„Nie mamy wątpliwości, że Bałkany będą hitem tegorocznego lata. Zabieramy was do Czarnogóry, wciąż nieodkrytych Albanii, Kosowa i Serbii, ale też Grecji śladami mitycznych bohaterów" – pisze Agnieszka Franus w czerwcowym wydaniu magazynu „National Geographic Traveler". Magazyn wciąż możesz zamówić w naszym sklepie internetowym. Dla czytelników National-Geographic.pl przygotowaliśmy 8 miejsc, które warto odwiedzić na Bałkanach

Gucza (Serbia)

Miasteczko położone jakieś 150 kilometrów od Belgradu. Od 1961 roku, w środku sierpnia zjeżdżają tu zespoły grające szeroko rozumianą muzykę bałkańską. To muzyczne szaleństwo, trwającą dzień i noc imprezę. Są dziesiątki prowadzonych równolegle koncertów i koncercików. Gra się wokół stołów z jedzeniem i na ulicach, koncertuje w ogródkach domów i pod zadaszeniem sklepu, przy cerkwi i stojąc po kolana w rzece.

Najlepsi są Romowie – ci z Rumunii, Serbii i z Macedonii. Wystarczy cztery czy pięć trąbek i wielki bęben. Jak nikt, grając, manipulowali słuchaczami, co rusz wprowadzając w nastrój euforii muzyką tak szybką, że nie nadążały nogi, albo w melancholię i przygnębienie rzewnymi, pogrzebowymi dźwiękami.

Prócz muzyki, dookoła królowały i dymiły wielkimi paleniskami stoiska z jedzeniem: grillowana pjleskavica z baraniny i wieprzowiny, z ziłami, musaka z bakłażana i mięsne ćevapčići na patyczkach. Na deser zwijane, francuskie naleśniki posmarowane masłem czekoladowym i posypane plazmą – serbskim przysmakiem, czyli kruszonymi herbatnikami. W dłoni festiwalowicza – obowiązkowo – piwo Jeleń. Tuby i trąbki, puzony i rogi, bębny i klarnety towarzyszyły mi cały czas. Bo codziennie, na niewielkiej scenie w centrum miasta odbywały się przed jury przesłuchania konkursowe.

Zespoły walczyły o tytuł Pierwszej Trąbki, a tym samym sławę i szansę na koncerty w całej Europie. Ale prawdziwa, muzyczna bomba wybuchła, gdy kulminacyjnego wieczora na scenie miejskiego stadionu stanął Boban Marković z zespołem, ikona serbskiego grania. Do dziś nie wiem, jak grubo ponad stutysięczna publiczność zmieściła się na murawie, i jak Markovićowi udało się być bardziej głośnym niż zgromadzony tłum. Zespół grał blisko dwie godziny, a publiczność była nie do zajechania.

Gdy wiele lat temu Miles Davies, pierwsza trąbka światowego jazzu usłyszał muzykę z Guczy, wypowiedział słynne słowa: nie wiedziałem, że na trąbce można tak grać. Gdy wracałem z Serbii na usta cisnęły mi się inne: nie wiedziałem, że można się tak szaleńczo bawić. 

Nesebyr (Bułgaria) 

Ten, kto rano nie idzie na plażę w Słonecznym Brzegu, zmierza do Nesebyru. Starożytne, bo mające ponad trzy tysiące lat historii miasteczko leży zaledwie dwadzieścia minut jazdy od kurortu.

Nesebyr powstał na wyspie połączonej wąskim cyplem z lądem. Przy wjeździe stoi, widoczny z każdej plaży w Słonecznym Brzegu, wiatrak. W lecie oblegają go tłumy turystów, ławą suną na starówkę wpisaną na listę UNESCO. Tak trafiamy do miasta – bajeczki, niegdyś trackiej osady, potem greckiej kolonii. 1500 lat temu Nesebyr był całkowicie obwarowany, pozostałości tych murów można gdzieniegdzie jeszcze wypatrzeć.

