Wstawaj, wachta! – budzi mnie Börje. Zegarek wskazuje drugą w nocy. Jest zimno, na zewnątrz sypie śnieg.

– Była zorza? – pytam mego szwedzkiego kompana, zakładając na siebie kolejne warstwy ubrań.

– Nie, ale za to jest lód na wantach – Börje przekazuje pokładowe newsy.

Wachtujemy na zmianę, po cztery godziny, chyba że złe warunki zmuszają nas oboje do wyjścia na pokład. A zdarza się to często, bo Ocean Arktyczny jest mało przyjazny żeglarzom. Do wszystkiego można się jednak przyzwyczaić. Nagrodą za trudy i niewygody życia na ledwie 10,5-metrowym jachcie jest możliwość dotarcia do miejsc, o których mało kto wie, że istnieją. Naszym celem jest Czukotka. Nikt jeszcze przed nami nie żeglował z Kanady do północno-wschodnich rubieży Rosji.

Czukotka to strefa o specjalnym statusie. Załatwienie pozwoleń i wiz zajęło nam ponad pół roku. Nie było to łatwe, ponieważ nie istnieją konkretne przepisy, które precyzowałyby, o jakie zezwolenia chodzi, a w kolejnych moskiewskich ministerstwach każdy mówił co innego. Zgodę na zawinięcie do jej brzegów otrzymaliśmy dwa dni przed wyruszeniem.
Rejs rozpoczęliśmy w Inuvik, kanadyjskim porcie nad rzeką Mackenzie, ok. 100 km od jej ujścia do morza. Pierwsze dni przypominały sielankę. Płynęliśmy rzeką, dziwiąc się, że za kołem podbiegunowym może być tak ciepło. Morze Beauforta szybko przypomniało nam, na jakiej szerokości geograficznej się znajdujemy. Zmagaliśmy się z silnym przeciwnym wiatrem i nieprzyjemną falą. Zagrożenie stanowiły mielizny. Mogliśmy się na nie wpakować nawet daleko od brzegów, bo to bardzo płytki akwen. Poza tym pełno na nim pływających bloków lodowych i zdradzieckich, niemal niewidocznych drewnianych bali przyniesionych przez nurt Mackenzie.
Dla odpoczynku zatrzymaliśmy się na Herschel Island, kanadyjskiej wyspie, która pod koniec XIX w. stanowiła bazę wielorybniczą. Na wieloryby poluje się w Arktyce nadal, nie tylko w Kanadzie, ale także na Alasce i Czukotce, tyle że mają do tego prawo wyłącznie rdzenni mieszkańcy: Inuici i Czukcze. Przy Herschel Island wielorybów nie zobaczyliśmy, za to natknęliśmy się na karibu i woły piżmowe, których wełna, zwana qiviut, należy do najdroższych na świecie.

WYSPA WRANGLA

Po kilkudniowej żegludze wzdłuż brzegów Alaski cumujemy w Barrow, najbardziej na północ wysuniętej miejscowości USA. Tam uzupełniamy słodką wodę i paliwo. To ostatni przystanek na kontynencie. Przed nami ok. 500 mil Morza  Czukockiego i, jak wynika z najświeższych map pokrywy lodowej, potężne pole lodu do pokonania.

Płyniemy na zachód. Po drodze przecinamy umowną międzynarodową linię zmiany daty, co sprawia, że w środku niedzieli nagle robi nam się poniedziałek. Mimo że bacznie wpatrujemy się w horyzont, nigdzie nie widzimy bariery lodowej – silny wiatr musiał ją zepchnąć bardziej na północ.

Kilka zimnych dni później z mgły wyłania się brzeg Wyspy Wrangla. Ma ona 125 km długości i zaledwie kilku mieszkańców. Wszyscy żyją w osadzie Uszakowskoje. Nie mogą uwierzyć, że ktoś dotarł na ich koniec świata, i to przez ocean, z Ameryki! Zapraszają na borszcz (rosyjski kapuśniak), oczywiście jest też wódka. Ostrzegam Börje, że alkohol pije się tu szklankami, do dna. Żeby nie nalewano mu do pełna, uczę go zwrotu „ciut-ciut”. – Tak mówią Rosjanie! – śmieje się jeden z Czukczów. – Po naszemu jest kit-kit!

Mamy trochę czasu, by pochodzić po wiosce. Kiedyś liczyła 300 osób, w pobliżu znajdowała się baza wojskowa, w której stacjonowało 700 żołnierzy. – Tu był sklep, ta spalona ruina to szkoła. Kiedy przyszła pierestrojka i władze zlikwidowały kołchoz zajmujący się hodowlą reniferów, kto tylko mógł, uciekł – opowiada wczuwający się w rolę przewodnika Grisza.

