Jak przebiegła podróż? Czy wszystko poszło zgodnie z planem? Co było największym wyzwaniem, a co najcenniejszą nagrodą? O tym jak wielkim sprawdzianem, a zarazem wspaniałą przygodą, była ta podróż dowiedzieliśmy się z samego źródła: Michała, dyrektora ds. sprzedaży i rozwoju Wyjątkowego Prezentu, który wspólnie z Linasem – litewskim wspólnikiem Wyjątkowego Prezentu, przejechał tę trasę, spełniając swoje marzenie.

ZOBACZ GALERIĘ >>>
Przyjazd do Indii

Najpierw czekał nas lot do Delhi, a następnie do Manalii. Już na samym początku spotkaliśmy się z przeciwnościami losu. Z powodu złej pogody nasz samolot nie mógł wylądować na lotnisku Keylong, więc polecieliśmy do oddalonego o 360 km – Chandigarth. Stamtąd musieliśmy udać się lokalną taksówką do Manali. Choć Google Maps pokazywało, że podróż zajmie nam 3-4 godziny, w rzeczywistości trwała dwa razy dłużej.

Trasa, którą jechaliśmy jest jedną z najbardziej ruchliwych dróg w tym regionie. Dodatkowo jest bardzo kamienista, pełna zakrętów i wzniesień, przez co przejazd nią zajmuje więcej czasu. W 33-stopniowym upale, jechała z nami dwójka podróżników z Portugalii i Niemiec. W drodze kierowca poinformował nas, że do Indii dotarły deszcze monsunowe, więc w trakcie wyprawy mogą nas spotkać spore ulewy.

 

Manali

Następnego dnia nie nacieszyliśmy się górskim powietrzem - obudził nas deszcz. Na szczęście szybko się wypogodziło. Po śniadaniu udaliśmy się do wypożyczalni jednośladów. Na miejscu spotkaliśmy się z przemiłą obsługą, która pokazała nam na mapie, które odcinki trasy są łagodne, a które niebezpieczne, gdzie zatrzymać się na nocleg, a gdzie na jedzenie. Jednak informacje o ostatnich miejscach gdzie żyją ludzie i gdzieś złapiemy zasięg sieci GSM, interesowały nas najbardziej. Po dokonaniu wszystkich formalności, wypożyczyliśmy słynne Royal Enfield. To praktycznie niezniszczalne maszyny. Początki produkcji motocykli tej marki sięgają lat 90. XIX wieku.

Wyruszyliśmy na ostatnie przygotowania. Napełniliśmy zbiorniki paliwa, zakupiliśmy zalecane przez tubylców leki na chorobę wysokościową, orzechy i słodycze. Niestety, po przejechaniu kilkunastu kilometrów, motocykl Linasa się zatrzymał. Okazało się, że to awaria alternatora - musieliśmy wymienić pojazd na inny. Spowodowało to lekkie opóźnienie w naszej podróży, trzeba było wyrobić nowe zezwolenie niezbędne, by wyjechać poza miasto. Szczęście w nieszczęściu, że zdarzyło się to w Manali, a nie wysoko w górach.

 

Manali – Keylong

Początek trasy przebiegał samymi dolinami i był bardzo przyjemny, w miarę gładki, w dużej części asfaltowy. Później, gdy już znajdowaliśmy się na większych wysokościach, droga wspinała się po zboczach i przeskakiwała między szczytami na położonych wysoko przełęczach.

Na tym pierwszym, 120-kilometrowym odcinku: Manali – Keylong, najwyższy punkt trasy sięgał 4 tys. metrów. Wiele słyszeliśmy o niebezpiecznej przełęczy Rohtang La, zwanej stosem zwłok, ze względu na ludzi umierających w złych warunkach pogodowych, próbujących ją przekroczyć. Mieliśmy okazję sprawdzić jej grozę na własnej skórze. Przełęcz łącząca dolinę Kullu z doliną Lahau, okazała się łatwiejsza do pokonania niż myśleliśmy. Prawda – jest wąsko. stromo i kamieniście, a w dodatku tłoczno i wilgotno, niemniej pogoda nam dopisała. Trasę przejechaliśmy bez większych trudności.

Podróż zajęła nam 7 godzin. Zielone polany i lasy z czasem ustąpiły miejsca kamienistym pustkowiom, w tle których majaczyły ośnieżone szczyty. Często zatrzymywaliśmy się, by uchwycić na zdjęciach i filmach przebieg naszej trasy oraz piękno przyrody. Nie przyjechaliśmy w końcu po to, aby zwyczajnie pokonać tę trasę, ale żeby ją przeżyć.

