Kreta jest samowystarczalna – wyjaśnia właściciel knajpki Thalassa w miejscowości Mirtos położonej nad brzegiem morza. – Ziemie są tu na tyle żyzne, że potrafimy nie tylko sami się wyżywić, ale też wykarmić sporą część kontynentalnej Grecji.

Przez setki lat burzliwej historii Kreteńczycy wykształcili u siebie zdolność do zachowania umiaru w wielu aspektach życia, ale też do czerpania radości z prostych rzeczy: widoku morza, spotkania ze znajomymi przy stole, muzyki. Zamiast na ilość doznań Grecy stawiają na ich jakość.

Ciągłość tkwi w greckiej naturze – mówi mój gospodarz. – Nasza historia sięga przecież tysięcy lat wstecz. Powtarzalność jest dla nas ważna.

Przykładem może być lokalne wino robione ze szczepów kotsifali i mandilari. Obie odmiany były tu uprawiane już 5 tys. lat temu. Ich styl jest zupełnie niepowtarzalny i stawia te wina daleko od dobrze nam znanych trunków hiszpańskich czy włoskich. Są nieco duszne, o cierpkim smaku, raczej młode i rzadko starzone w dębowym beczkach. Gdy ich próbuję, mam wrażenie, że z każdym łykiem wlewam w siebie kilka kropel Krety.

 

Strzały w powietrze

Za enklawę tradycyjnego życia uchodzi trójkąt pomiędzy górskimi wioskami: Anogia, Zoniana i Aimonas. Prowadzące do nich kręte drogi biegną pomiędzy dorodnymi kasztanowcami i platanami i zostawiają mnie w końcu na głównym placyku Anogii obsadzonym przez mężczyzn okupujących stoliki kafejek. Niemal wszyscy ubrani są w czarne koszule, a na głowach noszą ciemne chusty. Ten strój jest symbolem walki o wolność.

Przeżyliśmy okupację wenecką, podbój turecki, niemieckich faszystów, wojskową juntę – wylicza Dimitris, którego spotykam przy stoliku. – To ślad, którego nie da się zmazać, mamy go we krwi.

Górskie rejony Krety od zawsze stanowiły punkt zbrojnego oporu przed najeźdźcami. I choć od tragicznych wydarzeń minęły już dziesięciolecia, nastrój jest wciąż poważny i nieco ciężki. To jednak właśnie tu wyrabia się najlepsze owcze sery, winogronowa wódka jest najmocniejsza, a pamięć o przodkach najsilniejsza. Wesela i rodzinne imprezy potrafią trwać trzy dni i odbywają się w huku broni palnej.

Możesz tu liczyć na niezwykle gościnne przyjęcie. Pod warunkiem że zdołasz się przebić przez początkową rezerwę w kontaktach. Ta ostrożność nie bierze się znikąd: tajemnicą poliszynela jest, że na górskich plantacjach miejscowi uprawiają marihuanę, z której sprzedaży czerpią pokaźne zyski (na koncie bankowym jednego z pasterzy znaleziono 1,5 mln euro, których pochodzenia nie był w stanie wytłumaczyć).

Nie mówmy o tym – upomina mnie jednak Dimitris. – Jesteś naszym gościem, jedz oliwki, spróbuj sera i pij rakiję.

Otoczony opieką zebranych w kawiarni mężczyzn piję więc piekielnie mocną rakiję, od której zaczyna mi się kręcić w głowie, słucham ich historii i myślę o tym, jak daleko jestem od wypełnionych letnikami kreteńskich plaż, na których dudni klubowa muzyka, a kolorowe drinki migoczą w ostrym słońcu. W rzeczywistości dzieli mnie od nich zaledwie kilkadziesiąt kilometrów, ale będąc tutaj, odnoszę wrażenie, że znalazłem się w zupełnie innym świecie.

Kreta funkcjonuje w swego rodzaju rozdwojeniu, dzieląc uwagę między napływających turystów a codzienność.

Gdy kilka godzin później zasypiam w pokoju, otulają mnie na wpół realne odgłosy oddawanych w powietrze strzałów i rzewne, pełne melancholii dźwięki liry i lauto, przy których w sali poniżej do samego rana tańczyć będą mieszkańcy kreteńskich gór.