Miasto Alberta Camusa i Mohammeda Diba od lat pozostaje izolowaną Marsylią Maghrebu. A szkoda, bo biały Algier to architektoniczna perełka, kompletne zaskoczenie i miła zapowiedź tego, co zastanę w głębi kraju. Już na pierwszy rzut oka widzę, jak mało arabskie i bardzo śródziemnomorskie jest to miasto. Na ulicach dominują biel, błękit i zieleń. Białe są kamienice, niebieskie – okiennice, zielone – ogrody, a turkusowe morze, które wcina się malowniczą zatoką w skały Atlasu Tellskiego. Sercem stolicy jest XVI-wieczna kazba (co po arabsku znaczy forteca), wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Spacerując jej wąskimi i krętymi uliczkami, czuję, jakby moja głowa była osadzona na kołowrotku – chcę mieć 360-stopniowy ogląd sytuacji. Tak. Za dużo naczytałem się w internecie opisów, że tutaj – w kraju zagrożonym atakami terrorystycznymi, gdzie zaledwie kilka lat temu zakończyła się wojna domowa – turysta z całą pewnością nie może czuć się bezpieczny. Jednak zamiast noży napotkani ludzie wyciągają własne historie, częstują herbatą i dzielą się ze mną swoim czasem. To mnie uspokaja i zaczynam dostrzegać detale. Białe ściany, charakterystyczny wykrój drzwi przypominają Andaluzję, tylko muzyka jest jakaś inna. Przez otwarte okna dobiegają dźwięki popularnej również w Polsce piosenki Aischa – przeboju muzyki rai. Ten styl powstał w Algierii i wraz z falą imigrantów uciekających przed rewolucją i wojną domową przedostał się do Europy. Szybko zdobył niezwykłą popularność. Każdy zapewne kojarzy piosenkę Barra Barra Rachida Tahy z filmu Helikopter w ogniu czy Cheba Mami razem ze Stingiem wykonującego Desert Rose.

Niespiesznie docieram do pałacu Hassana Pachy. Zniszczony przez Francuzów w 1940 r., teraz powoli odzyskuje dawny blask. Nieopodal widzę Wielki Meczet wzniesiony w XI w. przez władców z rodu Almorawidów. Choć mocno zaniedbany, wciąż zachwyca swą architekturą. Tuż obok, u stóp kazby, wznosi się najważniejszy w kraju Nowy Meczet z XVII w. Żeby przestąpić jego próg, jak wszędzie w Algierii, muszę zapytać o zgodę imama. Na szczęście jest to czysta formalność. Podobno budynek w stylu osmańskim zaprojektował chrześcijanin. Wnętrze przypomina tureckie domy modlitwy – ściany wyłożono kafelkami, zaś zdobienia wykonano w drewnie. Bryła trzeciego, najnowszego meczetu Ketchaoua do złudzenia przypomina katolicki kościół. Okazuje się, że kiedyś był on katedrą św. Filipa, wzniesioną na fundamentach meczetu z XVII w., kiedy to Algier stanowił silną bazę osmańskich piratów. Tu właśnie przybijały okręty najgroźniejszego z nich, Khair ad-Dina, admirała floty osmańskiej zwanego w Europie Barbarossą. Przez blisko 40 lat siały one spustoszenie na szlakach handlowych Morza Śródziemnego i na jego wybrzeżach. Dopiero w 1830 r. z korsarzami rozprawiły się wojska francuskie. Po tym zwycięstwie żołnierze nie wrócili do ojczyzny, lecz stopniowo zajmowali kolejne rejony Algierii, czyniąc z niej kolonię francuską. Wówczas w miejscu meczetu wyrosła katedra, którą po odzyskaniu niepodległości w 1962 r. z powrotem przeobrażono w meczet. Na próżno szukać w nim teraz śladów po świątyni chrześcijańskiej...

