Na widnokręgu wyłania się średniowieczna forteca Baba Vida leżąca tuż za granicą z Rumunią, której to przekroczenie zajęło nam zaledwie 30 minut. Surowe kamienne mury twierdzy przypominają o burzliwych dziejach tych niepokornych terenów. To właśnie w tym miejscu rozegrała się bitwa przesądzająca o ostatecznej klęsce Księstwa Widyńskiego i jego przejściu pod pięćsetletnią niewolę turecką. 50 km za Widyniem, stolicą regionu, skręcamy nad brzeg tektonicznego jeziora Rabisza. Choć nie przepadamy za chodzeniem po podziemiach, grzechem byłoby ominięcie słynnej jaskini Magura. Zakładamy polary i wkraczamy z przewodnikiem do podziemnego świata. Czekają tu na nas największy w Bułgarii stalaktyt, tzw. Przewrócona Sosna mająca 20 m wysokości i 4 m średnicy, oraz prehistoryczne rysunki naskalne datowane na ok. 12 tys. lat p.n.e. Barwnikiem sporządzonym z odchodów nietoperzy i czerwonej glinki naszkicowano postaci tańczących kobiet, polujących myśliwych i zwierzynę łowną. Kiedy wydostajemy się na światło dzienne, jesteśmy zdumieni skarbami, jakie kryje tutejsza ziemia. A przecież to dopiero początek podróży. Podziw i zaduma wskakują z nami do samochodu i będą nam towarzyszyć do końca wyprawy.

W drodze do Sofi i zawijamy do Bełogradczika, uroczego miasteczka wkomponowanego w niezwykłe czerwone formacje skalne. Miejscowi nadali im nawet imiona. Są tu więc: Adam i Ewa, mnich, wielbłąd, niedźwiedź. Największe wrażenie robi na nas jednak otoczenie twierdzy Kaleto wzniesionej w południowej części miasta, gdzie skały o spektakularnych kształtach, połączone murami, mostami i bramami, tworzą naturalny kompleks obronny. Wspinając się na coraz wyższe poziomy, odnosimy wrażenie, że przenieśliśmy się do krainy baśni. Pod sobą mamy twierdzę i rustykalny gród, a w oddali rysują się zamglone zbocza gór.

Nad Sofią – najwyżej położoną europejską stolicą już z daleka widać świetlistą łunę. Mimo późnej pory miasto tętni życiem. Krwisty befsztyk i dźwięki jazzu w kameralnym Checkpoint Charlie dodają nam sił przed wyprawą do dyskoteki Chervilo, do której lubią zaglądać bułgarscy celebryci. Po szalonej nocy rankiem wyruszamy na Żeński Bazar – największy z sofijskich targów. Jest tu dość tłoczno, raczej brudno i kręci się sporo podejrzanych typków. Pierwsze wrażenie nas nie zniechęca, śmiało błądzimy wśród porozkładanych pod gołym niebem stolików, straganów i butików ciągnących się kilometrami. Można tu kupić wszystko: narzędzia, ręczniki, pieczywo, części samochodowe, szmuglowane papierosy, beczki z winem, owoce i warzywa, a nawet walutę. Tutejsze pomidory, papryka i bakłażany są chyba najsmaczniejsze na świecie. Zapewne w tym też tkwi sekret smakowitej bałkańskiej kuchni.

Idąc w stronę serca starej Sofi i, mijamy niemal ze sobą sąsiadujące synagogę, meczet Bania Baszy i rzymskie łaźnie. Zatrzymujemy się pod wysoką statuą patronki miasta, św. Zofi i. Po stojącym tu wcześniej pomniku Lenina nie ma śladu. Naprzeciw przycupnęła filigranowa XIV-wieczna cerkiew św. Petki Samardżijskiej. Jej rozmiary ograniczył turecki zakaz wznoszenia świątyń wyższych od meczetów.

Około 12.00 docieramy pod pałac prezydencki, gdzie odbywa się widowiskowa zmiana warty. Uwieczniamy na zdjęciach czerwono-białe mundury, futrzane czapki i lśniącą w słońcu białą broń. Stąd udajemy się wprost do Muzeum Archeologicznego – najlepszej tego rodzaju placówki na Bałkanach. Na trzech poziomach byłego Wielkiego Meczetu zgromadzono mnóstwo eksponatów, wśród których szczególnie wyróżnia się dział z trackimi skarbami. Bodajże najsłynniejszym przedstawicielem tego starożytnego ludu, który żył na tych terenach, był Spartakus. My zaś podziwiamy 600-gramową złotą maskę pośmiertną trackiego króla Seuthesa III sprzed 2 400 lat!

