Czas powrotu do Polski z Bangkoku zbliżał się wielkimi krokami, a w naszych głowach cały czas snuła się wizja drinka z palemką na plażach Tajlandii…
Z Lanzhou pedałowałyśmy na południe do Chengdu. Do pokonania miałyśmy tylko 900 km, zanim zatrzymałyśmy się na kilka dni w hostelu. Pierwszy raz podczas tej wyprawy odczułyśmy jak bardzo wyczerpujące jest pedałowanie bez przerwy przez 10 dni. Do tej pory miałyśmy średnio co 3-4 dni jednodniowy odpoczynek, bo odległości z punktu A do punktu B były mniejsze. No i  po raz pierwszy odczułyśmy co to znaczy pora deszczowa w Azji. Z przelotnego, niewinnego deszczu zrobiła się kilkudniowa ulewa. Sami Chińczycy się nam dziwili, ze jeździmy w taką pogodę. Nam tylko od rana ciężko było się zebrać do drogi, gdy mżyło, padało, siąpiło. Potem było już wszystko jedno.

Allach i Smoki
Przejeżdżając na Krossach przez kolejne przełęcze, gdzie krajobrazy i ludzie zmieniali się jak w kalejdoskopie, zauważyłyśmy, że Allach mieszka wśród ludzi i w wioskach ma swoje meczety. Smoki natomiast w górach, we mgle (w oddali mogłyśmy zauważyć stupy buddyjskie na wzgórzach). Teraz jednak postanowiły zaprzyjaźnić się z nami, bo mgła razem z deszczem zeszła do ludzi, do Tybetańczyków. Następne kilka dni było już słonecznych, przez co nasza sympatia do Ganzu wzrosła i nie przeszkadzało nam, że od dłuższego czasu pedałujemy pod górkę. Ku naszemu zaskoczeniu 9 dnia pojawiłyśmy się na przełęczy na wysokości 3 840 m n.p.m.

Ale Ganzu to nie tylko deszcz i słońce. To prowincja, w której mieszka mniejszość tybetańska. Kobiety w długich spódnicach, przepasane czerwonymi szarfami, w wiktoriańskich kapeluszach. Mężczyźni w długich płaszczach. Wszyscy z przepiękną biżuterią. Poczułyśmy się jak w bajce, w innym świecie. Gdy wjechałyśmy do kolejnej prowincji Syczuanu, czekały na nas bagna. Bezludne bagna - tak przynajmniej wynikało z mapy. Okazało się, że żyje tam cale mnóstwo pasterzy tybetańskich. Miałyśmy okazję spać w ich jurtach i wypić parę kubków mlecznej herbaty z masłem (tak, właśnie tej) i spróbować “tsamby” czyli tybetańskiej mąki, z której robi się placki bądź dosypuje do maślanej herbaty, która jest najgorszą herbatą na świecie..  
Komunikacja w Chinach miała kluczowe znaczenie. Przykładów niedomowień i wynikających z tego różnych sytuacji było bez liku. Chociażby to, że po miesiącu pedałowania w Chinach i prób nauczenia się podstawowych zwrotów, uwierzyłyśmy w swoje zdolności lingwistyczne. W prowincji Syczuan, w mieście, którego nazwy nadal nie znamy, na skrzyżowaniu dróg zapytałyśmy jak dojechać do miasta X, będąc pewne, że kto jak kto, ale my to już poprawnie rozszyfrowujemy zapis fonetyczny „chińskich krzaczków”. Miły pan wskazał nam drogę, więc pojechałyśmy. Okolica piękna, tradycyjnie jedziemy pod górkę (nie wiem skąd wzięło się nasze przypuszczenie, że jedynymi górami podczas tej wyprawy będzie Pamir…), w dole rzeka, zbocza porośnięte drzewami, jest słonecznie, jest pięknie. Mało samochodów, ludzie przyjaźnie do nas machają, asfalt zmienia się w płyty betonowe, płyty betonowe w kamienie, no i cały czas pod górkę. Trzeciego dnia kolorowe wioski zamieszkałe przez mniejszość Yi zniknęły z naszej trasy, a na niebie pojawiły się chmury. I przeklinając naszą pychę i próżność podczas mozolnego wjeżdżania na bliżej nieokreśloną przełęcz, spotkałyśmy leśników. I chyba musiałyśmy wyglądać dość żałośnie, bo zaprosili nas do siebie, szybko ugotowali nam zupę, poczęstowali tuzinem papierosów (w Chinach nawet osoba niepaląca jest częstowana fajkami) i pokazali na mapie gdzie jesteśmy. Nie była to główna trasa, którą zamierzałyśmy jechać, ani też poboczna, ani ta obok mniej bocznej. Tej trasy praktycznie na mapie nie było, bo wjechałyśmy do rezerwatu, gdzie żyją dzikie pandy, pantery i tylko smoki wiedzą jakie jeszcze inne straszne zwierzęta. Leśnicy odradzali nam podróż dalej, bo i tak nie zdążymy na wieczór wjechać na szczyt i zjechać do najbliższej wioski. Trochę nie uwierzyłyśmy, że przez najbliższe 30 km nie będzie nic i pojechałyśmy dalej. Po godzinie zaczął padać deszcz, a my nadal nie zjeżdżamy. Zrezygnowane zaczęłyśmy wyciągać peleryny, gdy pojawiła się odkryta półciężarówka nazywana przez nas „melonikiem”. Niewiele się zastanawiając wpakowałyśmy nasze rowery na pakę i dołączyłyśmy do trzech Chińczyków. Tak ściśnięte, jak szproty w puszce, dojechałyśmy do najbliższej wioski. I tylko patrząc na coraz mocniej nasilający się deszcz, kapiący na i tak już zniszczone rowery, zastanawiałyśmy się jak to możliwe, że przeszły tyle i nadal sprawują się lepiej niż my same. Dziękowałyśmy swojemu szczęściu.

