Jadąc do Bombaju pierwszy raz, w głowie miałam fragmenty książek Salmana Rushdiego. Każda z jego magicznych powieści chociaż częściowo rozgrywa się w tym mieście. Rushdie nie mieszka w Indiach od lat, ale miasto jego dzieciństwa odcisnęło na nim wyraźne piętno. Tak sugestywnie opisywał rezydencje bogaczy na wzgórzu malabarskim, „wieczorny naszyjnik alei Marine Drive”, zatłoczoną plażę miejską – Chowpatty Beach, ekskluzywne antykwariaty w Kolabie i tanie czynszówki w Kurli, że marzyłam, żeby to wszystko zobaczyć na własne oczy. Miasto z "Dzieci północy" i "Szatańskich wersetów" nie było innym miastem niż to, które zobaczyłam. Moje rozczarowanie wynikało raczej z tego, że nie urzekło, tylko przytłoczyło. Myślę, że tak może się czuć niemowlak w czasie pierwszych dni życia, którego codziennie przychodzą oglądać wszystkie ciocie, babcie i znajomi rodziców. Każdy przynosi mu jakiś prezent, każdy do niego zagaduje, chce zwrócić na siebie jego uwagę. Podręczniki do wychowywania dzieci nazywają taką sytuację: „zbyt wiele bodźców”. Wieczorem nieszczęsny malec nie chce już nic więcej czuć ani widzieć. Ma ochotę zasnąć, ale jest tak rozedrgany i pobudzony, że potrafi tylko ryczeć bezsilnie. Ja w Bombaju miałam podobnie. Wszystkiego było za dużo. Nie bez powodów hindusko-amerykański dziennikarz Suketu Mehta swoją genialną książkę o tej metropolii zatytułował "Maximum City".
 

Miliard biletów więcej

Bombaj to największe miasto na świecie. Tak przynajmniej lubią powtarzać bombajczycy. Statystyki mówią różnie. W niektórych rankingach faktycznie zajmuje pierwsze miejsce, w innych ledwo się mieści w światowej pierwszej dziesiątce, wyprzedzany nie tylko przez Tokio i Szanghaj czy Karaczi, ale nawet przez indyjską stolicę New Delhi. Bo czy za miasto uznaje się też jego dalekie peryferie? Czy mieszkańcy to tylko oficjalnie zarejestrowani rezydenci, czy po prostu wszyscy ludzie przebywający w mieście?

Te dane są oczywiście ważne dla demografów, ale dla podróżnych odwiedzających Bombaj liczy się co innego: tutaj naprawdę można się poczuć jak w największej metropolii świata. Bo tutaj wszystko jest naj. Na każdym kroku natykałam się na jakiś światowy rekord: a to największy slums na świecie, a to najdroższy hotel, najdłuższy most czy największą szwalnię przerobioną na największe centrum handlowe.

Bombaj jest taki jak hinduskie filmy. Shahrukh Khan, zwany w Indiach SRK, największa gwiazda bollywoodzkiego kina, mieszka oczywiście w Bombaju. Ma w tamtejszej dzielnicy Bandra West dom, który jest, a jakże, największym domem jednorodzinnym w mieście. Kiedyś wyznał indyjskiemu dziennikowi Times of India, że jego celem „jest robić tak cholernie wielkie filmy, żeby jego rodzice [wcześnie go osierocili], którzy siedzą sobie gdzieś w niebie, też mogli patrzeć na swojego syna i mówić: widzimy stąd jego filmy lepiej niż Mur Chiński i wszystko inne ma ziemi”.

Rzeczywiście, czego jak czego, ale rozmachu indyjskim filmom odmówić nie można. A SRK jest chyba rzeczywiście największą gwiazdą na świecie, przynajmniej jeśli chodzi o liczbę fanów. Każdego dnia 14 mln Hindusów ogląda filmy w 13 tys. kin. Na hinduskie filmy sprzedaje się rocznie miliard biletów więcej niż na hollywoodzkie!