Na deser zostawiamy sobór Aleksandra Newskiego, największą świątynię Półwyspu Bałkańskiego. Wznosząca się na środku wielkiego brukowanego placu monumentalna neobizantyjska cerkiew jest chlubą stolicy. Jej wnętrze rozświetlają bursztynowe promienie słońca, którym udaje się przeniknąć przez skromne witrażowe okienka. Dzięki tysiącom świec tonące w mroku ściany zamieniają się we wspaniałe freski, nad którymi pracowało ponad 50 największych bułgarskich i rosyjskich artystów. Dzieła bardziej współczesne (kosztują nawet kilkadziesiąt tysięcy euro!) oglądamy w pobliskiej galerii młodego malarza Pavla Mitkova, z wykształcenia leśnika, robiącego furorę nie tylko w Bułgarii.

W promieniach zachodzącego słońca żegnamy Sofi ę, chcemy przed zmrokiem dotrzeć do monastyru Rilskiego. Z parkingu widać tylko jego ponure, grube i wysokie na 24 m kamienne mury. Po kilku uderzeniach kołatką słyszymy kroki. Mamy szczęście – brama monastyru zamykana jest o 20.00. Brodaty mnich wpuszcza nas do środka, prosząc o zachowanie ciszy. Dostajemy po ciepłym kocu i przydział do różnych pokojów. Nie pomaga tłumaczenie, że jesteśmy małżeństwem – nasze paszporty o tym nie świadczą.



O świcie budzi nas śpiew mnichów. Wychodzimy na ciepły czworokątny dziedziniec otoczony krużgankami i balkonami. Pośrodku placu stoi wspaniała cerkiew Bogurodzicy zwieńczona pięcioma kopułami. Cały dzień można się wpatrywać w tysiące fresków zdobiących jej fasadę. Ilustrują one najważniejsze wydarzenia z historii Bułgarii, sceny ze Starego Testamentu, ale też wizerunki demonów i sposoby wymierzania kary podejrzanym o czynienie czarów. Urok monastyru pryska wraz z pojawieniem się pierwszej wycieczki – a przyjeżdża ich tu dziennie kilkadziesiąt! Uciekamy więc do Melnika. Najmniejsze i najcieplejsze miasto Bułgarii słynie z wina, ale można tu też nabyć wyśmienite miody. Zatrzymujemy się w gościnie u Stameny, która częstuje nas winem i kawą z... zielonymi, marynowanymi figami. Za namową wnuczki naszej gospodyni wspinamy się na zbocza wzgórz otaczających miejscowość i docieramy do ruin średniowiecznej fortecy Despoty Sława (despota to bizantyjski tytuł nadawany członkom rodziny carskiej), który w XII w. uczynił Melnik stolicą swego księstwa. Spod kolejnych ruin XIII-wiecznej cerkwi św. Mikołaja podziwiamy całą kotlinę.

Nasza dalsza trasa wiedzie u podnóża Rodopów, pasma górskiego na pograniczu Bułgarii i Grecji. Zatrzymujemy się na obiad w pustawej mechanie Dzwońcy w Dolnym Drianowie. Uwijający się w kuchni właściciel twierdzi, że jego lokal już wkrótce zapełni się turystami. Opowiada nam o wielkim odkryciu. Kilka kilometrów na wschód, pośród lesistych grzbietów odnaleziono dziwne formacje skalne, którymi zainteresował się sam profesor Nikoła Owczarow uważany za bułgarskiego Indianę Jonesa. Podobno mogą to być pozostałości słynnej antycznej wyroczni, o której w kronikach wspominał Herodot. Nie trzeba nas długo namawiać na spacer. Jedno z kamiennych zboczy układa się w wyraźny profi l twarzy. Każda z trzech widocznych tu gigantycznych postaci jest zwrócona w inną stronę świata.

Nasza droga staje się coraz bardziej malownicza. Mijamy wioski z domami krytymi ciosanym kamieniem. Kto nie ma lęku wysokości, niech wjedzie na Śnieżankę (1926 m) pod Pamporovem. Z galerii wzniesionej tam wieży TV przy aromatycznym espresso z rakiją warto się zrelaksować i poszukać na horyzoncie odległych szczytów Pirinu.