Wąskie uliczki, drewniane domy z XIX wieku i setki straganów z pamiątkami zachęcają do robienia zdjęć i zakupów. Mydełka różane, małe torebki z tradycyjnym wzorkiem, przyprawy. Wszędzie niemal to samo, choć sprzedawcy zachwalają po cichu również różne rodzaje rakii: kruszewę, smokinowę, dżibrowicę. Wszystko zależy od tego, z jakich została zrobiona owoców. 

Przez wieki Nesebyr był biskupstwem, stąd w tym całym turystycznym tyglu kryją się zabytkowe świątynie. Jedna z najpiękniejszych to cerkiew świętego Szczepana. Powstała między XI i XIII wiekiem i choć z zewnątrz może nie robi takiego wrażenia, wejście do środka po prostu oszałamia. Na jej ścianach oglądam 258 obrazów z tysiącem postaci. Te wszystkie kolory, historie tworzą niesamowity klimat. Mamy szczęście, przez chwilę jesteśmy tu sami, więc bez problemu robimy z setki zdjęć.

Nesebyr stworzony został do włóczenia się. Dlatego przyjeżdża się tu na kilka godzin, choć można również zostać na jednej z tutejszych plaż. Ale wiele osób chce spędzić chwile przy winie i dobrym jedzeniu. W labiryncie zaułków trafiamy do Palmakoto, restauracji znanej z owoców morza. Za chwilę przy stoliku z widokiem na morze pałaszujemy słynną szopską, która wygląda tu trochę inaczej niż ta na wyspie świętej Anastazji, potem próbujemy grillowanego koziego sera, żeby skończyć na krewetkach i sardelach. Na deser lokalne wino, jest bosko.  

Berat, Albania

Pierwszą osadę założyli tu w starożytności (2600–1800 r. p.n.e.) Ilirowie – indoeuropejski lud u schyłku epoki brązu i we wczesnej epoce żelaza zamieszkujący współczesne Bałkany. To do nich odwołują się zresztą dzisiejsi Albańczycy, szukając swoich korzeni i tożsamości. W II w. p.n.e. miasto objęli we władanie Rzymianie, którzy nadali mu imię Antipatrea. Zaś w czasie rządów Bizancjum było siedzibą biskupa i przechrzczono je na Pulcheriopolis. I to z tego ostatniego okresu pochodzi spora część berackich zabytków, na czele z imponującą fortecą. W IX w. miasto podbili Bułgarzy. Wtedy to pojawiła się też nazwa Beligrad („Białe Miasto”), która wyewoluowała w końcu w Berat.

Dużo prościej o genezie powstania pierwszej osady w tym miejscu mówi legenda. Według niej przed wiekami mieszkało tu dwóch olbrzymów: Shpirag i Tomorri. Obaj zakochali się w tej samej kobiecie, a następnie długo o nią walczyli. Tak długo, że w końcu obaj opadli z sił i zamienili się w dwie potężne góry. To u ich podnóży wzniesiono miasto. Z kolei z łez nieszczęsnej dziewczyny powstała rzeka Osum.

Jadę na wzgórze zamkowe – z dawną zabudową i ruinami twierdzy. Serpentynami, cały czas stromo pod górę, dojeżdżam do bramy fortecy. Samochód zostawiam, niczym dawni rycerze konia, już za solidnymi średniowiecznymi murami. Kwateruję zaś w hotelu Kalaja, w jednej z dawnych komnat przyzamkowych. Pokój jest dość surowy, nieco mroczny. Dzięki temu jeszcze lepiej mogę poczuć klimat miejsca.

Zabudowania wewnątrz murów twierdzy powstały w większości w XVIII w. Przed najazdem osmańskim w XIV w. było tu 20 kościołów bizantyjskich. Kolejne pół tysiąclecia mocno zmieniło jednak kulturowy, ale też religijny, obyczajowy czy kulinarny krajobraz tych okolic. Turcy osmańscy panowali na Bałkanach do XIX w. A ich wpływy są tu widoczne do dzisiaj. Aż 60 proc. społeczeństwa albańskiego to muzułmanie. W Beracie warto zajrzeć do ich dwóch meczetów: Królewskiego i Kawalerów. 