Chińskie smaki
Czasami dzięki technologii nie było bariery językowej. Pewnego razu zatrzymując się dłużej niż planowałyśmy w sklepie rowerowym rozmawiałyśmy z rówieśnikami za pomocą tabletu o tym jak jest w ich kraju, jakie mamy stereotypy o sobie nawzajem.  W Chinach postrzegani jesteśmy, jako kraj rozwinięty. A co u nich? Przekonałyśmy się, że u nich po części to samo, co u nas. Zwykłe problemy zwykłego świata: „Ciężko u nas jest znaleźć pracę”… no u nas też. „Młodzi ludzie nie przywiązują do niczego wagi. globalizacja… kryzys”. Z drugiej strony ktoś u nich gdzieś tam wyjechał, oglądają takie i takie filmy, słuchają ciekawej muzyki. A jaki wy macie stereotyp o Chinach? Jeśli my miałyśmy jakiekolwiek, to pozbyłyśmy się ich dość szybko. Oczywiście Chiny to nie kraina wolności i demokracji, o czym mówili nam tego wieczoru także: dziwne prawa, które odbierają im domy po 70 latach, kary za drugie dziecko i mnóstwo innych przykładów. Byłyśmy zdziwione, że świadomi młodzi mogą głośno rozmawiać na takie tematy.

Chiny to też różnorodność kulinarna. Nam do gustu niezmiernie przypadła syczuańska odmiana kuchni, czyli niezmiernie ostra. I jak na początku pobytu w Państwie Środka, zjedzenie zwykłej zupy kończyło się na łzach w oczach i wypalonym gardle, to po miesiącu nie wyobrażałyśmy sobie, by danie nie było doprawione pieprzem syczuańskim. Chińczycy nauczyli nas także, że składniki, które nie mają prawa znaleźć się w jednej potrawie, pasują do siebie. Przykład? Naleśniki z mięsem posypane cukrem, jajecznica z miętą w zupie z kapusty, lody o smaku zielonego groszku czy kukurydzy, ciastko nadziewane boczkiem i cukrem, ciasto nadziewane migdałami i papryką. Ale były też potrawy, które na sam widok sprawiały, że miałyśmy ochotę czym prędzej wsiąść na rower i odjechać – wędzone pyszczki królika, kacze główki z ugotowanym mózgiem i dziobem, kurze pazury, jelita suszone. A jak jedzą rybę? Ze wszystkim – łuskami, wnętrznościami. My subtelnie skrzela czy wątrobę rybią odłożyłyśmy na bok, a pewien Chińczyk łamaną angielszczyzną zapytał się nas, dlaczego nie jemy tego co najlepsze…

Podczas chińskiej części wyprawy spotykałyśmy lokalnych rowerzystów, którzy mknęli samotnie lub w grupkach do Tybetu. bo chyba każdy „rowerowy” Chińczyk musi chociaż raz odbyć podróż w tamten rejon. W ogóle w Państwie Środka jest tak, że praktycznie na każdym rogu można spotkać mikroserwis rowerowy w postaci jednoosobowego, wszystkowiedzącego, miłego starszego pana, który jak tylko zgasi papierosa, z chęcią rzuci okiem na twój jednoślad. Są też sklepy rowerowe, do których zagląda młode pokolenie. Takie punkty nie tylko dostarczają profesjonalne serwisy z wszelkimi dodatkowymi gadżetami - które nas najbardziej zauroczyły. Oprócz tego, taki sklep rowerowy  proponuje całą serię rozrywek: od picia herbaty po wspólne wyjazdy zarówno blisko, jak i daleko. Takie centrum kultury rowerowej. Jak dostać się do grona rowerzystów? Wystarczy przyjść i wyrazić jakąkolwiek motywację! Nic prostszego! Wiek, płeć  nie mają znaczenia.
 