Wokół Algieru rozsiane są ruiny starożytnych metropolii z czasów Imperium Romanum. Kilka z nich, choć odległych od siebie, łączy postać św. Augustyna. Filozof, teolog, pisarz, Ojciec Kościoła, jeden z najświatlejszych umysłów swych czasów urodził się w Tagaście (dziś Sauk Ahras przy granicy z Tunezją). Jako biskup Hippony odwiedzał podległe mu miasta i prowadził korespondencję z ich biskupami. Jednym z takich ośrodków było SATIF (łac. Setifis), obecnie stolica naukowa Algierii. W czasach św. Augustyna wznosiły się tu klasztor i szkoła biskupia. Podziwiam ruiny z tamtych czasów, a także późniejsze – bizantyjskie. Ale to zaledwie przedsmak tego, co zobaczę w położonej 50 km dalej na wschód Al-Dżemili.

Są miejsca, gdzie umysł zamiera, żeby mogła się zrodzić prawda, będąca właśnie jego zaprzeczeniem – pisał Albert Camus w Wietrze z Dżemili, poruszony widokiem smaganych pustynnym wiatrem znajdujących się tu pozostałości Cuic ul – jednego z najlepiej zachowanych miast rzymskich w Afryce. Przechodzę przez imponujący łuk triumfalny Karakali, ogarniam wzrokiem obszerne forum, amfiteatr i świątynie. W odkrytej tu bazylice być może św. Augustyn odprawiał msze. Wyraźnie widać zarysy domów i wille z doskonale zachowanymi mozaikami. Chociaż są wyblakłe i poszarzałe, wystarczy wylać na nie odrobinę wody, by ożywić dawne, bajeczne kolory.

Gdy jadę do Kalamy, za oknem samochodu powoli przesuwają się zielone krajobrazy. Trochę przypominają nasze Bieszczady, zupełnie zaś nie kojarzą mi się z Afryką. Samą Kalamę założyli Fenicjanie. W tym ważnym mieście zachodniej części imperium biskupem był Posydiusz – uczeń, biograf i przyjaciel św. Augustyna. Pewnie nieraz wspólnie oglądali przedstawienia w teatrze, którego ruiny właśnie mam przed oczami. Za czasów kolonii francuskiej w Kalamie działały synagoga i kościół katolicki pw. św. Augustyna. Po odzyskaniu niepodległości obydwa budynki zostały przeobrażone w meczety.


Starożytna Hippona, a dzisiejsza Annaba, jest szczególnie związana z żywotem św. Augustyna. W latach 396–430 sprawował tu funkcję biskupa i dokonał swego żywota podczas oblężenia miasta przez wojska Wandalów. Czasy świętego pamiętają okazałe ruiny forum i term. W Annabie trzeba też odwiedzić bazylikę św. Augustyna i meczet Said Abu Marwan z 1035 r. oraz przejść się krętymi uliczkami tutejszej kazby.

Timkad (łac. Thamagus) już w III w. był ważnym ośrodkiem chrześcijaństwa. Tutejsi władcy próbowali kopiować najlepsze wzorce i leczyć kompleksy prowincji. Wznieśli amfiteatr o średnicy 60 m, który mógł pomieścić 4 tys. widzów. Moją uwagę przyciągają inskrypcje o zaokrąglonych kantach, zdobiące budowle. Taki sposób zapisu liter nazywa się uncjałą, a przed sobą mam najstarsze na świecie słowa wyryte w tym stylu. Zachowały się też termy, a w nich – pozostałości po basenach z ciepłą wodą. W salach masaży wciąż widać platformy, na których umieszczano łoża bogaczy. Czuję się, jakbym chodził po starożytnym aquaparku. Dziś Annaba jest popularnym kąpieliskiem nadmorskim.

Wyprawę szlakiem św. Augustyna kończę w Konstantynie. Miasto wyrosło na dnie i na zboczach wąwozu o różnicy poziomów 400–1200 m n.p.m. Przez setki lat wznoszono tu dziesiątki malowniczo krzyżujących się mostów i wiaduktów, megalityczne pomniki i wiszące na ścianach skalnych kamienice. Wszystko to sprawia wrażenie scenografii do baśniowego thrillera.