Pod wieczór dotarliśmy do Keylong – niewielkiej miejscowości, dla większości przyjezdnych będącą jedynie przystankiem.. Możliwie jak najszybszym sposobem znaleźliśmy hotel, co prawda bez ciepłej wody, ale nie zatrzymało to naszych chęci obmycia się z kurzu i pyłu. Wyczerpani, ale szczęśliwi padliśmy na łóżka.

 

Keylong – Sarchu, czyli 130 kilometrów nieprzerwanych emocji

Ze snu wyrwał nas przez warkot motocyklowego silnika. Niektórzy podróżnicy wyruszali w góry naprawdę wcześnie. Po obfitym śniadaniu wzięliśmy wszystkie swoje rzeczy na motocykle i ruszyliśmy w dalszą podróż.

Jasne słońce, od samego rana silnie rozgrzewało pokryte rosą podłoże. Mocno oświetlało wyjątkowej urody góry, śnieżne szczyty i skalne koryta. Krajobraz ciągle się zmieniał - od jasnoszarych pasm górskich, po wzgórza w kolorze ciemnej czerwieni. Po drodze gdzieniegdzie mijaliśmy górskie jeziora powstałe z topniejących lodowców. Taka kąpiel w „lodowcu” to dopiero ekstremalne przeżycie – Linas sprawdził to na własnej skórze.

Jakość trasy ciągle się zmieniała. Były odcinki z doskonałą drogą, a napotkaliśmy też na takie, gdzie trasa była niemalże nieprzejezdna. Trafiliśmy na przykład na potwornie wąski odcinek, którego połowa szerokości była pochłonięta przez osuwisko. Miejscami nasze pojazdy zatapiały się w strumieniach górskiej rzeki. Woda sięgała tam aż do połowy wysokości koła, więc można było odnieść wrażenie, że motocykl „płynie” z prądem. Ponadto na dnie strumienia znajdowało się dużo kamieni, które z łatwością mogły poharatać nam stopy. Taki jest właśnie urok himalajskich tras, dzięki którym tego typu wyprawy są prawdziwym wyzwaniem.

Po drodze mijaliśmy mniejsze i większe wioski. Ludzie w górach żyją bez pieniędzy, prowadzą głównie handel wymienny. Akurat przejeżdżaliśmy przez hinduską wioskę, gdy na drogę wybiegły  miejscowe dzieciaki. „Chocolate, chocolate” – zaczęły krzyczeć, wesołym głosem, wieszając nam się na szyje. Rozdaliśmy im słodycze, które spakowaliśmy na podróż i spędziliśmy z nimi trochę czasu. Dla tych dzieci spotkanie z zachodnimi turystami to jedyna okazja na skosztowanie słodyczy, które wysoko w górach są praktycznie niedostępne.

Tego dnia nawiązaliśmy kontakt z podróżującą tą samą trasą grupą Amerykanów i Hiszpanów. Ciekawie było wymienić się doświadczeniami z pierwszego dnia. Zatrzymaliśmy się nawet na tym samym campingu. Zanim jednak przywitały nas namioty, musieliśmy przeprawić się przez Bara-lacha Pass, przełęcz położoną na wysokości 4890 metrów n.p.m., będącą najwyższym punktem na trasie Keylong – Sarchu. Wysokość dawała o sobie znać. Profilaktycznie zażyliśmy aspirynę, aby nieco rozrzedzić krew, co pomaga przetrwać taką wysokość bez szczególnych objawów choroby wysokościowej.

Tego dnia pokonaliśmy łącznie 130 km. Do celu dotarliśmy około godziny 16.00. Pole campingowe w Sarchu, położone na wielkim płaskowyżu, było przepełnione turystami. Na szczęście udało się wynająć miejsce w małej „Jurcie” – 2-osobowym namiocie z wojskowymi pryczami i… toaletą! Na kolację zjedliśmy, lokalne potrawy. Tę przyjemność przyszło mi później odchorować. Całe szczęście jeden z nowo poznanych Hiszpanów pracował dla firmy farmaceutycznej i miał ze sobą cały plecak leków na wszystkie przypadłości, jakie mogą pojawić się w górach na drugim końcu świata.

