W samej Australii Zachodniej jest blisko 70 parków narodowych (w całym kraju ponad 600). Dojechaliśmy m.in. do Parku Narodowego William Bay słynącego z ogromnych skał przypominających swymi kształtami… słonie. Elephant Rocks, o które rozbijają się fale Oceanu Indyjskiego, to jeden z cudów natury. I choć faktycznie, patrząc na nie, mieliśmy wrażenie gapienia się na słonie, to wyobraźnia podpowiadała też inne skojarzenia: że to foki, jaszczurki albo ptaki. Przeciskając się pomiędzy nimi, odnajdywaliśmy małe bezludne plaże, kolejne zatoczki, miejsca, które mieliśmy tylko dla siebie.

Za to Walpole-Nornalup to park z z gigantycznymi eukaliptusami karri i red tingle, które podziwialiśmy w Dolinie Gigantów, chodząc wśród rozłożystych koron po kładce zawieszonej 40 m nad ziemią (i odkrywając, że jednak mamy lęk wysokości), a potem spacerując ścieżką wijącą się wśród ogromnych drzew mających ponad 400 lat. Wiele z nich jest wypalonych w środku. Jednak przez wieki pożarów buszu dostosowały się do panujących trudnych warunków. Łatwo płoną, ale wciąż żyją wbrew jakiejkolwiek logice.


Fot. Getty Images

Najlepsze krewetki na świecie

Jeszcze większe dziwy z listy „wow” czekały na nas w Parku Narodowym Leeuwin-Naturaliste, w drodze do regionu winiarskiego Margaret River.

Mowa o przylądku Leeuwin, najbardziej na południowy zachód wysuniętym punkcie kontynentu, gdzie wg australijczyków Ocean Indyjski spotyka się z Oceanem Południowym. A ze szczytu stojącej tutaj latarni morskiej od maja do września można wypatrywać wielorybów.

My natomiast chcieliśmy zobaczyć płaszczki z zatoki Hamelin. Pływają przy samym brzegu, szukając pożywienia – mięczaków i skorupiaków ukrywających się w piaskach oceanu. Oglądamy je z dystansu, choć wielu gapiów pomimo zakazu wchodzi do wody, próbuje głaskać te dzikie zwierzęta i je karmić. Niektórzy nawet pływają między nimi, co jest już kompletnym szaleństwem. I głupotą niewymagającą komentarza.

Do miasteczka Margaret River wjeżdżamy w samo południe, kiedy w najlepsze trwa sobotni targ ekologicznego jedzenia. Farmerzy handlują wszystkim tym, co sami wyhodowali. Uzupełniamy więc naszą kamperową spiżarnię i ruszamy do winnic, których jest tutaj blisko 140. Jedne ogromne, gdzie uprawy winorośli zajmują dziesiątki hektarów ziemi. Drugie kameralne, rodzinne, w których podczas degustacji czujemy się jak na towarzyskim spotkaniu u przyjaciół. Kamperową spiżarnię uzupełniamy więc kolejny raz – tym razem trunkami (cabernet sauvignon, merlot, shiraz), które rujnują nieco nasz budżet.

Stać nas jednak jeszcze na zakup świeżych krewetek w miejscowym sklepie rybnym. Do dziś pamiętam ich smak. Usmażone z czosnkiem na maśle i podane z winem chardonnay na kempingu niedaleko miasteczka Cervantes, leżącego blisko zatoki Jurien (na tutejszych plażach wylegują się otarki australijskie), w pobliżu Parku Narodowego Nambung, smakowały jak danie z restauracji z nie jedną, a co najmniej z kilkoma gwiazdkami Michelina.

 

Nauka czytania nieba


fot. Getty Images

 

Podróżując kamperem, uświadomiliśmy sobie, jak niewiele potrzeba nam do dobrego życia. Zapas jedzenia, wody i paliwa, trochę ubrań, dobre książki i dobre towarzystwo. A tego na kempingach nie brakuje.

Wielu kamperowców lata temu sprzedało swoje domy i zaczęło obozowe życie. Nie z oszczędności, ale by być bliżej natury i chłonąć ją do końca swoich dni. Dni, podczas których wylegują się na plażach, i nocy, kiedy chętnie dzielą się opowieściami ze swojego życia.

Często też patrzyliśmy z naszymi sąsiadami na nocne niebo. Postrzępione, czarne pasy i prześwitujące żółtawym blaskiem gwiazdy; odległe galaktyki, obłoki, mgławice. Wrażenie było wprost nieziemskie. Na australijskim niebie widzieliśmy wyraźnie jak przez teleskop setki, miliony, może i miliardy gwiazd.

Niebo było szczególnie ważne dla pierwszych mieszkańców Australii. Aborygeni, których nieprzerwana historia liczy 50–65 tys. lat, niebo i wirujące na nim planety mieli za księgę, a tę bardzo uważnie czytali. Patrzyli w górę, bo wierzyli, że gwiazdy to ludzie, którzy zginęli w czasie wielkiego potopu, a następnie zostali osadzeni na niebie. Ciał niebieskich używali też w bardzo praktycznych celach – gwiazdy wskazywały im czas, kiedy mogą szukać larw mrówek, żeby się najeść, dawały znak, że zaczyna się lato, trzeba zbudować z patyków i kory pułapki na ryby barramundi. Mówiły, że w maju i kwietniu, wśród roju gwiazd na niebie, pojawia się ptak emu stworzony przez ciemne plamy na tle Drogi Mlecznej. Jego ukazanie się od zawsze było znakiem, że strusie łączą się w pary i lada moment będzie można rozpocząć zbieranie jaj. Gwiazdy prowadziły ludzi bezkresną drogą i były jak księga: przypominały o historiach przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Tak było od dziesiątek tysięcy lat aż do naszych czasów. Aborygeni nie używali pisma, ich cała wiedza o świecie – tym realnym i tym duchowym – była przekazywana ustnie i zapisana na niebie.

Przyznaję, że podczas takich nocnych filozoficznych posiadówek myśleliśmy o wywróceniu naszego życia do góry nogami i ruszeniu w niekończącą się podróż. Życie w kamperze zaczęło nas wciągać coraz bardziej.