Na dworcu autobusowym w Algierze otwiera się kolejny rozdział mojej afrykańskiej podróży. Z trudem odnajduję okienko, gdzie sprzedają bilety na południe kraju, do Ghardaja. Za chwilę z prędkością ponad 100 km/godz. mijam góry Atlasu Tellskiego i podążam w kierunku niższego Atlasu Saharyjskiego. Na jego złocistym przedpolu, wśród rozległej kamienistej hamady, czeka na mnie dolina M’Zab. Figuruje ona na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO jako przykład miejsca, w którym od setek lat w perfekcyjnej harmonii ze środowiskiem żyje berberyjska społeczność Ibadytów (jedna z sekt muzułmańskich). Warowne osady, ksary, wznosili tu od XI w. Pięć z nich ulokowali na sąsiadujących ze sobą wzniesieniach: Ghardaja, Bani Jazkan, Malika, Bu-Nura i Al-Attaf. Nieopodal znajdują się jeszcze trzy młodsze osady: Warkala, Al-Karara i Barrjjan. U ich podnóża przebiegają dawne szlaki karawan. Każdy ksar otacza mur z gliny i kamienia. W centrum wznosi się ufortyfikowany meczet, którego minaret pełnił niegdyś funkcję wieży strażniczej. Wokół niego wyrosły domy mieszkalne, sklepiki i warsztaty. Te położone najbliżej wybudowali członkowie najstarszych i najważniejszych klanów.

Mur okalający ksary, choć jest reliktem przeszłości, również i dziś chroni mieszkańców przed obcymi. Turyści mają prawo przebywać w jego obrębie tylko w obecności przewodnika i muszą opuścić osadę przed zmrokiem, zanim zostaną zamknięte bramy. Mieszkająca za murami starszyzna unika jak ognia wszelkich zdobyczy cywilizacji. Telefon dotarł tu dobre 50 lat po jego upowszechnieniu na świecie, a internet ciągle czeka w kolejce do akceptacji. W osadach obowiązuje całkowity zakaz picia alkoholu i palenia papierosów.

Podczas spaceru po Bani Jazkan nagle w szczelinie uliczki pojawia się odsłonięta twarz młodej dziewczyny. Na mój widok przerażona nieruchomieje. Większość tutejszych kobiet jest zakwefi ona. I to jak! Zakrywający głowę biały welon przytrzymują ręką tak, aby nieznajomy mógł dojrzeć co najwyżej lewe oko. Kobiety żyją w niemal całkowitej izolacji od mężczyzn. Karą za niedostosowanie się do panujących tu reguł jest odosobnienie, a jak to nie pomoże – wygnanie. Taka osoba traci wszelkie prawa. Nie jest obsługiwana w sklepie. Kiedy ma własny, nikt u niej nie kupuje. Gdy wychodzi za mąż, nikt nie przyjdzie na ślub, a po śmierci nie zostanie rytualnie obmyta.

W Ghardaja spotykam Sameta. Mieszka i pracuje w Paryżu, ale w tej osadzie się urodził i zna tu niemal wszystkich. Dlatego urlopy spędza nie w Marsylii, tylko na pustyni, u swoich. Zaprasza mnie na kolację do znajomych. Przestronny salon domu – zgodnie z panującą modą – jest pusty. Panie zajmują niewielki pokój obok kuchni, a panowie schodzą do piwnicy. Tłumaczą mi, że tam znajdziemy najlepsze schronienie przed upałem. Najpierw częstują mnie lemoniadą i znakomitą kawą. Po godzinie pojawia się danie główne – duża drewniana micha wypełniona kuskusem z niewielkimi kawałkami baraniny. Każdy z nas dostaje drewnianą łychę, którą będzie jadł ten największy lokalny przysmak. Wszystko idzie gładko, pilnuję się, żeby nie popełnić żadnego faux pas. Do czasu. Pod koniec spotkania, żegnając się z gospodarzem, stwierdzam, że grzecznie będzie zajrzeć także do kuchni i powiedzieć dobranoc jego małżonce. Na szczęście Samet wykazuje się nie lada refleksem. Za rękaw wyciąga mnie ku wyjściu i już na zewnątrz tłumaczy, że byłoby dalece niewskazane, abym zobaczył panią domu. – Tak tu jest i tak ma być – kwituje moje zdziwienie.


