Żywcem pochowany

Gdyby nie Sarah, jak pisze Ricky Megee: ta „szalona suka”, nigdy nie zdobyłby sławy jako surwiwalowiec. Poznali się w Brisbane, szybko zakochali i równie szybko znienawidzili. Sarah wyjechała do Port Hedland i pewnego dnia, jak gdyby nigdy nic, zadzwoniła, że czeka tam mnóstwo pracy. Megee długo się nie zastanawiał.

Nie miał wiele do spakowania. Ciuchy, narzędzia, jedzenie i wodę wrzucił do swego mitsubishi challengera z napędem na cztery koła. Miał do przejechania 5 tys. km. W Port Hedland znalazł pracę, ale w drodze obiecał pomóc koledze. I wtedy właśnie, na trasie z Kalkarindji, na Buntine Highway, spotkał trzech mężczyzn, którym zabrakło paliwa. Siedzieli po prostu na brzegu drogi.

Ricky zawsze przestrzegał pewnych środków ostrożności. Woził ze sobą maczetę, nie otwierał okien samochodu, gdy podchodził ktoś obcy. Gdy równocześnie pojawiały się dwie osoby, po prostu odjeżdżał, nie oglądając się za siebie. Ci trzej byli Aborygenami, ledwo mówili po angielsku. Jeden z nich musiał dostać się do miasta, bo zabrakło im paliwa. Ricky się zgodził. Jechali, prawie nie rozmawiając, popijając jedynie napoje z samochodowej lodówki. Tu nasz bohater zrobił odstępstwo od reguł. Zawsze sam otwierał puszkę, tym razem pozwolił, żeby pasażer korzystał z przenośnej lodówki. Po którymś z kolei napoju zaczął czuć się dziwnie. Potem urwał mu się film. Ricky po prostu obudził się w swoim samochodzie, na miejscu pasażera, zupełnie sam. Z bólem głowy, oszołomiony, jakby pod wpływem narkotyku. – Jestem pewien, że ten mężczyzna coś mi wrzucił do puszki. Czytałem potem, że Aborygeni znają takie środki – pisze w swojej książce.

Nie został okradziony, zdarzyło się jednak coś jeszcze bardziej dziwnego. Nieoczekiwanie pojawił się jego pasażer i szybko wsiadł na tylne siedzenie. Ricky ruszył, a obcy wściekle miotając pięściami, usiłował obezwładnić kierowcę. Megee pamięta tyle, że budził się, zasypiał, jakby był przez cały czas oszołomiony, w końcu znalazł się w czymś w rodzaju obozowiska. Byli tam wszyscy mężczyźni, których widział wcześniej na drodze, i jakaś para. Mieli broń, ale nie mieli odwagi, żeby go zabić. Nawet między nimi nie było jedności. Czasami któryś z nich przynosił mu wodę, ale nie pozwalał mówić o tym innym. Nie wie, ile dni z nimi spędził. Wszystko było jak sen. Pewnego ranka porywacze po prostu zniknęli.

Obudził się w dole, z piaskiem na twarzy. Poruszył palcami u nogi, żeby przekonać się, że nie ma butów. Nad sobą widział dingo szykujące się do obiadu. Z trudem się podniósł, szukając w głowie odpowiedzi na cisnące się pytanie: co, do diabła, tu robi? Miał przecież samochód, dlaczego go nie widzi? Podniósł kamień, żeby przegonić psy. Powoli wstał i zaczął iść.

Swoich oprawców uważa za tchórzy. Mieli szansę go zabić. Jeden włożył mu nawet do ust broń, ale nie pociągnął za spust. Zostawili go na śmierć na pustyni, a może po prostu myśleli, że już nie żyje?

Pełen nadziei, a może niedowierzania, Ricky wspiął się na najwyższe drzewo, żeby zobaczyć ciągnący się po horyzont jałowy krajobraz. Nie miał pojęcia, gdzie jest, choć przypuszczał, że może to być skrawek Wielkiej Pustyni Piaszczystej . – Jedyną rzeczą, która działa na moją korzyść, jest to, że nazywam się Ricky Megee i że potrafię znieść więcej niż inni – pocieszał się. W młodości przeszedł przecież naprawdę sporo.

Słońce wznosiło się coraz wyżej i wyżej, a dookoła nie było nawet kropli wody. A tak bardzo chciało się pić. Ricky wpadł na najprostszy z możliwych pomysł. Będzie pił własny mocz. Spróbował. Był ciepły i ohydny i ta opcja nie wchodziła w rachubę. Ale temperatura powietrza przekraczała już 40 stopni. Musiał pić. Usiłował lizać skałę, ale na niewiele się to zdało. Trzeba było więc powrócić do pomysłu z uryną. Megee zdjął spodnie i po prostu nasikał na bieliznę. Potem wykręcając materiał, powoli pił. Obrzydliwe, ale zamierzał przeżyć i choć był to pierwszy dzień, liczył, że będzie ostatnim. Przecież ktoś znajdzie jego porzucony samochód? Przecież Sarah wie, że ma wrócić.


Bóg daje wodę

Był koniec pory deszczowej, gorący i duszny, noc jednak okazała się wyjątkowo zimna. Kolejne dni nie przynosiły zmian. Nigdzie nie było żadnej drogi. Pojawiły się natomiast chmury deszczowe i na trzeci dzień Ricky znalazł wodę. Sezonowy strumień wypełnił lej w ziemi, tworząc rodzaj niewielkiego stawu, przy którym Megee założył obóz. Zupełnie na serio zaczął rozmyślać o Bogu. Lepiej w niego mocniej wierzyć – postanowił, choć przecież wierzył od dawna. Do kościoła chodził jednak rzadko. Głównie z okazji ślubów i pogrzebów. Jeśli ta chwila nie była odpowiednia do modlitwy, to znaczy, że nie będzie już lepszej. Ta woda to był znak. Znak od Niego. A to znaczyło, że On chce, żeby Megee przeżył. Instynkt podpowiadał, że trzeba tu zostać. Nad wielką kałużą spędził kolejne siedem tygodni. Pustynia, na której się znalazł, ma ponad 2,5 tys. km², w normalnych warunkach jej przejście zajęłoby około tygodnia. Ale w jego sytuacji odejście od wody było zbyt ryzykowne.

Spał i odpoczywał w cieniu drzewa. Żywił się owadami, konikami polnymi, gąsienicami, mrówkami, osami, czasami trafiała się jaszczurka albo żaba, które po zabiciu nadziewał na kij i suszył przez kilka godzin na palącym słońcu. Próbował różnych roślin, kierując się intuicją. Te, które dobrze smakowały, jadł, niesmaczne wypluwał. Kanapki z trawy, rzodkiew świrzepa, liście powoju, lilie wodne, malutkie melony – to podstawowe składniki jego pustynnej diety. Próbował również zjeść karalucha, ale nie smakował jakoś szczególnie.