Ale jak w Turcji mogę poczuć się też w miejscowej tawernie, zlokalizowanej w pobliżu murów. Wiele tu dań z jagnięciny czy koziny, ale też z bakłażana, papryki, pomidorów i fasoli. Miejscowi szczególnie zachwalają paçë koke – tradycyjny gulasz z głowy jagnięcia. Ewentualnie tavë kosi – potrawkę z podrobów jagnięcych lub kozich oraz ryżu pieczonego z mieszanką jogurtu i jajek doprawionych czosnkiem i oregano. Tym razem decyduję się jednak na fërgesë – danie z papryki, pomidorów, na bazie solonego twarożku, bazylii, mąki, jogurtu, masła, a także oliwy z oliwek.

Po obiedzie spaceruję po ogromnym terenie fortecy. Obszar ten ma kształt zbliżony do trójkąta. Stojące tu budynki to hybryda architektury bizantyjskiej i osmańskiej z nielicznymi śladami antyku. Całość opasana jest monstrualnymi murami z 24 wieżami oraz 4 bramami wjazdowymi. Imponujące główne wejście znajduje się od strony południowej. Tuż za nim wrażenie robi dziedziniec, na którym przed wiekami nie raz dochodziło do starć z wrogami.

Ja jednak bardziej niż na fortyfikacjach skupiam się teraz na niewielkich cerkiewkach. W jednej z nich znajduje się niezwykle ciekawe Muzeum Onufrego, XVI-wiecznego artysty, który słynął z pisania wyjątkowej urody ikon. Wewnątrz kameralnej katedry Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny zebrano 106 ikon samego mistrza, ale też jego najlepszych uczniów. Do tego 67 innych dzieł sztuki sakralnej. Większość z nich to zbiory z okresu średniowiecza związane z bizantyjską i postbizantyjską sztuką chrześcijańską

Mostar (Bośnia i Hercegowina)

Mostar – z kamienną zabudową starówki ulokowaną wokół wijącej się rzeki – jest najlepszym dowodem na to, że Bośnia i Hercegowina wchodzi w nowy etap swojej historii. Wojnę wszyscy starają się tu puścić w niepamięć, a problemy gospodarcze mają szanse rozwiać się wraz z coraz większym ruchem turystycznym. 

Latem w mieście panuje przyjemny gwar, a wieczorami wszystkie stoliki restauracyjek są zajęte. Przyjezdni i miejscowi płyną brukowanymi uliczkami, zajadając lody, sączą drinki, moszcząc się w leżakach nad brzegiem rzeki czy umawiają się na kolację w ulubionych lokalach. Jeszcze do niedawna turyści pojawiali się tu zaledwie na kilka godzin, przyjeżdżając zazwyczaj na wycieczkę z nieodległego Splitu. Coraz więcej osób decyduje się jednak zostać tu na noc. To świetna decyzja, Mostar wiele uroku ujawnia bowiem właśnie po zmroku, kiedy staje się lekko rozwibrowanym miastem, otulonym przyjemnym, żółtym światłem latarni. 

Równie piękny, choć inny, jest o świcie. Gdy zaraz po wschodzie słońca wstaję, by zrobić kilka zdjęć o brzasku, brukowane uliczki i słynny most są niemal puste. Przemykają po nich jedynie pojedynczy, spieszący do pracy mieszkańcy. Mimo tak wczesnej pory, kilka kawiarni już działa. Przysiadam w jednej, ciesząc się możliwością wypicia espresso w towarzystwie kilku cierpiących najwyraźniej na bezsenność seniorów oraz wylegujących się na bruku kotów. Przez chwilę miasto jest tylko nasze. 

MostarSłynny most w Mostarze po zmroku. Fot. Ayhan Altun/Getty Images

Winnice Słowenii

Są zakurzone, pokryte piwnicznym nalotem i strzępami pajęczyn. I dlatego tak cenne. Na drewnianej tabliczce dumnie napisano: „Zlata Trta 1917”. – Czyli Złota Winorośl. To najstarsze słoweńskie wino – objaśnia sommelier Franc Brodnjak. Na drewnianych regałach leżą tysiące równie zakurzonych butelek. To vinski arhiv w Ptuju – kolekcja win z ponad setki roczników.