Zwiedzanie Płowdiw to spore wyzwanie, zwłaszcza gdy przedstawicielka płci pięknej zechce tego dokonać w szpilkach. Większość stromych, krętych uliczek wybrukowano bowiem kocimi łbami. Wizytówką tego „miasta na trzech wzgórzach” jest świetnie zachowany antyczny amfi teatr. Z najwyższego rzędu widowni podziwiamy marmurową budowlę, która mogła pomieścić 7 tys. osób. Chwilę później siedzimy już w sąsiadującej z obiektem restauracji Arena. Zajadając kebapcze i popijając je Mawrutem, czujemy się trochę jak Rzymianie na igrzyskach.

Legenda mówi, że gdy Pan Bóg tworzył Strandżę, nic nie mówił, a jedynie tajemniczo się uśmiechał. Jadąc godzinami wśród łagodnych wzgórz tego dzikiego regionu porośniętych dębowymi i bukowymi lasami, nie spotkaliśmy żywego ducha. A szkoda – bo ludzie mieszkający w nielicznych osadach kultywują tutaj ciekawe zwyczaje. W Byłgarii, na przykład, na początku czerwca tańczą na rozżarzonych węglach, podtrzymując pogańskie obrzędy. My trafiliśmy w okolice BRYSZLJANU – wioski-skansenu, gdzie kobiety na co dzień noszą haftowane koszule i długie czerwone spódnice.

Zaskoczeni w lesie nocą, rozbijamy namiot na pierwszej napotkanej polanie, nad którą unoszą się setki świetlików. Rano okazuje się, że nasz namiot stoi w pobliżu Paraklisu Sweta Petka. Opiekujący się kapliczką żwawy starszy pan zaraz po pobudce zrobił nam wykład o cudownych właściwościach bijącego tu źródła. Na dowód pokazał laski i kule pozostawione tutaj przez uzdrowionych. Orzeźwieni wodą o niezwykłych właściwościach ruszamy na wybrzeże.

Przed nami 380 km wspaniałych plaż z drobnym piaskiem, czyste morze, źródła mineralne i miejscowości wypoczynkowe. Latem średnia temperatura powietrza wynosi tu 28°C, wody 25°C. To kilka stopni mniej niż na riwierze włoskiej czy francuskiej, za to aż o połowę taniej!

Z dziewiczych plaż południowego wybrzeża (Sinomorie, Ahtopol, Carewo) jedziemy do słynnych bułgarskich kurortów. Do NESEBYRU docieramy rankiem. Sprzedawcy pamiątek otwierają swoje kramy, w mechanach kelnerzy nakrywają do stołów, a koty ułożone w oknach licznych świątyń – na cyplu o wymiarach 850 na 350 m jest ich ponad 40 – czekają na słońce. Oblężenie „bułgarskej Rawenny” rozpoczyna się przed południem, dlatego ruszamy na północ, omijając największy bułgarski kompleks wypoczynkowy Słoneczny Brzeg. Mimo panującego latem tłoku tamtejsza plaża została wyróżniona prestiżową Blue Flag 2008.


Turystyczny gwar przycicha dopiero na przylądku Emine, nadmorskim przedłużeniu pasma Bałkanów, które urywa się 60-metrowymi klifami schodzącymi prosto do wody. Miejsce jest magiczne. Morze, pasące się swobodnie konie i latarnia w oddali. Zostawiamy samochód i idziemy odwiedzić samotnego latarnika, jak się okazuje, miłośnika mitów greckich. Wyjaśnia nam, że na tym właśnie przylądku urodził się tracki król Rezos, o którym w Iliadzie pisał Homer. Władca znany był z zamiłowania do wspaniałych wierzchowców. Czyżby to ich potomków podziwialiśmy przed chwilą?

Takich niezwykłych miejsc jest na wybrzeżu więcej. Z Warny (każda polska wycieczka musi odwiedzić Mauzoleum Władysława Warneńczyka) warto odbić na południe do rezerwatu Pobiti Kamyni. Wśród wydm stoją tam grupy kamiennych kolumn przypominających pnie uschniętych drzew. Wyrzeźbiło je morze 50 mln lat temu. Docieramy do nich przed zachodem słońca. Kamienny las rzuca długie cienie, a my wyobrażamy sobie, że jesteśmy na Księżycu.

