Widzimy drogę, która nas czeka - na pierwszy rzut oka niezły, nieco kamienisty szuter. Coś ten roadbook nas po prostu straszył, przecież droga jest jak stół, szuterek to taka przyjemna nawierzchnia. Jest godzina prawie 16:00, mamy jakieś dwie godziny do zachodu słońca. Ruszamy. Jeszcze nie mamy pojęcia co nas czeka…
 

Droga już po około dwóch kilometrach zamienia się w najgorszy, nocny koszmar. Kamienie coraz większe, prędkość spada momentami do 4-6 km/h. Do tego zdarza się konieczność objechania różnych dziur w „jezdni”. Tak, słowo „jezdnia” to poważne nadużycie semantyczne. Każdy taki objazd wymaga aby pilot wysiadł z wozu i sprawdził na własnych nogach możliwości przejazdu. To zabiera sporo czasu. Ale jakoś ciągle jedziemy. Dwie koleiny pośrodku kamienistego pola – jak okiem sięgnąć. Oto cała droga. Co chwila słyszę jak uderzam belką przedniego zawieszenia o większe kamulce. Każde takie spotkanie to solidny huk, próbuję nie kląć za każdym razem. Aby oszczędzić maszynę i zwiększyć nieco prędkość - staram się jechać okrakiem, aby mieć większy prześwit pod samochodem. Nie zawsze się udaje, stąd regularne uderzenia o wybitnie duże kamienie. Polonez wcale nie ma łatwiej. Chłopaki przed wyjazdem podnieśli go w górę ile się dało, podcięli błotniki, założyli duże koła, ale i tak ratuje ich głównie dorobiona solidna osłona miski olejowej. Bez niej już dawno staliby z rozbitą w drobny mak i bez oleju w silniku.
 

Po przejechaniu około 10 kilometrów droga robi się odrobinę lepsza i w nasze serca wstępuje nadzieja. A może teraz jest czas na to żeby się wycofać? Żadna to ujma na honorze, a jedynie trzeźwa ocena możliwości i szans. W końcu nie chodzi o to żeby zarżnąć siebie i auta i to nawet nie w połowie całego wyzwania rajdowego a co tu myśleć o trasie powrotnej. Zawrócimy, walniemy się spać tuż przy asfalcie i rano zyskamy sporo czasu. Nieeeeee, jedziemy dalej. No bo jak – my nie damy rady? Jak nie my – to kto? Niestety słońce wcale nie ma zamiaru na nas czekać i zaczyna się swoisty wyścig z nim. Przegrywamy z kretesem i tuż po osiemnastej złocista tarcza definitywnie znika, robi się szybko ciemno, a my kontynuujemy naszą podróż w świetle reflektorów i potężnego LEDbara na dachu Żuka. W opcji jest rozbicie obozu gdzieś tutaj, na wypadek gdybyśmy jednak odpuścili dalszy wysiłek. Wystarczy uprzątnąć z kamieni kawałek terenu i można rozstawić namioty, a między autami rozwiesić hamaki. Jednak jeszcze się obawiamy trochę dzikości terenu – nie znamy przecież wcale tego miejsca, nie wiemy czego się spodziewać. Nie czujemy się na razie pewnie w Maroko. Później nam to minie.
 

Droga raz jest trochę lepsza, a raz gorsza. Nie jest równo, nie ma chwili wytchnienia od ciągłego wypatrywania potencjalnie niebezpiecznych miejsc. Przekraczamy koryta wyschniętych strumieni, wspinamy pod górki, zjeżdżamy z nich, omijamy wielkie głazy. Jest cholernie trudno, bolą mnie ręce, kierownica nie raz się z nich wyrywa i błyskawicznie skręca w jedno ze skrajnych położeń. Przy okazji za każdym takim razem pojawia się ryzyko wybicia palców ze stawów, a już szczególnie kciuka. Nie wiem jakim cudem daję radę ja i wóz, ale jedziemy tak przed siebie, kilometr za kilometrem w tempie starego żółwia, umierającego na suchoty. Ciągle kołacze się po głowie myśl – „czy to na pewno mądre?”. A czy cały ten wyjazd jest aby „mądry”? Całe moje życie nie jest wcale „mądre”…
 

Nagle z mroku wyłania się kilku żołnierzy. Ubrani raczej dość luźno, mundury niespecjalnie paradne. No nawet tutaj kontrola? Taki kawał drogi od jakiejkolwiek cywilizacji? Kilka razy już kontrole były, ale to na asfalcie – po drodze. Dawaliśmy policjantom, czy też żołnierzom fiszkę, czyli przygotowany jeszcze w Polsce spis załogi z kserami paszportów i dane auta. Mamy tego chyba 150 kopii, bo na każdym forum pisano, że koniecznie trzeba mieć. No i ci tutaj też proszą o fiszkę. Dostają, wskazują kierunek do Erg Chigaga i machają na pożegnanie. Przynajmniej mamy pewność, że jesteśmy we właściwym miejscu. Szkoda tylko, że w niewłaściwym czasie. Wolelibyśmy już być w obozie.
 