Większość trunków pochodzi z pobliskich wzgórz Haloze – jednego z najważniejszych regionów winiarskich Słowenii. – Latem jest tu upalnie, co odpowiada rieslingom. Traminer z kolei lubi burze, a ich też u nas nie brak – Franc nalewa do kieliszków wino o kwiatowym aromacie i wytrawnym smaku. – 95 procent naszych upraw to odmiany białe. Wiąże się to jeszcze z dekretem Marii Teresy, która w XVIII w. zakazała wyrobu czerwonego wina na prawym brzegu Drawy. Dlaczego? Podejrzewam, że w grę wchodził agresywny lobbing – śmieje się Franc.

Winiarstwo ma w Ptuju dłuższe tradycje. – Pierwsze wzmianki o uprawie winorośli pochodzą z kronik franciszkanów, którzy przybyli tu w 1239 r. – opowiada Alojž. Po degustacji wybieramy się z nim na spacer po starówce: niewielkiej, ale świetnie zachowanej. Kamienice mają po 2–3 kondygnacje, rude dachy, a niemal wszystkie – jak twierdzi Alojž – także piwnice. – Miasto żyło z handlu winem i z myta pobieranego na moście na Drawie – opowiada. – Kupcy przeprawiali się przez rzekę już 2000 lat temu. To tędy wiódł rzymski szlak z Helwecji nad Morze Czarne, stacjonowali tu legioniści. Jesteśmy najstarszym miastem w Słowenii, nazwanym przez cesarza Poetovio – mówi z dumą przewodnik.

Na dowód prowadzi nas na trójkątny plac Słoweński. Pośrodku stoi Orfej: marmurowa stela z II w. n.e. z wizerunkiem Orfeusza grającego na lirze. Otaczają ją najcenniejsze zabytki: stary ratusz z rzeźbionym balkonem, gotycki kościół św. Jerzego i Wieża Miejska – z zegarami na trzech z czterech ścian. Tarczy brakuje tylko od strony górującego nad starówką zamku. – Ponoć to zemsta mieszczan na rezydującym tam rodzie Lesliech, którzy nie chcieli dorzucić się do remontu – mówi Alojž. A potem wskazuje na rzędy winorośli pod murami twierdzy. – A to nasza miejska winnica. Fachu uczą się w niej uczniowie szkoły rolniczej – dodaje. I robią miejskie wino Civis – po łacinie Obywatel.

Durmitor (Czarnogóra)

O trasie Durmitor słyszałem przed przyjazdem do Czarnogóry równie dużo, jak o tutejszym wybrzeżu. Droga, zwana Durmitor Ring, jest z pewnością najpiękniejszą w kraju, i jedną z najbardziej malowniczych na całych Bałkanach. To pierścień przecinający płaskowyż Tara i Piva, zacieśniający się wokół jednego z wyższych pasm Gór Dynarskich przecinających północną Czarnogórę.

Ten region kraju jest najmniej zabudowany i wciąż raczej wolny od presji cywilizacyjnej. Jego sercem jest Park Narodowy Durmitor, ulubione miejsce piechurów i miłośników trekkingu, korzystających z licznych tras i ścieżek. Tym razem rezygnuję jednak z długich wędrówek i postanawiam poznać północ Czarnogóry zza samochodowego „kółka”. 

Durmitor Ring ma 85 kilometrów, ale ich pokonanie zabiera 4–5 godzin. Droga wiedzie szalonymi serpentynami, mijając malutkie wsie kamiennych i drewnianych domów, z każdym kolejnym zakrętem podsuwając coraz to bardziej zachwycające widoki. Ulica jest wąska i nie ma w zasadzie pobocza. To nie jest przejażdżka dla osób odczuwających za kierownicą jakiekolwiek wątpliwości. 

Durmitor Ring przez pół roku bywa zasypany śniegiem i nieprzejezdny. Latem osobowy samochód daje sobie tu radę bez problemów. Toczę się przez wąskie kaniony, wbijam w wykute w skale, pełne wilgoci tunele, w których dźwięk silnika i snop reflektorów budzi odpoczywające pod sklepieniem nietoperze. Zrywają się grupkami do lotu i przez kilka sekund przed przednią szybą auta.