 

Ostateczne starcie, czyli droga Sarchu – Leh

Wstaliśmy skoro świt, gdy słońce leniwie wznosiło się nad horyzontem, a w powietrzu czuć było jeszcze wilgoć i rześkość chłodnej nocy. Taki klimat pobudza do działania jak zimny prysznic. Potrzebowaliśmy tego, bo przed nami był ostatni, a zarazem najtrudniejszy dzień podróży. Do pokonania mieliśmy 240 km - prawie tyle samo, co w ciągu dwóch poprzednich dni.

Na początku trasa była prosta, bez wielu zakrętów, jednak słaba jakość asfaltu pozwalała rozpędzić się jedynie do 25 km/h. Na domiar złego po przejechaniu pierwszych kilku kilometrów napotkaliśmy korek. Motocykle na szczęście nie stoją w korkach, więc ominęliśmy wszystkie stojące auta na dystansie około 400 metrów, jednak dalej jechać już nie mogliśmy.

Naszym oczom ukazał się zerwany most. W Europie, gdy jeden most jest nieprzejezdny, jedziesz parędziesiąt kilometrów dalej i przejeżdżasz przez rzekę kolejnym lub używasz promu. W Indiach najbliższy most zazwyczaj znajduje się za siedmioma górami i siedmioma lasami. Czyli daleko, bardzo daleko. Musieliśmy czekać, aż ktoś go naprawi.

W tym rejonie, a był to już Kaszmir, 90% dróg i mostów ma strategiczne znaczenie dla armii, która jest w stanie ciągłej gotowości na wypadek wojny z Pakistanem. Dlatego “ekipa naprawcza”, złożona z 2 robotników naprawiających most oraz około 10 wojskowych i oficjeli, którzy ich nadzorowali i obserwowali, pojawiła się bardzo szybko i równie szybko zabrała się za naprawę.

A teraz zagadka: Co potrzeba, aby naprawić uszkodzone przęsło mostu?
A) Ciężki sprzęt budowlany i dźwig?
B) Maszynę spawalniczą, zestaw dużych nitów i parę stalowych belek do przymocowania?
C) Łom i 20 metrów drutu grubości kabla do ładowarki?

Chyba każdy, kto żyje na tych terenach wie, że najlepszym sposobem, aby zreperować most nad stumetrową przepaścią jest łączenie ze sobą kilkutonowych elementów za pomocą cienkiego drutu i układanie innych elementów przy pomocy łomu. Po takiej konstrukcji nie jest łatwo przejechać bez zastanowienia się “czy oni wiedzą co robią?”

Widocznie wiedzieli, bo udało nam się bez problemu przejechać na druga stronę, a zaraz za nami na most zaczęły wjeżdżać nawet wyładowane żwirem ciężarówki. Nie wiemy, co było potem, ale przynajmniej przez najbliższe kilka kilometrów nie było słychać przeraźliwego huku spadających w przepaść samochodów.

Fantastyczne i zapierające dech w piersiach widoki lada moment wszystko zrekompensowały i sprawiły, że w mig zapomnieliśmy o straconych na przeprawę 2 godzinach. Różnorodna roślinność i ośnieżone szczyty, cały czas robiły na nas wrażenie. Co raz przejeżdżaliśmy przez szerokie doliny, które po kilku kilometrach zmieniały się w wąskie wąwozy. Tego dnia wznieśliśmy się najwyżej. Było też najniebezpieczniej. Przejeżdżaliśmy przez najwęższą część trasy, między dwoma skałami, gdzie droga stanowi tylko wykute zagłębienie w skale. Spoglądając w dół widać było poszarpane granie i odległe koryto górskiej rzeki.

Nieoczekiwanie w dolinie dostrzegliśmy leżący motocykl, a wyżej kilkadziesiąt metrów nad nim, ludzkie sylwetki. Wśród nich rozpoznaliśmy naszych znajomych motocyklistów, z którymi spotkaliśmy się na trasie i na kempingu. Obraz ten przeraźliwie skojarzyliśmy z jakąś katastrofą. Po chwili zorientowaliśmy się, że nasz znajomy Amerykanin miał wypadek. Przewrócił się, a motor spadł w dół wąwozu i roztrzaskał się o skały. W mojej głowie naraz pojawiło się milion myśli. Czy żyje? Jak daleko stąd jest do szpitala? Chyba ze 150 km! Zasięgu GSM nie miałem już od półtora dnia. Jak wezwać helikopter? Może kierowcy ciężarówek mają telefon satelitarny?