Dalsza trasa wiedzie mnie na południe, w otwartą paszczę Sahary. W Hasi Masud, gdzie w 1956 r. odkryto złoża ropy naftowej, spędzam prawie cały dzień. Aby pojechać jeszcze dalej, potrzebuję zezwolenia, o które trzeba wystąpić w komisariacie policji. O dziwo, nie wbijają nic do paszportu, nie dają dokumentu. Telefon załatwia wszystko. Autobus odjeżdża późnym popołudniem i nie ma w nim żadnych turystów. Po godzinie docieramy do posterunku granicznego. Tu już mają moje nazwisko, ale mimo to próbują wyłudzić haracz. W takich chwilach zimna krew i stanowczość ratują zawartość portfela. Kilka godzin później dopada nas burza piaskowa. W okamgnieniu wstążka asfaltu znika pod piachem, widoczność spada niemal do zera, a pył wchodzi w zęby i we wszelkie zakamarki. Przejaśnia się tylko na chwilę przed kolejną burzą – pustynnej szarańczy. Miliardy owadów fruną z wiatrem i roztrzaskują się na szybach. Znowu zapada ciemność. Na szczęście o zachodzie słońca jest już po wszystkim. Autobus zatrzymuje się gdzieś pośrodku pustyni. Muzułmanie odnajdują kierunek Mekki i zaczynają się modlić. Między nimi przechadzają się bezpańskie wielbłądy. Któryś z pasażerów próbuje poskromić jednego z nich. Wybuchają salwy śmiechu. Nad ranem docieramy do Illizi. Wysypuję po szklance piachu z butów i szukam transportu jeszcze dalej na południe. Udaje mi się znaleźć dżipa.

Przez okno samochodu obserwuję, jak pustynia z piaszczystej zmienia się w jeszcze bardziej martwą kamienistą hamadę. Dominują niewysokie wzgórza obsypane lśniącymi kamieniami. Jest zupełnie cicho. Po pokonaniu 500 km i po pięciu godzinach jazdy nareszcie jestem w oazie Dżanat. Kilka wiosek wtopionych w skalne zbocza, skupionych wokół oazy i gaju palmowego, tworzy największą osadę w południowo-wschodniej Algierii. W hoteliku Camping Zeriba spotykam Yanna Arthusa-Bertranda (tak, to ten, który fotografuje z lotu ptaka). Jest tu jedynym gościem.

Dżanat zamieszkują głównie Tuaregowie, lud berberyjski. Tradycyjnie zajmowali się wypasem owiec, kóz i wielbłądów oraz wędrowali z karawanami. Obecnie wielu przeprowadziło się do miast. W ich społeczności obowiązuje matriarchat, zatem pozycja kobiet jest znacznie silniejsza niż u Arabów. Co ciekawe, to mężczyźni, nie kobiety, zasłaniają szczelnie twarze turbanem. Zaprzyjaźniam się z jednym z nich – Barką, który dla turystów organizuje wyprawy na pustynię. – Wśród Tuaregów włos ci z głowy nie spadnie – zapewnia. Nie musi tego mówić, wyczuwam to intuicyjnie. Uwielbiam ich towarzystwo, ich spokój, godność i serdeczność. Ale długi czas minie, zanim polubię ich herbatę – bardzo mocną, upiornie słodką, którą pije się małymi łykami z literatek. Niestety, nie można jej odmówić.

Wypraw na pustynię można planować wiele i różnymi środkami lokomocji. Wybieram napęd 4x4 i jadę na spotkanie z malunkami naskalnymi w Parku Narodowym Tasili n’Azdżar. Najstarsze z nich powstały około 8 tys. lat temu i przedstawiają głównie dzikie zwierzęta, później prehistoryczni artyści malowali przede wszystkim konie, a następnie wielbłądy. Ich obrazy ukazują zmiany klimatu – z leśnego poprzez sawannę po pustynny. Bardziej jednak przyciągają oko nieprawdopodobne krajobrazy – rozsypujące się pagórki, grzyby skalne i potężne, 200-metrowe wydmy. Patrząc na to, nie mogę uwierzyć, że jeszcze kilka tysięcy lat temu rosła tu bujna zieleń, a suchymi i nagimi dziś wąwozami płynęły rwące rzeki. Algieria rzeczywiście zaskakuje. Ogromna i gościnna, ciągle czeka na odkrycie.

Tekst: Marek Tomalik