Zatrzymuję się na wzniesieniach, by przeczesywać wzrokiem zamknięty wzgórzami szeroki krajobraz i próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałem tak wiele zieleni. Nie chcąc stąd za szybko odjeżdżać, postanawiam zostać na noc w miasteczku Žabljak. W nowoczesnym ekologicznym hotelu sączę ziołową herbatę i zajadam specjały z okolicznych gospodarstw: wiejskie sery, domowe wędliny, oliwki, warzywa zebrane przed chwilą z ogródka, lepki i ciężki od słodyczy miód.

Wieczorem z balkonu patrzę na ciemne niebo, ciesząc się, że przyjechałem tu ,zanim urzeczywistnią się plany inwestorów, którzy coraz łapczywiej patrzą na tereny wokół Durmitoru. Czarnogóra przeznaczyła właśnie kilka milionów euro na rozbudowę infrastruktury narciarskiej na północy kraju, planując zbudować kilka nowych kurortów i unowocześnić parę mniejszych, już istniejących. Te zamiary, choć mogą dać pracę i pieniądze mieszkańcom, siłą rzeczy wpłyną też na okolicę. Być może to ostatnia szansa, by zobaczyć północ Czarnogóry w jej bardziej tradycyjnym wydaniu.

Šarganska Osmica (Serbia)

Mówią, że to cud inżynierii. Šarganska Osmica jest jedną z największych atrakcji Serbii. I najbardziej tajemniczych – jej powstanie przewidział słynny, XIX-wieczny jasnowidz, Mitar Tarabić. 

Był rok 1921, właśnie rozpoczęto prace nad najbardziej wymagającym odcinkiem nowej linii, łączącej Belgrad z Dubrownikiem. Trasa miała prowadzić przez góry, przecinać głęboką dolinę. Jak to zrobić? Inżynierowie doszli do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie przekopanie się przez „Cygańskie Zbocze” – pasmo gór Šargan. I wtedy przypominano sobie przepowiednię Mitara Tarabića. Wydrążone w litej skale, niektóre długie nawet na półtora kilometra tunele, okupione zostały katorżniczą pracą budowniczych, ale i tragedią. Doszło do zawału, który pogrzebał 200 osób. Po czterech latach skomplikowanych prac budowlanych oddano kluczowy odcinek trasy. Pociąg Ćira ruszył w swój pierwszy kurs do Dubrownika. 

Nie tylko tunele świadczą o wyjątkowości kolejki. Przed inżynierami stało wyzwanie poprowadzenia trasy, która na odcinku niespełna pięciu kilometrów, dzielących w linii prostej położoną w kotlinie Mokrą Gorę od górskiej stacji Šargan Vitasi, wzniesie się na 350 metrów. Kusiło mnie, by nadać jej miano „kolejki górskiej”, bo widoki, które rozpostarły się gdzieś w okolicach tunelu oznaczonego numerem czterdzieści sprawiły, że oniemiałem. Pięliśmy się serpentynami wzdłuż stromego stoku. Trasa niekiedy chowała się w tunelu, innym razem – mostem – przeskakiwała doliny. Kolejka potrzebowała ponad piętnastu kilometrów, by dotrzeć na miejsce.

A pasażerów dziwił fakt, że po godzinie jazdy pociąg znajduje się prawie w tym samym miejscu, tylko nieco wyżej. Podziwiałem widoki, z otwartego okna wystawiałem na wiatr twarz, czuć było zapach lasu, a w tunelach wilgoć skały. Nagle – stop! Wysiadamy! Pociąg zatrzymał się przy niewielkim podeście. Po drugiej stronie doliny rozpościerała się rozległa, nieco mglista panorama. W dole majaczyły budynki Mokrej Góry, wyżej, na niewielkim grzbiecie rozłożyła się całkiem duża, drewniana wieś.