Ruszamy dalej i po około 2-3 kilometrach i niezliczonych zakrętach kończy się wreszcie ten kamienisty koszmar. Dzisiaj pamiętamy już niewiele, ale to silnie dało nam w kość. Dobre czterdzieści kilometrów męczyliśmy się naprawdę mocno i każde z nas ma kamieni po dziurki w nosie. Teraz droga na dystansie zaledwie kilkuset metrów robi się płaska jak stół, twarda jak beton, tyle że szeroka jak lotnisko. Ślady kół po których dotychczas jechaliśmy po prostu rozjeżdżają się na prawo i lewo, widać że dziesiątki aut w tym miejscu po prostu pomknęły jak chciały. Nie bardzo wiemy za którymi podążyć.
 

Na szczęście uprzednio zaprogramowany Androzic bezbłędnie wskazuje właściwy kierunek jazdy. Musimy dotrzeć w bardzo konkretny punkt, ściśle określony w roadbooku – to jedyne miejsce gdzie możemy przeskoczyć niską wydmę i wjechać do obozu. Obóz otoczony jest wysokimi bardzo wydmami z trzech stron. Z daleka widzimy „latarnię morską” – organizator ustawił silny reflektor który idealnie pokrywa się ze wskazaniami Androzica. Dobra nasza, dojedziemy spokojnie. Ruszamy idealnie prosto, kierując się najkrótszą drogą do celu. Ale najkrótsza nie znaczy nigdy najszybsza i najprostsza…
 

Po resztkach roślinności i radzieckiej mapie sztabowej według której właśnie jedziemy – wiemy, że jesteśmy już na dnie wyschniętego jeziora. Rozpędzamy się więc do prawie 100 km/h pędząc przed siebie po idealnie równej powierzchni dna. Auto leci jak na skrzydłach, Polonez trzyma się naszego tyłu. Nagle pojawia się jedna mała, poprzeczna, piaszczysta łacha, przeskakujemy rozpędzeni, potem druga, też dajemy radę i wjeżdżamy na trzecią, licząc, że i tę z rozpędu weźmiemy. Niestety okazała się sporo większa od poprzedniczek – Żuk po kilkudziesięciu metrach dosłownie wrył się po osie, a Polonez wcale nie był gorszy. Oba auta stoją a my mamy głupie miny. A miało być tak pięknie przecież. Obóz na wydmach, kolacja, wywiady z dzielnymi zdobywcami pustyni i takie tam. Powoli zbliża się dwudziesta, a nas czeka wydobycie aut z pułapki i to zanim coś zjemy.
 

Chwila medytacji, do obozu jest jeszcze spory kawałek, więc iść z buta po pomoc nie ma sensu – za daleko. Za długo by to potrwało no i diabli wiedzą co tutaj żyje i może wszamać człowieka w ramach własnej kolacji. Trzeba wypchnąć jedno z aut z piachu i pojechać po wsparcie. Okazuje się, że Żukowi zabrakło jakieś 70 metrów z przodu do pokonania piasku, więc prościej będzie wypchnąć Poloneza do tyłu - tylko 30 metrów. Spuszczamy mu powietrze z kół do jednej atmosfery, co zdecydowanie poprawi trakcję na sypkim podłożu, łopatami odgarniamy piach i wspólnymi siłami wypychamy z piaszczystego więzienia. Chłopaki zabierają jedno radio PMR i ruszają do obozu. Mamy tylko nadzieję że nie zakopią się gdzieś kawałek dalej. Obserwujemy oddalające się światła Poloneza z nadzieją na rychłą pomoc.
 

Nie warto jednak tracić czasu na samo gapienie się. Spróbujemy ruszyć w ten sam sposób Żuka, ale musimy uwzględnić że on waży prawie 3 tony i jest nas mniej. Kotwice pasowe na które bardzo liczyłem niestety przegrywają z piaskiem - zbyt drobny, dosłownie mąka. To fajny wynalazek, zastępujący wyciągarkę, której linę nie zawsze jest do czego zaczepić. Ale tutaj nie sprawdziły się zupełnie. Zatem bierzemy się za spuszczenie powietrza z kół, łopaty w dłonie, trochę kopania i podobnie jak Poloneza - udaje się Żuka wypchnąć do tyłu. W momencie kiedy skończyliśmy i składaliśmy sprzęt - zjawia się kawaleria w postaci Nissana Patrola. Drogę do nas bezbłędnie wskazywał świecący bez przerwy nasz dachowy LEDbar.
 