Podjechaliśmy bliżej. Okazało się, że szczęśliwie facet spadł z samego motoru tuż przed tym, jak jego jednoślad poleciał w przepaść. Ledwo uszedł z życiem. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że nasza wyprawa, choć od początku mówiliśmy sobie, że będzie bardzo niebezpieczna, faktycznie mogła w każdym momencie skończyć się tragicznie, a niebezpieczeństwa czyhały za każdym zakrętem. Po tej sytuacji byłem jednocześnie szczęśliwy, że nic mu się nie stało, ale i wstrząśnięty.

Tego dnia sięgnęliśmy jednej z najwyższych przejezdnych przełęczy świata – Tanglang La, mającej 5359 metrów wysokości. Na tej wysokości w powietrzu jest blisko połowę mniej tlenu niż w naszym biurze w Warszawie. Ogranicza to wydolność organizmu do tego stopnia, że każdy krok wymaga wysiłku. Ponadto tuż przed samą przełęczą zdarzył mi się wypadek. Podczas gdy wyprzedzałem motocykl z dwoma hindusami, kierujący nim nagle zmienił pas i wjechał prosto we mnie. Szczęście w nieszczęściu, że od razu przewróciłem się na ziemię, a nie straciłem panowania nad motocyklem. Mogło skończyć się tragicznie, zwłaszcza, że był to znów odcinek z przepaściami dookoła! Ze zderzenia wyszedłem z ogromnymi siniakami na piszczeli i udzie – na szczęście nic nie złamałem. Złamane natomiast było lusterko mojego motocykla i bez niego musiałem kontynuować podróż. Co gorsza, niedługo potem pogoda znacznie się pogorszyła. Padało i zaczęło się robić bardzo zimno.  Założyłem na siebie wszystkie ciepłe rzeczy, które miałem, łącznie z szalikiem i rękawiczkami! Trochę pomogło, ale zmęczenie robiło swoje. Od tego momentu przygoda coraz bardziej wyglądała jak poważne wyzwanie. Ze względu na śliską nawierzchnię, trzeba było wzmóc czujność i jechać jeszcze wolniej niż dotychczas. Zaczynało brakować mi sił, a przed nami było jeszcze kilkadziesiąt kilometrów.

Ostatnie 40 kilometrów było chyba najdłuższymi w moim życiu. Obolała noga nie dawała o sobie zapomnieć, a ze zmęczenia chciało mi się już tylko krzyczeć. Im bliżej celu byliśmy tym bardziej chciało się dodać gazu, żeby osiągnąć cel jak najszybciej. Te 40 kilometrów, ostatnia prosta przed Leh, to była ciągła walka racjonalnego umysłu, który wciąż widział roztrzaskany motocykl, ze zmęczeniem, które sugerowało brawurę i szeptało “szybciej, nic się nie stanie, tam czeka na ciebie ciepłe łóżko i jedzenie”. Na tym odcinku już co parę kilometrów musieliśmy robić postój, bo oczy zamykały się same. Na horyzoncie zobaczyliśmy w końcu upragniony cel.

 

Cel osiągnięty – Leh

W końcu po 12 godzinach podróży dojechaliśmy do Leh. Ostatni raz byłem tak zmęczony podczas pierwszej próby wejścia na Elbrus. Oparłem się o motor i przez dwie minuty stałem bez ruchu. Potem zjadłem batona czekoladowego i dopiero po chwili byłem w stanie się uśmiechnąć. Linas miał widocznie ze mnie niezły ubaw, bo szybko wyciągnął telefon i zrobił ze mną krótki wywiad.

Musieliśmy jeszcze znaleźć nasz hotel, co też było niemałym wyzwaniem. Udało się nam po blisko godzinie. Po zimnym prysznicu, wreszcie mogłem spojrzeć na to wszystko na trzeźwo. Wtedy dotarło do mnie, że rzeczywiście zrobiliśmy coś wielkiego (jak na nas oczywiście). Wieczorem poszliśmy na triumfalną kolację. Po powrocie do hotelu nasz gospodarz poinformował nas, że nazajutrz w miejscowej świątyni pojawi się… nie kto inny jak sam Dalajlama. Ciężko było nam w to uwierzyć, bo różnych przygód mieliśmy aż nadto, ale okazało się, że Leh to jedno z jego ulubionych miejsc.. Poranek mieliśmy więc zaplanowany.

