Ostatnim razem, gdy byłam w Maroku, ktoś zwinął mi sprzed nosa fantastyczny dywan. Wpadł mi w oko od pierwszej chwili: nie za duży i nie za mały, we wściekłych odcieniach różu i pomarańczu, w geometryczne wzory i z frędzlami na krawędziach. Był dokładnie taki, jak chciałam. Kiedy poszłam wypłacić więcej dirhamów, dywan mimo obietnic został sprzedany i nie mogła tego zmienić żadna awantura. Kilka dni po powrocie szukałam więc już tanich biletów, żeby tam wrócić.

Królestwo za dywan

Fez to miasto rzemieślników. Główna arteria medyny, Talaa Kebira, wiedzie przez suki kolejnych zawodów: z rynku tkaczy przechodzimy do stoisk z dywanami, a stamtąd wprost na targowisko stolarzy, którzy w skupieniu wycinają w drewnie wymyślne ornamenty. Wciśnięte między stoiska ze słodyczami ociekającymi różanym syropem a sklepikami z kolorowymi kapciami babouche wiszą rzędy wyrobów ze skóry: setki i tysiące pakownych toreb, pasków, butów i plecaków w każdym odcieniu i z gwarancją „na całe życie”.

Jeden skręt w boczną uliczkę i cofamy się w przeszłość – co najmniej o kilka wieków temu. Przepiękne cacka powstają w malutkich, zatłoczonych warsztatach. Wszystkie produkty wyrabia się tu ręcznie. Skończone wystawia się tuż za próg, gdzie czekają na nabywców. Hałas narzędzi miesza się z gwarem rozmów i skrzekami zamkniętych w klatkach kurcząt, które pod koniec dnia za kilka dirhamów będą czyimś obiadem.

Medyna w Fezie w 1981 r. została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.  Fot. Getty Images

Czasem, żeby znaleźć coś wyjątkowego, trzeba jednak wysilić się nieco bardziej. Nie, takiego nie chcę, raz po raz rzucam zawiedziona do sprzedawców, którzy zachwalają dywany. 
Odrzucam kolejne oferty spaceru do sklepu kuzyna, który ma mieć podobne, aż trafiam do fonduku (dawnego warsztatu w piętrowym domu z otwartym patiem) schowanego za niepozorną bramą. Pomocnik drzemie, opierając czoło o stertę kilimów, a brzuchaty właściciel w białej galabii nawet specjalnie nie zachęca mnie do wejścia. Powoli rozkłada kolejne dywany: biało-
-czarne w sam raz na Instagram i kobierce z kolorowych szmatek zwane boucherouite. 

– Ty chyba szukasz dywanu absolutnie crazy – podsumowuje. Ale spokojnie, mamy i takie – i wyciąga czarno-pomarańczowo-różowy dywanik w pstrokate romby. – 4 tys. dirhamów – mówi władczo. – 800 – odpowiadam i staram się nie pokazać po sobie, że już zdecydowałam, gdzie dokładnie będzie leżał w moim londyńskim mieszkaniu. 

Farbiarnie i publiczne łaźnie

Pół godziny dramatycznych negocjacji i wychodzę z dywanem pod pachą. Kroczę triumfalnie środkiem drogi, kiedy do porządku przywołuje mnie krótkie balak! (uwaga!). Natychmiast odskakuję na krawężnik. Tragarz ciągnie za sobą coś, co wygląda jak góra wypłowiałych szmatek. Dopiero po chwili widzę pod tym wszystkim osła. Materiały w dziwnych kształtach okazują się skórą gotową do farbowania. Osioł kieruje się do jednej z trzech miejskich garbarni, tej najsłynniejszej: Chouara. Skóry zdjęte z wielbłądów, wołów i kóz moczy się w mieszance krowiej uryny, gołębich odchodów i wapiennych roztworów, a potem zanurza w jednej z dziesiątek kadzi z kolorowymi barwnikami. Najlepszy widok rozciąga się z tarasów sklepów z galanterią. Turyści podtykają pod nosy łodyżki mięty, żeby zmniejszyć nieco odór wyziewów (wcale nie taki straszny!) i pstrykają zdjęcia garbarni, która wygląda z tej perspektywy jak pomarańczowo-brunatny plaster miodu. 

Feskim farbiarniom towarzyszy charakterystyczny zapach krowiej uryny, gołębich odchodów i wapiennych roztworów.  Fot. Istock

Wchodzimy w część zajmowaną przez rzeźników. Obok potężnych płatów mięsa leżą rzędy kozich głów. Nad ladą kołyszą się wielkie, krwistoczerwone kule, ale nigdy się nie dowiem, co to może być. Mój wzrok przyciąga bowiem zatknięty na hak łeb wielbłąda, w sam raz na kolację. Przyspieszamy kroku i po kilku chwilach jesteśmy w innym świecie: stoimy przed cedrową, ażurową ścianą, za którą kryją się skarby najpiękniejszej feskiej medresy Bu Inania. 

