońcu. Tysiące azulejos pokrywają Lizbonę trójwymiarowym kobiercem. Wystrojone kafelkami kamienice pochylają się nad nami, gdy przemierzamy uliczki przecinając Bairro Alto i zmierzamy ku Santos. Wtóruje im falujące ciepłem i drgające muzyką ulicznych grajków powietrze. W miarę upływu drogi, okna kamienic zaczynają szarzeć, gzymsy i balkony porastać dziką zielenią, płytki odpadać. Znikają grajkowie i bogate witryny. Z malutkich sklepików i barów sączy się egzotyczna muzyka. Otaczające obrazy balansują między realizmem a surrealizmem. Ludzie stają się bardziej codzienni, bardziej przyziemni, bardziej barwni.


Z początku nachodzi mnie pokusa, by powstałą na mych oczach metamorfozę określić mianem biedy. Ale intuicja nie pozwala, a parę dni spędzonych w mieście podpowiada z czasem, że to nie to. A może to, ale nie w takim sensie. To powierzchowność. To jak płaszcz znoszony, bo ulubiony. Jest w tym wyrazie Lizbony raczej jakieś głębokie przekonanie, że czas ma swoje prawa i z nim się nie walczy. Z nim żyje się pod ramię, oddając jego wpływowi materię, zachowując i wzbogacając przy tym ducha. I tak coś, co wygląda na upadłe, jest w Lizbonie jednocześnie piękne swą naturalnością. Nie skrępowane kompleksem wiecznej młodości - jest autentycznie radosne i radośnie prawdziwe.

Przy tym Lizbona to świat w koncentracie. Odczucie to nie nachodzi człowieka nachalnie, nie narzuca się natarczywie podczas spacerów ulicami miasta. Ono powoli kiełkuje, drąży zielonym pędem umysł, by na koniec przebić się przez jego skorupę i wpuścić doń światło olśnienia. Lizbona to Afryka i Orient, to pomieszanie kultur zaatlantyckich, zawartych wewnątrz okręgu ręką Rodrigo Borgia zatoczonego, z kulturą ich konkwistadorów z krainy na krańcu Europy. Na wschodzie miasta - nowoczesną architekturą wybiegająca w przyszłość dzielnica Oriente, na zachodzie - koronki wieży Belém i klasztoru hieronimitów, ciężkie od przepychu i bogactwa miasta dawnych zdobywców. Dumny europocentryzm śpi zaklęty w wielkomiejskim splendorze, podczas gdy afrykańskie duchy przebłyskują w barwnych mozaikach płytek, roślinną ornamentyką budynków spoglądając ku południu i przemycając szumiącą w kamieniu melodię tęsknych pieśni muezinów sprzed tysiąclecia. Ulice niemalże pachną Orientem, a jednocześnie w powietrzu unosi się aura zabawy, sjesty i biedy rodem z Rio de Janeiro. Nawet Chrystus spogląda na miasto z wysokości cokołu w Almadzie tak samo i tym samym gestem ogarnia jego ulice, place, spacerowiczów, turystów oraz drobnych handlarzy zaczepiających przechodniów szemranymi szeptem zachętami: „Hashish? Hashish? Marihuana? Good quality!”.

Gdy zapada wieczór, ni stąd, ni zowąd, siedzimy przy długim stole nakrytym papierowym obrusem. W plastikowych kubkach mieni się sangria, na plastikowych talerzach parują grillowane sardynki. Ich zapach wypełnia cały wąski zaułek. Wymieszany z muzyką, snuje się pośród biesiadników, przeplata z otwartymi oknami i drzwiami kamieniczek, razem z dymem rozpływa się po sąsiednich uliczkach. Ponad głowami sznury girland migocą dziesiątkami żarówek i lampionów. Pod wieczornym niebem, pośród wesoło bawiących się ludzi, czujemy się jak w rodzinnym gronie, a przecież nie znamy tu nikogo. Ot, przypadek. Podczas wieczornego spaceru przygarnęła nas Lizbona świętująca. Uliczna fiesta napędzana zapałem okolicznych mieszkańców. Otaczają nas prości, zwyczajni ludzie, przeżywający teatrem gestów i melodią szybko wyrzucanych słów każdą swą wypowiedź, każdą dyskusję, nawet tą o błogosławieństwie pogody na czas Santo Antonio.


