Bum, bum! Tra, ta, ta! 

Stoję na chodniku w tłumie gapiów. Jezdnią maszerują orkiestry dęte. Ledwo mija nas jedna, już widać i słychać następną, a za nią widać (choć jeszcze nie słychać) kolejną.   I tak dzień i noc, dzień i noc. I tak przez 72 godziny. Bez przerwy! Centrum Bazylei jest na trzy dni zamknięte dla ruchu, ludzie dostają wolne w pracy, miasto się bawi. Wiem coś o tym, bo mój hotel leży przy trasie wyznaczonej na paradę. Kiedy po dniu obserwowania przemarszów kładę się wyczerpany   i próbuję zasnąć, z dołu ciągle dobiega muzyka. O pierwszej muzyka, o drugiej muzyka, o trzeciej muzyka, o czwartej... Rano wstaję z bólem głowy.

Tradycja karnawału w Bazylei sięga średniowiecza.  Impreza zaczyna się wtedy, gdy na świecie milkną zabawy i nastaje Wielki Post. Na przekór katolikom.

W nocy w pierwszy poniedziałek po Środzie Popielcowej place i ulice Starego Miasta na wysokim brzegu Renu zapełniają się ludźmi. W powietrzu czuć podniecenie i oczekiwanie. Wreszcie wybija czwarta nad ranem. W całym mieście gasną światła. W kompletnej ciemności świecą tylko zrobione specjalnie na tę okazję lampiony. I wtedy pada hasło: Morgestraich, vorwärts marsch! Rusza zabawa.

Podczas karnawału w nudnych, „zapiętych na ostatni guzik” mieszkańców Bazylei wstępuje duch szaleństwa.   Przebierają się, wylegają na ulice, maszerują, grają, hałasują. Wypijają hektolitry piwa i wina i zjadają tony kiełbasek z grilla.

W tym karnawale nie ma tańców i gołych brzuchów jak w Rio de Janeiro, jest za to dużo skocznej muzyki, są maski   i kolorowe stroje. Ponad 10 tys. ludzi   paraduje, grając na instrumentach, a setki tysięcy się temu przyglądają. Wprawdzie sama Bazylea liczy tylko 170 tys. mieszkańców, ale leży przecież tuż przy granicy z Niemcami i Francją, tłum jest więc wielonarodowy.

Trasa karnawałowego przemarszu, wyznaczona przez działający od 1911 r. komitet organizacyjny, obiega centrum miasta i łączy przez dwa mosty Małą (Kleinbasel) i Dużą (Grossbasel) Bazyleę po dwóch stronach Renu. Maszerujący muzycy tworzą grupy towarzyskie dwóch rodzajów – Cilque i Guggenmusik. Pierwsze przygrywają sobie w czasie marszu na fletach poprzecznych. Drugie to orkiestry dęte grające muzykę rozrywkową. Prowadzone są przez tamburmajorów, za którymi postępują perkusiści z bębnami na stelażach z kółkami, by łatwiej było instrument pchać po ulicy.

Grupy przebierają się w jednolite stroje, co roku specjalnie przygotowane według wymyślonego wcześniej   tematu. Jedni paradują więc z głowami kur, inni przebrani za Indian, jeszcze inni w historycznych mundurach z durszlakami zamiast hełmów na głowach. Krokodyle podążają za Elvisami Presleyami, a barany za Chińczykami. Im bardziej zaskakujące zestawienia, szokujące kolory i kształty (np. nogi i pośladki damskich manekinów przymocowane do góry nogami na głowach), tym lepiej. Jednak kogokolwiek by przedstawiały maski, łączy je jedno – brzydota, brutalność i karykaturalne wyolbrzymienie rysów. Najwyraźniej zachowały jeden   z pierwotnych celów karnawału – odstraszenie złych mocy.




Trzeci dzień jest najważniejszy – oprócz orkiestr wyjeżdżają na trasę udekorowane platformy. Do akcji wkraczają też waggisy. Ogromny, zadarty, kartoflowaty nos, wyszczerzone krzywe zęby, błyszcząca lwia grzywa zamiast fryzury – waggis to złośliwy gnom chętnie robiący ludziom psikusy. Jego ulubionym zajęciem jest nagłe obsypywanie gapiów konfetti. A bazylejskie konfetti to nie zwykłe małe różnokolorowe krążki papieru, lecz większe, jednobarwne gwiazdki, których o wiele trudniej pozbyć się z ubrań i włosów.

Gawiedź już od rana czeka na chodnikach, liczy na łupy. O co chodzi? Gdy nadjeżdżają platformy, waggisy rzucają z nich w tłum pomarańcze, marchewki, cebule, kwiaty, cukierki. Czasem mają i inne prezenty: zabawki pluszowe, lizaki, paczki żelków, długopisy. Dzieci   i dorośli przyskakują, by pochwycić łakocie, zapełniają torby. Jeśli coś spadnie na ziemię, błyskawicznie znika. Można się obłowić.

Przyglądam się temu ze zdumieniem, ale sam krępuję się sięgnąć po lecące słodycze. Kiedy jednak z platform rozdawane są plastikowe buteleczki z whisky i innymi alkoholami, a także puszki piwa, i ja postanawiam zapolować. Okazuje się to jednak niełatwe, bo po prezenty wyciągają się liczne pary rąk. Przy tym kto za blisko podejdzie, niechybnie narazi się na obsypanie konfetti. To właśnie metoda waggisów – jedną ręką podają łakocie, drugą ciskają garście papierków. Na gapiów stojących nieco dalej też mają sposób – armatki wystrzeliwujące chmury ścinków lub kubki na długich żerdziach, z których konfetti wysypuje się tuż nad głową nieświadomego osobnika.

Po zapadnięciu zmroku w mieście pojawia się jeszcze jeden element bazylejskiej tradycji – wielkie podświetlane pudła, tzw. latarnie, na wózkach z ironicznymi komentarzami do pro-blemów współczesnego świata (ko-rupcja w spor  cie, ekologia, polityka). Karnawał nie jest tylko pustą zabawą.

Wielkonose waggisy krążą w tłumie. Nie ma dla nich większej radości niż nasypanie ładnej dziewczynie pół worka konfetti za kołnierz! Bazylejczycy przekonani są, że konfetti musiał wynaleźć ich ziomek. Bez konfetti karnawał się nie liczy. Tak wielkie ich ilości sypią się na ziemię, że wieczorem wszyscy brodzą   w nim niczym w śniegu. Małe ścinki wpadają między kostki bruku. Jeszcze wiele dni przypominają o dniach zabawy.

NO TO W DROGĘ: BAZYLEA, SZWAJCARIA


Dojazd: bezpośredni z Warszawy do Bazylei liniami Swiss (wt., czw.,  sb.), od 316 zł. Codziennie przez Zurych z przesiadką na samolot lub pociąg (prosto z lotniska, ok. 1 godz.).

Waluta: frank szwajcarski = 3,1 zł.

Kiedy przyjechać: w tym roku karnawał odbędzie się w dniach 14–16 marca.

Warto wiedzieć: w Bazylei mieści się świetne Muzeum Sztuki (malarstwo od średniowiecza do impresjonizmu). Można zajrzeć też  na starówkę i do pięknej romańskogotyckiej katedry św. Marcina,  a poranek poświęcić na spacer promenadą nad brzegiem Renu.  www.fasnachts-comite.ch

Zapraszamy do rozwiązania quizu Karnawały