Następnego dnia poszliśmy na centralny plac, żeby zobaczyć Dalajlamę. Spodziewaliśmy się wielkich tłumów, ogromnej eskorty, antyterrorystów… Tymczasem było zupełnie inaczej. Duchowy przywódca spokojnie przechadzał się ulicami miasta w towarzystwie kilkuset turystów i jeszcze mniejszej grupy mieszkańców. Od Dalajlamy czuć było ogromny spokój i promieniującą dobroć. Udało mi się nawet zadać mu pytanie, gdy stał 2 metry od nas i oddzielał nas od niego jedynie jeden rząd spragnionych spotkania z nim turystów. “Co zrobić, aby na świecie zapanował pokój?”. Nic lepszego nie przyszło mi w tamtej chwili do głowy i zakładam, że to pytanie usłyszał już co najmniej tysiąc razy. Odpowiedź była jednak dla mnie bardzo zaskakująca.

 

Czas wracać

Następnego dnia znów musieliśmy wstać wcześnie rano, aby zdążyć na lotnisko. Po zdaniu motocykli o 3 nad ranem zostały nam już jedynie 2 godziny snu. Gdy świtało, obudziły mnie wpadające do pokoju promienie słońca. Spojrzałem na sufit i pomyślałem “Cholera! Zaspaliśmy!” Zerwałem się z krzykiem z łóżka, stawiając Linasa na równe nogi i w samej bieliźnie wybiegłem do recepcji.  Mina zdziwionego recepcjonisty była bezcenna. Poprosiłem go o pilne zamówienie dla nas taksówki na lotnisko i równie szybko, jak pojawiłem się w hotelowym lobby, wróciłem do pokoju. Splot nieszczęśliwych zdarzeń spowodował, że do odlotu samolotu zostało nam półtorej godziny, a my wciąż byliśmy w hotelu. Wskoczyliśmy do taksówki, gdy tylko pojawiła się na podjeździe hotelu. Kierowca chyba sam zauważył, że nam się spieszy, bo od razu przełączył swój tryb kierowania ze “zwyczajny kierowca taksówki” na “hinduski pirat drogowy”. Po 15 minutach byliśmy na lotnisku – cali i zdrowi, ale bogatsi o kolejne przeżycie.

Lecieliśmy z lotniska wojskowego, więc podczas odprawy przechodziliśmy pięć różnych kontroli. Sprawdzali nas i bagaże na wejściu na lotnisko, w drodze do odprawy, tuż za odprawą, potem sprawdzali bagaże podręczne, a nawet tuż przed wejściem na pokład. Samo lotnisko wyglądało przerażająco – nierówne, betonowe płyty, zaniedbane wnętrze. Sam start też nie należał do przyjemnych. Wyobraźcie sobie bardzo silne turbulencje, ale jeszcze przed oderwaniem się od ziemi. Niewygody zrekompensowało nam jednak szybko pyszne jedzenie, które dostaliśmy w samolocie – ostre indyjskie danie – Tikka Masala.  To była pierwsza, od dawna wyczekiwana chwila relaksu.

W Delhi Linas przygotował dla nas miłą odmianę. Zarezerwował wygodny, luksusowy hotel z basenem na dachu i innymi wygodami. Wystarczy powiedzieć, że w łazience fotografowaliśmy krany i klamki. Gdyby zobaczyła nas obsługa z pewnością wyrobiłaby sobie ciekawe zdanie o Polakach i Litwinach.  Nie chcieliśmy jednak tracić zbyt wiele czasu na “zwiedzanie” hotelu. Dziesięciomilionowe Delhi czekało na nas, a my mieliśmy tylko jeden wieczór na jego poznanie. Złapaliśmy najbliższą rikszę i udaliśmy się na szaloną przejażdżkę po mieście. Ale to już zupełnie inna historia…

Co zrobić, aby na świecie zapanował pokój?
– Musimy wszyscy pracować, ciężko pracować. A co najważniejsze, musimy pracować razem, bo w tym tkwi siła budowania pokoju, aby robić to razem.

Michałowi i Linasowi udało się pokonać jedną z najbardziej niebezpiecznych górskich autostrad na świecie, trasę z Manali do Leh. Polak i Litwin przekonali się, że nic tak nie łączy jak pasja do gór, jednośladów, a przede wszystkim pasja do życia.

Michał Kaleta