Ni to piekło, ni to raj
W Kunming (stolica prowincji Yunann) spotkałyśmy parę Laotańczyków, którzy po stuningowaniu swoich rowerów ostrzegli nas, że może już nie ma błotnych powodzi w Laosie, ale nadal pada – w końcu nadal jest tam pora deszczowa. „Pokrzepione” dobrym słowem, po dwóch miesiącach spędzonych w państwie wciąż pamiętającym czasy Mao, wyruszyłyśmy w stronę Laosu. Z początku nic nie zapowiadało nieszczęścia. Granicę przekroczyłyśmy sprawnie, cały dzień zjeżdżając z górki, zza chmur nieśmiało błyskało słońce, mijałyśmy domki ze słomy, ludzie nam przyjaźnie machali, nikt na nas nie trąbił, choć na zakrętach były znaki z nakazem trąbienia – po Chinach, które wydawały się nie mieć końca, wskoczyłyśmy do innego świata i Laos wydawał się łagodnym rajem. Jednak już kolejnego dnia, wraz z pierwszymi kroplami deszczu, raj zamienił się w piekło. Padało, padało, padało. Asfalt zamienił się w błoto, po pełnych kulinarnych radości Chinach nasza baza żywieniowa skurczyła się do bananów i mleka sojowego, co gorsza, odkryłyśmy, że w czasie podróży nasza odporność na alkohol obniżyła się tak drastycznie, że jedno beer lao (lokalne piwo produkowane w Laosie) wypite na spółkę sprawiło, że ze smakiem pałaszowałyśmy słoninę, myśląc, że to chrupki kukurydziane. Beer lao jest trunkiem narodowym, pewnie też ono pomaga Laotańczykom w osiągnięciu stanu leniwego „slow motion”. Nam jednak ich relaks nie chciał się udzielić – nagle dni zaczęły szybciej mijać, a termin planowanego powrotu do Polski z Bangkoku zbliżał się nieubłagalnie.

Zaraz za granicą laotańską (powszechnie znany most przyjaźni laotańsko-tajskiej niczym nas nie zaskoczył), po obowiązkowej sesji zdjęć, odbyło się smakowanie (tyle się nasłuchałyśmy od innych backpackersów o kuchni tajskiej, że nie mogłyśmy się doczekać kiedy skosztujemy tych wszystkich afrodyzjaków i  tylko żałowałyśmy, że na dogłębne poznanie wszystkich smaków mamy tylko tydzień). Tak naprawdę to Tajlandia niczym nie różni się od Europy - w dużym mieście jest tu wszystko, czego tylko potrzebujesz. Ludzie są zabiegani, w między czasie załatwiają miliony spraw, wieczorami żyją szybko.  Pałeczki do ryżu zostały w Laosie. Razem z Azją. Czas zatrzymał się tutaj tylko w klasztorach. Możesz przyjść i zatrzymać zegarek w tym miejscu, jeśli tego potrzebujesz. My dojeżdżałyśmy do tych miejsc zawsze przez przypadek, w nocy ktoś nas przyprowadzał albo same widząc stupy buddyjskie, kierowałyśmy się w tamtą stronę. Nigdy nas nie wyrzucono (chyba, że akurat klasztor był zamknięty - wtedy kierowano nas do innej instytucji, najczęściej na policję). Śniadania zawsze przynosili ludzie z okolicy. Mnisi jedzą to, co dostaną. Najpierw wychodzą do ludzi, a później ludzie przychodzą do nich. Do wspólnej modlitwy i śniadania my też byłyśmy zapraszane. „Nie jesteście Buddystkami? Nie szkodzi. Chcecie zostać dłużej? Możecie”. Zawsze żałowałyśmy, że czas nas gonił. Na ich twarzach, oprócz tatuaży, zawsze wypisany był spokój i uśmiech. Jakaś mniszka, która skończyła studia w Stanach też odnalazła tu spokój. Ciastko przy śniadaniu podał nam uśmiechnięty mężczyzna w średnim wieku. Prawnik u szczytu kariery. Co tam robił? Przyjechał pomedytować, zatrzymać się na chwilę i został już któryś miesiąc. Obok siedziała starsza Pani z obciętymi włosami. Pewnie mniszka - pomyślałam i dostałam szybką odpowiedź: „A to moja mama. Przyjechała mnie odwiedzić. Chyba też tu zostanie”. Na koniec naszej przygody udało nam się jeden dzień spędzić na plaży w Pattayi – pierwszy raz tyle radości miałyśmy z kąpieli w morzu. Bo decydując się na wyprawę zakładałyśmy cel – dojechać na plażę i przez minimum tydzień leniuchować popijając drinki z łupiny kokosa. Niestety w takiej podróży nie da się wszystkiego zaplanować i z tygodnia zrobił się dzień. Ale najważniejsze, że dojechałyśmy do celu, że  - może zabrzmi to zbyt pompatycznie - spełniłyśmy swoje marzenia, udowodniłyśmy sobie, że potrafimy, że dałyśmy radę. A oglądając zdjęcia, nieśmiało spoglądamy na mapę i snujemy kolejne rowerowe plany …
Więcej o rowerowej podróży na naszym blogu http://kobietynarowery.com/