Dzięki filmom – pisze Suketu Mehta – Hindusi zawsze żyją w Bombaju, nawet ci, którzy tak naprawdę nigdy tu nie byli. Szeroki łuk Marine Drive, plaża w Juhu, brama na Zachód, jaką jest lotnisko w Andheri – są rozpoznawalne w mgnieniu oka od Kanpuru po Keralę. Bombaj jest też mityczny w sposób, w jaki Los Angeles być nie może: Hollywood dysponuje budżetami pozwalającymi na tworzenie całych miast w studiach, podczas gdy indyjski przemysł filmowy musi poprzestać na prawdziwych ulicach, plażach i wieżowcach.

Także realia przedstawione w tych filmach są po bombajsku prawdziwe, choć mogą wydawać się absurdalne. Przemysł filmowy zdominowali muzułmanie, ale bohaterowie przeżywają przygody, jakie przydarzały się hinduistycznym bogom i półbogom z Ramajany i Mahabharaty. Na dodatek w jednej scenie, odziani w doti i sari tańczą tradycyjne tańce, by w następnej, już w europejskich kreacjach, sączyć colę w zaciszu nowoczesnego apartamentu.

W Bombaju też jest ta niesamowita mieszanka stylów. Poczynając od eklektycznej wiktoriańskiej architektury, poprzez smaki tutejszych potraw, aż po kreacje miejscowych piękności, wszystko atakuje przepychem i nadmiarem. Jest jednocześnie skromne i wyuzdane, piękne i tandetne. I przez to strasznie męczące na dłuższą metę.

Kupowanie czasu

Teraz, kiedy wspominam to miasto, potrafię z natłoku wrażeń wyłuskać poszczególne chwile, konkretne smaki i kolory, pojedyncze wątki opowieści. Dzięki upływowi czasu już nie rzucają się na mnie jednocześnie ze wszystkich stron, tylko snują się w mojej głowie, każda we właściwym sobie rytmie.

Na przykład staroświeckie, ciemnawe wnętrze restauracji Britannia i jej właściciel, pan Kuhe Nur, który przy znakomitym baranim pilawie, a potem już tylko przy kolejnych szklankach lemon soda opowiadał mi dzieje swojej rodziny. Jego przodkowie byli irańskimi zaratustrianami, pochodzili z Jazdu i pod koniec XIX w. przyjechali do Bombaju. Przez kilkadziesiąt lat, do rewolucji islamskiej, Kuhe Nurowie funkcjonowali między oboma krajami: handlowali w Indiach, mieli ziemię w Iranie. Teraz stary restaurator nadal ma irańskie obywatelstwo, ale nie myśli ruszać się z Bombaju. Wsiąkł w środowisko tutejszych parsów (zaratustrian żyjących w Indiach, przybyłych z Persji kilkaset lat wcześniej). Choć wciąż myśli po persku, to tu mówi w gudżarati, hindi i po angielsku.

Albo kolacja u pisarza Kirana Nagarkara, w uroczym starym domu przy eleganckiej Nepean Sea Road, który jego żona odziedziczyła po swoich znakomitych przodkach. Jedliśmy rękami z dokładnie takich samych tacek i miseczek, jakie są w każdym indyjskim barze, tylko że wszystko zamiast z taniego metalu było ze srebra. Idąc do nich, mijałam cukiernię pełną finezyjnych czekoladek, która wyglądała jak żywcem przeniesiona z brukselskiego Grand Place. A przecież mieszkali tylko o kilkanaście przecznic od zatłoczonego Dworca Wiktorii i niewiele dalej od gigantycznego slumsu Dharavi.

Przypomina mi się też zagracone mieszkanie Mehr Moos, starej parsyjki, która godzinami opowiadała mi, jak w poszukiwaniu miejsca narodzin proroka Zaratustry jeździła do Tadżykistanu i żaliła się na złe stosunki z konserwatywnymi parsyjskimi kapłanami w Bombaju. Ci mieli jej za złe, że zadaje się z rosyjskimi neofitami, a ich zdaniem zaratustryzmu nie można przyjąć, zaratustrianinem trzeba się urodzić. – To bzdura! – grzmiała staruszka, przytomnie zauważając, że takie podejście wkrótce doprowadzi do całkowitego wymarcia tej religii. Na pożegnanie dała mi stosy spleśniałych książek i artykułów. Obiecałam, że to wszystko przestudiuję. Przyznam szczerze, że część lektur wyrzuciłam zaraz za rogiem. Kilka najmniej zniszczonych i śmierdzących wzięłam do Warszawy. Wciąż czekają, aż będę miała więcej czasu.