Jest czerwiec. W Lizbonie to miesiąc święty. To miesiąc rozkwitu kultury, sztuki, tej wysokiej i tej ulicznej, oraz pełnej radości życia zabawy. To miesiąc tańców na ulicach. To rzeki uliczek oplatających zawiłą siecią wzgórza starego miasta, emanujące pośród głębokiej nocy żywym złotem świateł girland i lampionów, mieniące się tysiącami ludzkich twarzy, tętniące muzyką i ślące ku niebu dziękczynne kadzidła sardynkowego dymu. To miesiąc Festas dos Santos Populares. A trzynasty dzień czerwca jest tego szczególnego miesiąca kulminacją. To Dzień Świętego Antoniego.

Urodził się w 1195 roku tu, w Lizbonie. Po dość rychłej śmierci, pogodny franciszkanin został specjalistą od osób i rzeczy zagubionych i znalezionych, dzieci, narzeczonych, małżeństw, ubogich, podróżnych... jakby wachlarza tego, czym emanuje Lizbona. W czerwcową, ciepłą noc oglądamy plejady papierowych goździków pstrzących parapety i balkony domów, witryny sklepów, cokoły kamienic, stragany kwiaciarek. Przy każdym z goździków, na patyczku nabite, maleńkie karteluszki, powtykane wraz z papierowym kwiatem w pieniące się radosną zielenią bazylii doniczki. Na karteluszkach - wiersze miłosne do ukochanych lub krótkie modlitwy. Do Antoniego. O zesłanie tej najlepszej drugiej do życia połowy. Dla Portugalczyków święty Antoni to bowiem spec od swatania znacznie skuteczniejszy od świętych: Walentego i Andrzeja razem wziętych. Ufają mu ci wszyscy, którzy w weselnym tłumie dziesiątek par młodych kroczą wypowiedzieć sakramentalne „tak” przed jego ołtarzem, w wigilię jego święta. Szukają też u niego nadziei ci, którzy dopiero tańczą pierwszy wspólny taniec gdzieś, na którejś z uliczek jego miasta, w aurze czerwcowych wieczorów zaklinając swój wspólny przyszły los.

Przeznaczenie. Los. W Lizbonie nierozerwalnie łączy się z muzyką. To emocja zaklęta w portugalskim słowie fado. Tęskną melodią wyciekająca z barów, tawern, domów,  płynąca ulicami miasta od Belém po Alfamę, od Baixa po Mouraria. Przenika miasto swym soudade, poczuciem niepowetowanej straty i życiowych spustoszeń. W niewielkich, kawiarnianych wnętrzach, w ciepłym blasku lamp i świec, pośród szkła mieniącego się winem, oplata i zachwyca serca słuchaczy. Przy dźwiękach fado noce wydają się być jasne, deszcz - bardziej mokry, a zabytkowe tramwaje zdają się spływać ze wzgórz wąskimi uliczkami, nie dotykając kołami szyn.

 

