Mieszczański świat luzu i ekstrawagancji To, co w naszym kraju uchodzi za ekstrawagancję albo zamach na moralność, w Amsterdamie jest normą. Dziewczyna jadąca na rowerze w różowej, tiulowej spódniczce, spod której wystają koronkowe ściągacze czarnych pończoch, nie wzbudza sensacji. To zapewne jedna z wielu trendsetterek wyznaczających nowe kierunki w zwariowanej amsterdamskiej modzie, pełnej luzu i kolorystycznej fantazji, a nie, jak by się mogło wydawać nieświadomym przyjezdnym – pani lekkich obyczajów. Te bowiem mogą jawnie i legalnie grzeszyć w Dzielnicy Czerwonych Latarni, sprzedając swoje skąpo odziane lub raczej bogato rozebrane ciała niczym towar na sklepowej wystawie. Ich wdzięki są obiektem żywego zainteresowania tłumów turystów snujących się od rana do wieczora w mniej lub bardziej intensywnych oparach marihuany. Wszystko, czego gdzie indziej się zabrania – narkotyki, prostytucja, śluby homoseksualne
– tutaj jest legalne. Amsterdam pozostaje symbolem alternatywnego stylu życia, paradoksalnie uprawianego przez purytańskich protestantów. Ale nawet on nie oparł się zmianom. Jeszcze kilkanaście lat temu zabytkowe centrum pełne było zwariowanej młodzieży, która ściągała tu z całej Europy, by zakosztować wolności. Stare miasto opanowali squatersi, narkomani, prostytutki. Do niektórych dzielnic nie należało się zapuszczać po zmroku, bo groziło to co najmniej utratą portfela. Dziś Amsterdam jest inny – estetyczny, odremontowany. Zapewniono bezpieczeństwo na ulicach, a większość kolorowych mieszkańców przesiedlono na przedmieścia i zmuszono do nauki holenderskiego. Squaty zamieniono na ekskluzywne apartamenty, do których prawa wywalczyła część dzikich lokatorów, wiodąca dziś ustabilizowane życie prawników, lekarzy, tłumaczy, biznesmenów, z rozrzewnieniem wspominających czasy „komunalnej” młodości, kiedy to wspólnie imprezowali i  dyskutowali do rana o problemach tego świata i o sztuce.
A było i jest o czym. W Amsterdamie co roku odbywa się najsławniejszy fotograficzny konkurs świata World Press Photo – kronika naszych czasów. Pełno w nim artystów i galerii, które tłoczą się wzdłuż każdej większej ulicy. Można tu też zwiedzić blisko 50 muzeów.
Niestety, największe – Rijksmuseum – jest remontowane i do zwiedzania udostępniono zaledwie część jego zbiorów. Wrześniowym hitem była wystawa wszystkich prac Rembrandta, obecnie rozproszonych po wielu muzeach świata, w galerii Beurs Van Berlage. Zamiast prawdziwych obrazów można tam było podziwiać ich kopie powstałe z wykorzystaniem najnowocześniejszych technik drukarskich w skali 1 do 1. Fantastyczny pomysł na promocję firmy produkującej drukarki, gorzej, że ta przyjemność kosztowała mnie 10 euro. Największe tłumy niezmiennie przyciąga muzeum van Gogha. Marzący o tym, by poznać prace słynnego malarza, mogą być nieco zdziwieni faktem, że namalował on kilkanaście wersji słynnych słoneczników i zapewne jedynie historyk sztuki wytłumaczy nam, dlaczego tylko jedna kompozycja zyskała tak wielką sławę. Mniej oblegane są muzea: piwa, w dawnych zakładach Heinekena, kotów, marihuany i oczywiście seksu, prezentującego m.in. dzieje pornografii, która – jak się okazuje – rozwijała się równolegle do historii sztuki „grzecznej”.