Zagęszczenie niedźwiedzi polarnych jest na wyspie największe w skali świata. Na jednym z cypli w ciągu dwóch godzin zauważamy dziewięć sztuk! Na brzegu, w wodzie, tuż obok jachtu. Jeden ma brązowy łeb. Przypuszczamy, że to owoc miłości między polarną niedźwiedzicą, która przeprawiła się na krze na Czukotkę i tam poznała brunatnego przystojniaka. – Z niedźwiedziami mamy problem – słyszymy od miejscowych, którzy pokazują nam grób Czukczy zaatakowanego w jego własnym domu. W obawie przed groźnymi intruzami mieszkańcy nabijają gwoździe na okiennicach, ale co z tego, skoro miśki nauczyły się wyważać drzwi.

WITAMY W PEWEK

Zezwolenie na pobyt na Wyspę Wrangla mamy tylko na dwie doby. Kiedy się kończy, na morzu szaleje sztorm. Zaprzyjaźnieni Czukcze wstawiają się za nami u przedstawicieli miejscowej administracji. Moglibyśmy przeczekać złe warunki, stojąc na kotwicy w zatoce. Niestety przepisy są świętością. Nieważne, że jest niebezpiecznie – musimy wypłynąć.

Kilka dni później zawijamy do portu w Pewek. Jakiś głos przez radio mówi: „Już na was czekamy”. Przekazuję to Börje, komentując, że widać miejscowi cieszą się z wizyty zagranicznych gości. Rzucamy cumy. Wtedy dowiadujemy się, że jesteśmy zatrzymani, bo wpłynęliśmy nielegalnie na wody Rosji. Pokazujemy dokumenty, w których czarno na białym wpisano Pevek jako „port wejścia”. Oficer przekonuje, że gdybyśmy przylecieli samolotem, byłoby w porządku, ale jachtu to pozwolenie nie dotyczy. Dziwimy się, bo w papierach jako środek transportu widnieje właśnie jacht. Oficer twierdzi, że on przepisów swojego kraju też nie rozumie, jest po naszej stronie, ale… musi nas postawić przez sądem.

Dostajemy po 30 dol. kary, ale co gorsze – także po pięć lat zakazu wjazdu do Rosji. Od tej pory jesteśmy traktowani jak kryminaliści – nie wolno nam schodzić na ląd. Milicjanci robią nam zdjęcia do kartoteki, pobierają odciski palców i całej dłoni. Mamy opuścić rosyjskie wody. Nie jest to proste, bo od Alaski dzieli nas ponad tysiąc kilometrów. Do granicy będzie nas eskortować okręt „Bieriegowoj Ochrany”. Ostatecznie kapitan informuje, że mamy płynąć sami, podczas gdy oni ze względu na sztormowe warunki zostaną jednak w porcie.

MARKS I ENGELS POSZUKIWANI

Na Morzu Wschodniosyberyjskim, stanowiącym część Oceanu Arktycznego, właściwie ciągle szaleje sztorm. Na domiar złego dopada nas wiatr zwany przez Rosjan „cyklonem”. Fala, która wdziera się do wnętrza jachtu, zalewa komputer do nawigacji. Przez całą noc walczymy z Börje na pokładzie. Przemoczeni, zziębnięci i ledwo żywi ze zmęczenia wchodzimy wreszcie do spokojniejszej zatoczki, gdzie naprawiamy szkody. „Spokojniejszej” znaczy, że wiatromierz pokazuje 40 węzłów, czyli 8 w skali Beauforta. To ile było na pełnym morzu?

Kolejny przystanek robimy w pobliżu wioski Enurmino, gdzie planujemy uzupełnić zapasy wody i chleba. Kotwicę rzucamy w środku nocy. Bladym świtem budzi nas dziwny hałas. „Annę” szturmują w łodziach mieszkańcy wioski. Nigdy wcześniej nie widzieli jachtu. Gościmy w naszej mesie myśliwych. Od nich zależy los wioski – jeśli nie poszczęści się im podczas łowów, zimą ludzie będą głodni. Sklep? Jest, ale właściwie nic w nim nie ma, bo zaopatrzenie przypływa tylko raz do roku.

Mieszkańcy zapraszają nas do siebie. Mimo zakazu handlu alkoholem w każdej chacie pojawia się butelka, a na zakąskę – łososie i owoce maliny moroszki. – A jak idziecie w tundrę, to nie boicie się niedźwiedzi? – dopytujemy gospodarzy. Tym razem chodzi już o niedźwiedzie brunatne. W przeciwieństwie do białych, stanowiących cenne trofeum, na brunatne Czukcze nie polują, uważając, że kryją się w nich dusze ich przodków. Ślady niedźwiedzi widzimy często, między innymi na plaży koło naszego jachtu. Zwierzaki przychodzą po zmroku wyjadać trzewia wyrzuconego na brzeg wieloryba. Stoi tam chatka Kima, zaprzyjaźnionego Czukczy. Mieszka z rodziną, bez prądu i wody. Zbierają deszczówkę, gotują na ognisku. W rogu izby oglądam ołtarzyk ze zdjęciami Lenina i Stalina. Pytam mężczyznę, czy ustawił je z własnej woli, czy mu kazano? – Sam chciałem! – mówi z dumą. – Dostawiłbym jeszcze Marksa i Engelsa, ale nie mogę zdobyć zdjęć.

