Język polski lubi płatać figle. Jeżeli jedziemy za granicę, to zazwyczaj DO jakiegoś kraju. Do Niemiec, do Hiszpanii, do Wenezueli czy nawet do Australii. Ale jest kilka takich miejsce, NA które się wybieramy. I nie chodzi tu o wyspy, ale całkiem lądowe miejsca, z których niektóre są w ogóle pozbawione dostępu do morza.

Dziwne, nie? Jedziemy do Czech, ale już na Słowację. Do Szwecji, ale na Litwę. Do Estonii, ale na Łotwę. No a poza tym na Ukrainę, na Białoruś, na Węgry. I… to już koniec tych NA. Wszędzie indziej podróżujemy DO.

Nie jestem tak wielkim językoznawcą jak Józef Stalin, ale z tego, co wiem, to lingwistyczna pozostałość po mocarstwowym okresie w historii naszego kraju. Państwa, które miały kiedyś szczęście albo pecha znaleźć się w granicach Rzeczpospolitej Obojga Narodów, nasza tęskniąca za choćby malutkim imperium polszczyzna wciąż traktuje jako części naszego kraju. I dlatego na Węgry czy na Litwę walimy zupełnie tak samo jak na Pomorze czy na Śląsk. To taka nasza „bliska zagranica”, którą – jak się okazuje – mają nie tylko Rosjanie. Ale to jednak fajniej, jak mocarstwowa przeszłość odbija się czkawką językową, a nie uzbrojonymi po zęby oddziałami samoobrony.

Z tych wszystkich NA najdziwniejsze jest węgierskie. Wciąż jeździmy na Węgry, chociaż żeby doszukać się wspólnego państwa z bratankami, trzeba się cofnąć aż do XV w. Wtedy to Jagiellonowie prowadzili dynastyczną ofensywę, prawie tak skuteczną jak Habsburgowie. W jej efekcie na królewskim tronie Węgier zasiadł Władysław zwany później Warneńczykiem. Później, czyli od momentu, kiedy biedaczysko poległ w bitwie z Turkami pod Warną. Mariaż polsko-węgierski trwał zatem ledwie chwilkę i zakończył się mało przyjemnie. Ale naszemu językowi to wystarczyło, żeby wrzucić Węgrów do niezbyt pojemnego woreczka z napisem NA.

Tak swoją drogą – uwielbiam Węgry. Mimo że na pierwszy rzut oka wyglądają niepozornie, to chyba najdziwniejszy kraj w Europie. Ma stolicę nieproporcjonalnie wielką do reszty kraju. Węgry są małe, ale zjawiskowego Budapesztu nie powstydziliby się Francuzi czy Hiszpanie. Dysproporcja wzięła się stąd, że Węgry to kraj wyjątkowo niesprawiedliwie potraktowany po I wojnie światowej, kiedy to ograbiono ich ze sporej części terytorium. Zrobiono to zgodnie z zasadą „kowal zawinił, Cygana powiesili”.

Dziwny jest też węgierski język, który nie pasuje do niczego, co pobrzmiewa w Europie. W rozwiązaniu tej lingwistycznej zagadki pomoże fakt, że to jedyny kraj na świecie, w którym dzieciom daje się na imię Attyla. Inni może by się wstydzili koligacji z Hunami. Ale Węgrzy nie. Jeździectwo (Hunowie podobno schodzili z koni równie niechętnie, co Amerykanie wychodzą z samochodów) przeżywa w tym kraju renesans, podobnie jak strzelanie z łuku.

Co więcej, te dwie dziedziny często są łączone, więc w puszcie można sobie postrzelać z łuku, jadąc na koniu. Oczywiście jest to cholernie trudne, a trafienie w cokolwiek – niemożliwe. Jeśli się nie jest potomkiem Attyli lub – ewentualnie – Czyngis-chana. Dlatego przy niektórych winiarniach łucznicy mogą sobie poszyć do tarcz, stojąc na własnych nogach. Dzieciaki są zachwycone, a Ty, drogi podróżniku, możesz spokojnie raczyć się węgrzynami. W kwestii win jestem kompletnym amatorem, ale przy jednym będę się upierał – węgierskie trunki mają najwspanialszą na świecie relację ceny do jakości.

Tam naprawdę za kilka złotych można napić się przedniego wina. A więc czas już wznieść okrzyk: NA Węgry!

 

Igor Zalewski