Na zwiedzanie Amsterdamu zwykle wyruszam po zmroku, miasto to bowiem jak żadne inne pięknieje nocą. Latarnie nadają ceglanym kamienicom, wybudowanym nad wodą na sposób wenecki, bardzo romantyczny wygląd. Do pełni szczęścia brakuje tylko gondolierów, którzy zabraliby nas w podróż po kanałach (jest ich tu ponad 600). Oczywiście, tutejsza architektura nie ma z wenecką wiele wspólnego. Najbardziej charakterystycznym jej elementem są okna, obramowane niczym obrazy i tak gigantyczne, że zajmują niemal całe frontowe elewacje. To malownicza konsekwencja permanentnego braku słońca. Może dlatego Holendrzy rzadko je zasłaniają, jakby nawet nocą nie dość im było światła. Dzięki temu, jak odnotował tutejszy pisarz Cees Nooteboom, „miasto przypomina otwartą księgę, zaś przechodnie – jej czytelników”. Czytam więc do woli i bez skrępowania zaglądam do apartamentów. Podziwiam ich bogate wyposażenie, podglądam życie właścicieli. To fascynująca zabawa i uprawia ją wielu turystów. Ten rodzaj ekshibicjonizmu gospodarzy ma podobno swoje uzasadnienie w przeszłości. Za czasów największej prosperity, czyli w XVI, XVII w., co bogatsi holenderscy kupcy pokazywali w ten sposób podejrzliwym sąsiadom zgromadzone w domach dobra, manifestując tym samym, że nie mają nic do ukrycia, i ich ręce są czyste.
Gdy już znuży mnie ta forma rozrywki, udaję się na Leidseplein, gdzie często urządzane są koncerty i pokazy, od sztuk walki, miotania ognia, żonglerki, po inne akrobatyczne popisy. Alternatywą jest spokojniejszy Nieuwmarkt z budynkiem Waag (wagi miejskiej) przypominającym nieco domek Baby Jagi. Dawniej dokonywano w nim pomiarów przywożonych przez kupców towarów. Dziś jest tu popularna restauracja i jedyną rzeczą, jaką się tu mierzy, jest wpływ wypitych Heinekenów na wysokość rachunku.
Nie można pobytu w Amsterdamie uznać za udany bez przyjemności przemierzania go na rowerze. Ścieżki rowerowe są wszędzie, zaś samych bicykli jest tu 600 tys, niemal tyle, co mieszkańców. Mając taki środek lokomocji, wstaję rano i udaję się na jedno z wielu targowisk, by doświadczyć mocnych kupieckich tradycji miasta, pamiętających czasy kolonialne i sławną Kompanię Wschodnioindyjską, dzięki której Amsterdam wprost ociekał bogactwem. Najbardziej popularne znajduje się przy ulicy Alberta Cuypa – asortyment nieco przypomina klimaty stadionu 10--lecia w Warszawie, ale wytrawni łowcy znajdą tu perełki – końcówki kolekcji holenderskich projektantów, antyki itp. Każdą wizytę w tym miejscu kończę konsumpcją śledzia podawanego jak hot-dog – w bułce, z konserwowanym ogórkiem i cebulką. Palce lizać. Tutaj też znajduje się wiele polecanych przez autochtonów restauracji, założonych przez mieszkańców dawnych kolonii.
Lubię też targowisko przy Waterloplein, gdzie łatwo wyobrazić sobie statki wyładowane egzotycznymi towarami dobijające do portu. Na wietrze łopocą bajecznie kolorowe tkaniny, w skrzyniach piętrzą się wyszywane cekinami sari, lady uginają się pod biżuterią, przyprawami,  instrumentami muzycznymi i bardziej współczesnym wynalazkiem – towarami z drugiej ręki. Jeszcze kilka lat temu w Amsterdamie, symbolu pogardy dla zdobyczy kapitalizmu, dniem handlowym był czwartek ze sklepami otwartymi do 21. Po najbardziej komercyjnej ulicy miasta – Kalverstraat – w soboty i nie-dziele hulał wiatr. Dziś Holendrzy ruszyli do sklepów, a te zaczęły być czynne przez cały tydzień. Amsterdam pogrążył się
w konsumpcyjnym szaleństwie. Jednak amatorzy anarchistycznego ducha mogą spać spokojnie. Nie opuścił on miasta – przeniósł się tylko z centrum na obrzeża, w dawne doki i dzielnice przemysłowe, dziś rewitalizowane.
Modne są teraz knajpy i kluby w byłych fabrykach lub na szczytach opuszczonych biurowców z lat 70. Aby dotrzeć do jednego z takich miejsc, przedzieram się obskurnymi, wymalowanymi graffiti korytarzami. Nagrodą (jeśli będzie wolne miejsce) jest lunch w wielkiej sali przy wspólnym stole przypominającym design wczesnego PRL-u, gdzie znowu można się poczuć jak na squaterskiej imprezie w dobrych latach 90.