O kupowaniu sobie czasu w Bombaju rozmawiała ze mną Samira Khan, muzułmanka. Spotkałyśmy się u niej w mieszkaniu, po którym kręciło się aż troje służących. Samira nie należała wcale do finansowej elity miasta. Jako dziennikarka była raczej typową przedstawicielką tutejszej klasy średniej. Godzina jej pracy była jednak warta kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt razy więcej niż godzina pracy niewykwalifikowanych mężczyzn i kobiet, zasiedlających liczne bombajskie slumsy. To dzięki temu Samira mogła sobie pozwolić na wynajęcie niańki do dziecka, kucharza i kierowcy, który dowoził ją codziennie jej własnym samochodem z przedmieścia do centrum miasta, gdzie znajdowała się jej redakcja.

W Bombaju prawie każdy posiadacz samochodu ma kierowcę. Przekonałam się o tym na parkingu pod jednym z centrów handlowych. Między samochodami kręciło się mnóstwo mężczyzn, którzy wyglądali, jakby na kogoś czekali. Nie od razu wpadłam, że czekają na państwa robiących zakupy. Dopiero później dowiedziałam się, że pensja takiego kierowcy to kilkadziesiąt dolarów miesięcznie. Urzędnikom, prawnikom i lekarzom opłaca się tyle wydać – stojąc w gigantycznych bombajskich korkach, mogą w końcu zająć się swoimi sprawami.

Teraz co prawda korki są już mniejsze. W Bombaju pobudowano kilometry kładek i wiaduktów. To uczyniło znośniejszym dojazdy do centrum, ale też przyczyniło się do gettoizacji. Jedna z kładek odseparowała od reszty miasta obszar Bhendi Bazaar. Ta dzielnica, zamieszkana głównie przez biednych muzułmanów, znajduje się w samym centrum. Poznałam wielu hinduskich bombajczyków, którzy w życiu w niej nie byli, a na samą wieść, że się tam wybieram, radzili mi zachować ostrożność.

Wzajemna nieufność jest pokłosiem zamieszek z początku lat 90. Rozruchy zaczęły się od serii zamachów bombowych zaplanowanych przez potężnego lokalnego gangstera, muzułmanina. Wybuchy ponoć miały być odwetem za zburzony w zupełnie innej części Indii meczet. Podkładaczy bomb szybko wyłapała policja, za to hinduska biedota, podburzana z kolei przez hinduskich gangsterów, rzuciła się w zemście na swoich muzułmańskich sąsiadów. Gwałty, rabowanie i podpalanie trwały wiele dni. Zginęło blisko tysiąc osób, w większości muzułmanów.

Od tego czasu wzrastała w mieście fala etnicznych i religijnych szowinizmów. Hindusi z odmiennych grup etnicznych i kast, parsowie i muzułmanie różnych wyznań zamknęli się w swoich małych społecznościach. Także przegłosowana w 1995 r. zmiana nazwy z Bombaj na Mumbai jest wyrazem partykularyzmów. Hinduska większość w radzie miasta chciała odciąć się od kolonialnej tradycji i podkreślić narodowy charakter metropolii. Jednak liberalna bombajska inteligencja do dziś demonstracyjnie używa starej nazwy.

Tego miasta nie da się zmienić jedną urzędową decyzją w coś, czym nigdy nie było. Bombaj pozostanie tyglem kultur, wybuchową mieszanką wibrującą tysiącem pomysłów. Tu w kilka godzin można dostać zawrotu głowy. Od smrodu, od pieniędzy, od natłoku wrażeń.

Teraz to już wiem na pewno: kocham Bombaj, choć nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. I chcę tam jeszcze pojechać. A smak lodów kulfi – pistacjowy, kardamonowy, korzenny – serwowanych na papierowych tackach w budkach przy Chowpatty Beach śni mi się czasem po nocach, jeśli głodna położę się spać.