Wjechaliśmy w tunel „Aleksandar”, ostatni na trasie. Ciemność ciągnęła się dobre 1600 metrów, aż w końcu z mroku wyłoniły się zabudowania ostatniego przystanku kolejki – Šargan Vitasi. Tutaj czekała nas przerwa. Zwiedziliśmy skansen, podziwialiśmy wagony i lokomotywy pamiętające pierwszą połowę XX wieku. A potem ruszyliśmy w drogę powrotną, prosto do Mokrej Góry. 

Oryginalnie kolej cieszyła się sprawnością aż do 1974 roku, kiedy to zamknięto nierentowną trasę do Sarajewa. Kilkanaście lat później specjalnie powołane stowarzyszenie rozpoczęło starania o restaurację najbardziej atrakcyjnego odcinka trasy. Plany mieli szerokie: skansen serbskich kolei, zbiór zabytkowych lokomotyw, wagonów.

W 2003 roku pierwszy zestaw „Nostalgii” – tak nazwano pociąg – ruszył z Mokrej Góry. Skąd nazwa Osmica – „ósemka”? Cóż, powyżej stacji Golubići widać to jak na dłoni. Tory położono tak, że miejscami tworzą pokręconą ósemkę, krzyżując się w tunelach, wydrążonych na coraz to wyższych poziomach. Gdy pomyśli się, że ponad sto lat temu aż trzy firmy budowlane splajtowały, próbując spełnić wymagania rządowego zlecenia, tym większy podziw należy się tej ostatniej, która w końcu dokończyła projekt. 

rafting GrecjaRafting w Grecji. Fot. Gatsi/Getty Images

Rafting na Peloponezie (Grecja)

Wyrąbana w ścianie parowu ścieżka wspina się zakosami ponad las. U dołu dudniąca rzeka, nad głową posiniaczone niebo zwiastujące burzę. Już blisko. Pierwsza błyskawica rozjaśnia półmrok. I wtedy go dostrzegam. Przyklejony do ściany wąwozu XII-wieczny klasztor Prodromou (św. Jana Chrzciciela). Przypomina jaskółcze gniazdo wiszące nad trzystumetrową przepaścią. Co sprawia, że nie runie w dół? Kilka drewnianych belek podtrzymujących kruchą konstrukcję, czy może żarliwa modlitwa mnichów?

Czuję chłodną wilgoć bijącą z wnętrza wykutej w skale kaplicy. Spływa po policzkach świętych zastygłych na kamiennych freskach. Zapach wosku miesza się z wonią kadzidła i czegoś jeszcze… Piekielnie mocnej kawy! Ręka w habicie podaje filiżankę, częstuje słodką galaretką (lukumi). Potem prowadzi na taras.

Widok zapiera dech. Na krawędzi urwiska, po drugiej stronie wąwozu, dostrzegam monastyr Filosofu (X w.), jeszcze dalej Emialon (XVII w.) otoczony wianuszkiem skalnych pustelni. A pod nimi, hen daleko, majaczą pogrążone w letargu wsie i miasteczka, owinięte wstęgą mitycznej rzeki Lusios. Jej spieniony nurt niby rozedrgana struna rezonuje w głębi kanionu. Po chwili stoję na brzegu ogarnięty hipnotyzującym szumem.

Nagle słyszę kobiecy śmiech. Rozglądam się zaskoczony. Wokół żywego ducha. Czyżby wciąż żyły tu zjawiskowe nimfy z orszaku Artemidy? Aretuza, dla której stracił głowę porywczy Alfejos, a może Dafne, ukochana Apolla? Śmiech narasta, przechodzi w euforyczny krzyk. I wtedy je dostrzegam.

Pontony! Wypadają zza skały i tańczą piruety wokół rzecznych kamieni. Roześmiane wioślarki wychodzą na brzeg. Wdrapują się na pobliską skałę i skaczą do wody. Idę w ich ślady. Niesiony huczącym chłodem czuję się jak młody bóg. Nic dziwnego, w końcu w wodach rzeki Lusios zażywał kąpieli sam władca Olimpu – nowonarodzony Zeus. Potem chwytam wiosło, i lawirując między konarami zwalonych dębów, płynę aż do Kariteny, gdzie Lusios wpada do rzeki Alfejos.