NOCNA GORĄCA LINIA

Następnego dnia z jachtowych zapasów przygotowujemy paczkę dla rodziny Kima. Wkładamy do niej m.in. niedostępne w Enurmino mleko i witaminy dla dzieciaków. Nie możemy im jednak przekazać tego prezentu. Nad jachtem zaczyna krążyć helikopter, po chwili pojawia się znajomy okręt „Bieriegowoj Ochrany”. Dowiadujemy się, że jesteśmy ponownie zatrzymani. Za co, marynarze nie wiedzą, wyjaśni to kolejny sąd. Rozprawa odbędzie się w odległej o 250 mil Prowidienii – porcie, do którego statek ma nas odholować. Nasze tłumaczenie, że to nie po drodze nikogo nie interesuje.

W nocy na pokład wchodzą żołnierze, zakładają linę holowniczą i informują, że wyruszamy natychmiast. Odmawiamy, tłumacząc, że po ciemku nie popłyniemy. Robi się nieprzyjemnie. Ostatecznie kapitan zgadza się przesunąć start na rano. I tak nie śpimy – całą noc utrzymujemy gorącą linię z placówkami dyplomatycznymi naszych krajów.

Po niemal dwóch dobach przymusowego holowania dobijamy do Prowidienii. Przez cały dzień przerabiamy znany już nam scenariusz przesłuchań. Rosjanie zarzucają nam, że wypłynęliśmy z wód terytorialnych ich kraju, po czym ponownie na nie weszliśmy, choć nasze zezwolenia i wizy po pierwszym wyroku sądowym straciły ważność. Udowadniamy absurdalność tego zarzutu – mapy z naszymi pozycjami potwierdzają, że wód Rosji jeszcze nie zdążyliśmy opuścić. Pięć minut później słyszymy nowy zarzut: w takim razie naszą winą jest to, że jeszcze nie wyszliśmy z rosyjskich wód. Ręce nam opadają. Sąd nakłada na nas karę w wysokości 17 dol. Następnego dnia okręt „Bieriegowoj Ochrany” odprowadza nas do granic rosyjskich wód. Podczas pożegnania przez radio mam wrażenie, że obydwie strony dostrzegają groteskowość sytuacji.

BERING SZTURMUJE

W drodze do nieodległej Alaski ponownie przekraczamy linię  zmiany daty i z 2 września cofamy się do 1 września. W rzeczywistości wkraczamy w inny świat. Amerykańskie portowe miasto Nome poraża nas uginającymi się od towarów półkami w sklepach. Możemy swobodnie korzystać z internetu, otaczają nas kolorowo ubrani ludzie. Mimo to tęsknimy do Czukotki, do gościnności i naturalności jej mieszkańców.

Kolejny tydzień żeglujemy przez  mające złą reputację Morze Beringa. Dokładnie na jego środku dostajemy satelitarny komunikat o zbliżającym się sztormie. Nie mamy możliwości ucieczki. Przez kilka dni zmagamy się z wiatrem 9–10 w skali Beauforta. Wachty pełnimy jednak w pojedynkę – po tym, co przeżyliśmy u wybrzeży Czukotki, Bering nas nie przestraszy.

W Dutch Harbor, największym porcie w archipelagu Aleutów, wszędzie stoją znaki informujące o drogach ewakuacji w razie tsunami. To tylko jedno z wielu niebezpieczeństw w tym regionie. W locji czytamy m.in. o williwawach – szkwalistych wiatrach osiągających prędkość 150 węzłów, czyli 280 km/h! W ogóle żegluga nie jest tu łatwa. Najpierw czekamy na okno pogodowe z odpowiednim wiatrem. Biorąc pod uwagę silne prądy, pływy i związane z tym rozfalowanie, obliczamy godzinę, kiedy powinniśmy wpłynąć w Cieśninę Unalga. Niestety na dojściu strzela nam bloczek głównego żagla – naprawa powoduje opóźnienie. Wbite na przybrzeżne skały pordzewiałe kadłuby dużo większych statków ostrzegają, że żartów nie ma. Po pełnych napięcia dwóch godzinach wypływamy na Pacyfik. Uff! Jednak Neptun jest dla nas łaskawy.

 

W Sand Point, małym rybackim porcie na jednej z alaskich wysp, rejs dobiega końca. Samolot szybko przenosi nas do Anchorage, ulicznego zgiełku i normalnych drzew. Niedosyt Arktyki staje się jeszcze dotkliwszy.

Tekst: Monika Witkowska