Święty Konstantyn to dziwna nazwa dla miejscowości, ale na tyle intrygująca, że postanowiliśmy ją odwiedzić. Okazuje się, że to jeden z najstarszych bułgarskich kurortów, za czasów PRL-u znany jako Drużba. Dziś podbija serca basenami balneologicznymi, gdzie po gorącej kąpieli można spocząć na iście królewskim łożu i czekać, aż lecznicze pierwiastki wnikną w nasze ciało.

Szeroka plaża w Balcziku, pstrokata od dziesiątków parasoli, dochodzi do imponującego ogrodu botanicznego, w którym stoi pałac rumuńskiej królowej Marii – wnuczki angielskiej królowej Wiktorii. Łatwo go poznać po wieży przypominającej minaret. Podczas wizyty w Egipcie królowa Maria przyjęła bahaizm będący połączeniem chrześcijaństwa, islamu i judaizmu. Większość turystów przybywa tu, by plażować i nacieszyć oczy widokiem kwiatów.

Podążając dalej na północ, mijamy Kamienny Brzeg, który upodobali sobie wielbiciele wspinaczki skałkowej, i docieramy do romantycznego Tjulienowa leżącego w malowniczej zatoce. Życie rybackiej przystani toczy się wokół drewnianej kafejki. Póki co, stoją tu jedynie dwa hoteliki, choć wkrótce ma powstać nowoczesny kompleks wypoczynkowy. Cieszymy się widokiem tego nietkniętego jeszcze zakątka przy butelce Iskry i świeżo wędzonych sardynkach. To nasze pożegnanie z wybrzeżem, rankiem pojedziemy na zachód.

Rzędy domów w Wielkim Tyrnowie wyglądają jakby stały jeden na drugim. To dlatego, że była stolica Bułgarii leży na stromych wzgórzach. U ich podnóża wije się rzeka Jantra, nad miastem góruje bizantyjska twierdza Carewec. Średniowieczną atmosferę tego miejsca potęgują Skała Straceń i wieża Baldwina, w której więziono władcę Cesarstwa Łacińskiego. U stóp twierdzy widać kopuły kilku cerkwi. W najstarszej, św. Dymitra, w 1186 r. dwaj bojarzy – bracia Piotr i Asen – ogłosili odrodzenie państwa bułgarskiego.

W promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Tyrnowa znajduje się ponad dziesięć średniowiecznych górskich monastyrów. My wybraliśmy trzy: Preobrażenski, z pięknymi freskami, żeński konwent św. Trójcy i monastyr Kalifarewski.

Zakupy zwykle zostawiamy na koniec podróży. Mamy nadzieję znaleźć coś wyjątkowego w Trojanie – miejscowości słynącej z rękodzieła. Raz było to garncarstwo, tkactwo i snycerstwo, innym razem złotnictwo i ikonografia. Dziś Trojan jest zagłębiem kolorowej ceramiki. Aby poznać tajniki tutejszego rzemiosła, wybieramy się do jednego z warsztatów w górnej części miasta. Większość prac wciąż jest wykonywana ręcznie. Po krótkim pokazie mistrza garncarskiego kupujemy zrobiony przez niego kolorowy dzbanek.

Podróżując północnymi stokami Bałkanów, nie można odmówić sobie wyprawy w góry Parku Narodowego Bałkanu Środkowego, jednego z największych europejskich parków. Nie musi to być od razu wyprawa na najwyższy szczyt – Botew (2376 m). Za radą przewodników z informacji górskiej w Trojanie wybieramy ścisły rezerwat Kozią Stenę. Czeka nas ponad dwugodzinna forsowna wspinaczka szlakiem przez gęsty sosnowo-bukowy las, następnie przez halę, a w końcu stromym skalnym zboczem, skąd roztacza się wspaniały widok na dolinę i szczyty Trojańskiej Płaniny.

Po powrocie z gór jedziemy na zachód wzdłuż rzeki Beli Wit. Krajobrazy są sielskie: kopce siana, wodne młyny i warzelnie śliwowicy. Pod szczytem Petrachilii widać już Teteweń z bielonymi, krytymi czerwoną dachówką domami. Miasteczko warto odwiedzić w sobotę, gdy na rynku odbywa się targ rękodzieła. Ręcznie tkany teteweński kilim z kolorowym wzorem oraz lniany obrus, którym za każdym razem zachwyca się „nasza pani” z pralni, wciąż przypominają nam uroki Bułgarii.