Chłopaki czują się nieco zawiedzeni, że nie czekaliśmy na nich. Tak bardzo chcieli się wykazać. Za to machają żebyśmy jechali za nimi, co zdejmuje nam z głowy problem nawigacyjny. Ruszamy. Pędzimy, aby nadążyć za radośnie mknącą terenówką, która zupełnie nie ma pojęcia o starożytnej konstrukcji naszego wehikułu. Muszę ostro deptać gaz, jednocześnie usiłując nie zniszczyć sobie zawieszenia na jakiejś wysokiej kępie lokalnego zielska, czy niewidocznej na pierwszy rzut oka dziurze. Niestety przed samym obozem ponownie zakopujemy się w piachu po osie. Dojazd do obozowiska wymaga bowiem przeskoczenia przez niską wydmę, wiedzieliśmy o niej z roadbooka, ale nie przewidziałem, że to już, teraz, w tym miejscu i zwyczajnie brakło mi prędkości. Mrugam bezradnie LEDbarem.
 

Nissan od razu nawraca, gęby się chłopakom cieszą, wyskakują z liną kinetyczną i nadchodzi chwila prawdy. Przed tą wyprawą Żuk dostał zupełnie nowy zderzak, zrobiony z profilu stalowego, ze wzmocnieniami. Wzmocniona została też rama auta i zderzak mocowany jest do niej w czterech punktach. Na zderzaku zaś znalazły się solidne uchwyty do szarpania. Z tym, że nie zostało to jeszcze nigdy przetestowane, bo i jak? No cóż - zatem test będzie teraz! Zapinam kinetyka, ustalamy, że chłopaki ruszą, wyciągną Żuka z piaskowej pułapki a następnie wykonamy koło o dużym promieniu i wciągną nas przez wydmę do biwaku. Widzę jak ruszają, lina się napina, rozciąga i nagle czuję na własnej skórze co to jest "strzał z kinetyka" - Żuk w ciągu krótkiej chwili ciągnięty jest z ogromną, płynnie narastającą siłą, która wyrywa go dosłownie z piasku. Gdyby nie ten zderzak - lina zostałaby zaczepiona do belki przedniego zawieszenia w oryginalnym uchwycie holowniczym, a siła kinetyka zapewne wyrwałaby nam całe zawieszenie. Nowy zderzak przyjął całe to wydarzenie z absolutnie angielską obojętnością - śladu na nim nie ma, auto wyjechało z piachu...
 

Rano okazało się, że Żuk i Polonez to jedyne samochody z napędem na jedną tylko oś, które tam tego dnia wjechały... Żadna inna załoga jadąca w klasie turystycznej nie zdecydowała się na taki ruch. Chyba dokładniej od nas czytali roadbook, albo mieli więcej rozsądku. Ale dzięki temu znowu zostajemy dostrzeżeni i chyba ocenieni jako szaleńcy. W każdym razie wszyscy nas serdecznie pozdrawiają i gratulują odwagi.
 

Czujemy się kompletnie wypruci z sił, ten dojazd ostro dał nam w kość. Mam świadomość, że jutro powtórka z rozrywki, bo innej drogi powrotnej po prostu nie ma. Musimy wrócić po swoich śladach. Trzeba wypocząć najlepiej jak się da. Rozkładamy obóz, szykujemy jedzenie, wieszamy hamaki i szykujemy się do spania w jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi - pośród wydm, bez wiatru, z absolutnie genialnym widokiem na wszystkie gwiazdy. W pobliżu nie ma żadnego miasta lub fabryki, która generowała by tak zwany smog świetlny. Mamy idealną ciemność i perfekcyjną widoczność.
 

Zanim pójdziemy jednak spać – najpierw z wysiłkiem wchodzimy na wydmę. Myśleliśmy że to nic trudnego, a tymczasem solidnie nas zmęczyło. Piasek osypuje się pod najlżejszym dotykiem. Trzy kroki w górę okupione są zjechaniem o dwa. Uparcie drapiemy się pod górę i wreszcie osiągamy „grań wydmy”. Leżymy na jej szczycie z Sylwią, trzymając się za ręce przez dobre dwadzieścia minut. Piasek jest jeszcze trochę ciepły, cisza, oczy skierowane prosto w niebo. A tam gwiazdy w niezwykłej ilości. Droga Mleczna jakby ktoś śmietanę rozlał w poprzek nieba. Tak po prostu mnóstwo, mnóstwo gwiazd. Jest po prostu cudownie i niesamowicie. Taka integracja z naturą i to przecież w wymarzonej i wyśnionej Afryce. Znowu mi się „Tomek na Czarnym Lądzie” przypomina...
 

 

Jeśli podoba wam się ten rozdział szukajcie całej książki tutaj. Niedługo opublikujemy kolejne fragmenty!