Szkoła koraniczna działa tu od prawie siedmiuset lat. Dziedziniec zdobią zachwycające szczegółami majolikowe ornamenty. Arkady ozdobiono setkami maleńkich wgłębień zwanych muqarnas. W sztuce islamu zakazuje się portretowania istot żywych, dlatego prym wiodą stylizowane arabeski. Bu Inania, inaczej niż inne medresy, ma nie tylko salę do modłów, ale cały meczet. Tam jednak nie możemy wejść. Podziwiam cedrowe przepierzenia, każdy z nieco innym wzorem sprzed stuleci, i przyglądam się kafelkom z zawijasami kaligrafii. Ostatni rzut oka na cichy, pusty dziedziniec i wychodzimy. Fez wciąga nas natychmiast w wir codzienności. Mijają nas zakapturzeni mężczyźni w dżellabach, ciemnych, grubych szatach do ziemi. Do wózków ze stosami słodkich jak ulepek ciastek ustawiają się kolejki. Kolejny osioł depcze mi po piętach. Z publicznych łaźni (hammamów) wychodzą co chwila grupki kobiet, każda niesie kolorowe wiaderko i parę klapek. Nasz ulubiony sprzedawca soków wita nas jak starych przyjaciół, i, nie przerywając rozmowy o tym, że król się ostatnio postarzał, zaczyna mieszać mój ulubiony koktajl z awokado. 

Po drugiej stronie medyny, kawałek od pałacu królewskiego, leży Mellah, czyli dzielnica żydowska. W XIV w. osiedliło się tam ćwierć miliona Żydów. Teraz, choć w mieście pozostało ich niewielu, Mellah wciąż znacznie różni się od reszty miasta. Przyglądam się kamienicom z balkonami zwisającymi nad chodnikiem i szukam sklepiku ze sfenj, puszystymi miejscowymi pączkami. 

Młotki i dłuta

Fez jest jak księga marokańskich dziejów. Miasto założył w siódmym stuleciu Idris I. Przez wieki był stolicą Maroka i jednym z najważniejszych miast islamskiego świata. Francuzi, którzy rządzili w Maroku przez część ubiegłego wieku, przenieśli urzędy i stolicę do Rabatu, ale jak się okazuje, Fezowi wcale nie ubyło przez to splendoru. 

Fez to miasto rzemieślników. Idąc przez medynę, mijamy siedziby kolejnych cechów: tkaczy, stolarzy czy kaletników. Fot. Istock

Średniowieczną część miasta otaczają beżowe mury. Do środka prowadzi kilkanaście bram. Najsłynniejsza, Bab Bu Dżelud, to tak naprawdę trzy podkowiaste łuki zdobione błękitnymi kafelkami. Tutejsza medyna, zwana Fes el Bali, to labirynt w wersji hard. Wije się tutaj w sumie 9 tys. alejek. Żeby jeszcze bardziej skomplikować poruszanie po medynie, każda z ulic ma dodatkowe odnogi, które często kończą się placykiem, podwórkiem albo po prostu murem. Podobno w Fez el Bali jest 40 tys. ślepych zaułków. W samym środku tego labiryntu kryje się plac Seffarine.

Siadamy tam przy stoliku kawiarenki pod konarami wiekowego drzewa. Wokół słychać rytmiczne stukanie. Tysiące młotków i dłut rzeźbią w metalu, skrzeczą ostrza pił, wirujące kamienne tarcze ostrzą noże. Przed nami wznoszą się góry miedzianych naczyń błyszczących w porannym słońcu. Srebrne tace zachwycają wymyślnymi zdobieniami. 

W drodze na kolację błądzimy po zaułkach feskiego labiryntu. Co jakiś czas, kiedy któreś drzwi w kształcie wielkiej dziurki od klucza się otwierają, kątem oka widzę wewnętrzne ogrody, tryskające w górę fontanny, odpoczywające osły i bawiące się dzieci. Okrzyk balak! dochodzi zza zakrętu. Jeden po drugim muezini wyśpiewują wezwania do wieczornej modlitwy, powietrze wibruje od dźwięków. I chociaż poznałam jedynie ułamek tutejszej historii, mam wrażenie, że Fez uchylił przede mną rąbka swoich tajemnic. 

Czas: 5 dni
Koszt: 1,7 tys. zł (w tym bilet lotniczy)

Dojazd

- Z Polski najtaniej dojechać z przesiadką w Marrakeszu. Z Warszawy lata tam Wizz Air (od 209 zł w jedną stronę). Z Marrakeszu do Fezu kursują pociągi (nieco ponad 7 godz.), za jakieś 200 zł dolecimy do Fezu lokalną linią Air Arabia Maroc. 
- Z lotniska na dworzec kolejowy kursuje autobus linii 16 (4 dirhamy, ok. 1,60 zł). Taksówka do medyny to koszt ok. 15 euro. Najłatwiej zorganizować transport z lotniska przez hotel 
– samochód dojeżdża zazwyczaj do najbliższej bramy, skąd odbierze nas pracownik hotelu. 

Transport 

Stara część miasta, Fes el-Bali, jest całkowicie zamknięta dla samochodów i na tyle niewielka, że bez problemu można poruszać się pieszo. Jeżeli chcesz wyjechać poza medynę, na placach przy bramach szukaj petits taxis – trzeba targować się o cenę kursu na początku podróży. 

Nocleg

- Hostel Medina Social Club – łóżko w pokoju wieloosobowym od 45 zł. 
- Hostel Funky Fez: od 36 zł za łóżko w 12-osobowym pokoju.
- Bardziej elegancko: Riad Les Oudayas – nowy pensjonat w tradycyjnym domu. Na patio rosną palmy i bananowce, jest też niewielki basen. 
Od 160 zł za 2 osoby. 

Jedzenie

- Warto próbować lokalnych przekąsek sprzedawanych z wózków na ulicach medyny i w małych knajpkach rozsianych po starej części miasta. 
- Zimą szczególnie popularna jest harira, rozgrzewająca zupa. 
- Wszechobecną opcją są tadżiny w wersji mięsnej i wegetariańskiej. W Cafe Clock, do której warto przyjść także na wydarzenia kulturalne, serwują sławne burgery z wielbłąda. 

Tekst: Agnieszka Bielecka