Tramwaje po lizbońskich wzgórzach przetaczają się też za dnia. Lizbona rozlewa się na tych wzgórzach. Faluje razem z nimi i zsuwa ich stokami ku szerokiemu ujściu Tagu i oceanicznemu brzegowi. Spacer po mieście to nieustanna wspinaczka lub schodzenie krętymi, wąskimi uliczkami i szerokimi, prostymi trotuarami. Zgrzyt kołyszących się na zakrętach, mknących z góry lub brnących pod górę tramwai oraz ascensores - ni to wind, ni tramwai - wypełnia ulice. Rozświetlone słońcem, rozgrzane latem. Tętniące życiem. Nie tylko te w zabytkowym centrum. Życie, ludzie, rozlewają się po Lizbonie szeroko. Wypełniają szczelnie każdą uliczkę, każdy zaułek. Rozglądają się z murów Castello, obsiadają taras Elevador de Santa Justa. Przelewają przez Rua Augusta, Terreiro do Paço. Przepadają w labiryntach uliczek Alfamy i Bairro Alto. Rozpływają w przepastnych przestrzeniach parków Parque das Nações czy w Belém. Wylewając się z miasta, suną ku plażom w Cascais. Przecinają Tag na cienkich nitkach olbrzymich mostów Vasco da Gama i Ponte 25 de Abril. Lub płyną ku słońcu zachodzącemu za wzgórzami malowniczej Sintry. Prawie dwa miliony turystów rocznie. Siódme pod tym względem miasto na południu Europy. Miasto olbrzymie, piękne, stare. Nie do ogarnięcia w parę dni. Dlatego może kochające noce.

Ostatnią noc w Lizbonie przecinamy spacerem z Oriente na lotnisko. Obok nas przemyka autobus, malując ciepłym światłem swego wnętrza puste chodniki. Gonią go światła samochodów. Zza drzew skradają się ku nam i otaczają nas okoliczne blokowiska. Mrocznymi oczodołami okien zasnuwają gwiazdy. Szeptem i trzaskami wokół śmietników i wejść do klatek schodowych żyją swym mrocznym życiem. Całe szczęście, że skrywa je noc. A może nieszczęście, może to noc czyni je bardziej upiornymi. Dla otuchy, za plecami, białe, świetliste skrzydła rozpościera dworzec Oriente. Na wprost, na końcu drogi, ciepłym światłem przyciągają wzrok i kroki szklane pudełka budynków lotniska. Powoli brniemy ku nim przez noc.

Tymczasem gdzieś tam, w okolicy Bairro Alto, ciemne za dnia studnie wejść do metra, żarzą się w noc blado-świetlistymi prostokątami w chodnikach, nieprzerwanie wypuszczając i pochłaniając przechodniów. Każdy szerszy zaułek zapełniają stoliki, bary, wielkie gary z sangrią i gorące do czerwoności ruszty, syczące żywo srebrem sardynek. Kostki metalowych bud, pulsując jarzeniowym światłem, przyciągają kolejki smakoszy swych zapachów. Sklecone tu i ówdzie estrady wybuchają strumieniem muzyki z czarnych gron głośników. Wezbrane w uliczkach rzeki głów falują w rytm dźwięków, w lustrze oczu odbijając gwiazdy. A stary, wystrojony odświętnie Ascensor da Bica, siedzi struchlały na wąskich szczudłach swych szyn i przygasłym okiem jedynego reflektora wpatruje się w rozszalały wokół niego żywioł fiesty. Ukoi go dopiero szum ulicznej polewaczki, syk hamulców śmieciarki i dudniący głucho w opustoszałych uliczkach stukot toczonych koszy na śmieci...
 

Wznosząc się z czerwcowym świtem ponad Lizbonę, spoglądamy na nią ostatni raz zza szyb samolotu: uśpioną w objęciach Tagu, skąpaną w złocie wschodu słońca, oddychającą mglistymi obłoczkami pośród wzniesień. Wspomnieniom spędzonych w niej dni towarzyszy tumult przeciwstawnych wrażeń. To miasto niejednorodne, niejednoznaczne. Miasto, które jest jak zatopiona w melancholii radość życia. Ale to tylko wrażenia. Takie same jak to, że miasto pochłaniają chmury, gdy my wznosimy się w niebo. A przecież ono tam, pod nami, wciąż jest. Budzi się w nowy, czerwcowy dzień, przyciągając kolejnych podróżnych ku swym tajemnicom. Roztaczając swój czerwcowy czar. Allis Ubbo - Bezpieczny Port...