U mnie zaczęło się od fascynacji dzielną załogą kapitana Cousteau. W każdy niedzielny poranek siadałem przed telewizorem i oglądałem, jak dwudziestka facetów w czerwonych czapeczkach, płynąc na pokładzie statku „Calypso”, przeżywała przygody w podwodnym świecie. Płetwonurkowie filmowali bajecznie kolorowe zwierzęta rafy koralowej – ukwiały, ryby, krewetki, ślimaki. Nurkowali na wrakach gigantycznych pancerników i penetrowali ich historyczne wnętrza. Wpływali do nietkniętych jaskiń, szczelin w górach lodowych. Śledzili wieloryby, rekiny, manaty, słonie morskie, a nawet żółwie i wielkie żaby. Jako 10-latek zostałem wówczas płetwonurkiem – póki co w marzeniach.

 

Kapitan Cousteau stanął mi przed oczami 20 lat później, kiedy już jako nurek co się zowie, znalazłem się na dnie Bałtyku na wraku siostrzanego statku „Calypso” i płynąłem nad promenadą – identyczną jak ta, którą przechadzał się najsłynniejszy eksplorator głębin.

Trzy tysiące lat podmorskiej żeglugi

Jacques Cousteau był największym popularyzatorem nurkowania, ale nie pierwszym, który dotarł w głębiny. Najstarsza wzmianka o schodzeniu pod wodę ma niemal trzy tysiące lat! To rysunek nurka wyposażonego w zbiornik z powietrzem wyryty na asyryjskiej kamiennej płaskorzeźbie w 885 r. p.n.e. Przedstawia człowieka w otoczeniu ryb oddychającego z nadmuchanego worka z koźlej skóry przywiązanego do pasa. Stuprocentowej pewności, że jest to pranurek, jednak nie ma. Część archeologów jest zdania, że może być to rodzaj kapoka używanego przez żołnierzy do przepływania rzek, a za wrażenie, iż człowiek wygląda, jakby był pod wodą, winę ponoszą niedoskonałości przyjętej perspektywy. Tych wątpliwości nie ma już w przypadku rysunku z 1430 r. przedstawiającego nurka w skórzanym kapturze z rurą oraz wycięciami na oczy, wydobywającego z dna morza działa z zatopionego galeonu, czy rycin Leonarda da Vinci z ok. 1500 r. Pytanie tylko: czy były to jedynie pomysły projektantów, które nie wyszły poza ówczesne deski kreślarskie, czy opis rzeczywiście działających urządzeń? Pewności takiej nabrać można dopiero w przypadku podobnych urządzeń, jakie działały w XVI w. w Anglii i Francji.

Nurek mógł osiągać głębokości do 20 m i pracować. Powietrze do kapturów było tłoczone z powierzchni ręcznymi pompami przez wąż, który znacznie ograniczał możliwość ruchu nurka. Wyzbycie się tej „pępowiny” nastąpiło dopiero w 1876 r., gdy Henry Fleuss, angielski oficer z Niemiec, skonstruował urządzenie pochłaniające wydychany przez nurka dwutlenek węgla i uzupełniające zużyty tlen z niewielkiego miedzianego pojemnika (tzw. rebreather). Pomysł szybko zdobył zastosowanie przy ewakuowaniu górników z zalanych chodników czy później załóg marynarzy z uszkodzonych okrętów podwodnych. Nurkowanie wyrosło z potrzeby pracy lub walki pod wodą. Przez dziesiątki lat to właśnie tzw. nurkowie kesonowi i różnej maści komandosi byli jedynymi, którzy zapuszczali się w głębiny. Prawdziwy przełom nastąpił całkiem niedawno.

Dwóch Francuzów: Émile Gagnan i Jacques Cousteau, w 1943 r. wynalazło prosty i niezawodny automat dozujący nurkowi powietrze z wysokociśnieniowej butli noszonej na plecach. Ich pomysł, który z niewielkimi modyfikacjami stosowany jest do dziś, umożliwił bezpieczną, tanią i swobodną penetrację morskich głębin. W efekcie płetwonurkowanie zyskało ogromną popularność (podgrzewaną przez filmy Cousteau), a w popularnych rejonach tropikalnych dużo łatwiej pod wodą spotkać drugiego człowieka niż prawowitego ssaka mórz – delfina.

Od morza do Morskiego Oka

Większość Polaków zaczyna przygodę z nurkowaniem nad polskimi jeziorami. I często się rozczarowuje. – Czego wy tam szukacie, w tym mącie – drwi niejednokrotnie moja przyjaciółka, którą właśnie polskie jeziora od nurkowania odepchnęły. – Przecież tam nie widać nawet własnych płetw! – dodała raz. Broniłem się niczym wyciągnięty z wody rekin, ale w jednym racje jej przyznać musiałem – rodzime akweny są trudne – zimne, ciemne i ubogie w życie. Ale obrażać się na nie nie warto! Zaczajenie się w szuwarach i obserwowanie ataku szczupaka – bezcenne! Odkrycie dwumetrowego suma na dnie leniwej rzeki – niezapomniane! A wynurzenie się w Morskim Oku i obserwowanie granitowych ścian Mnicha przy zachodzie słońca – tak piękne, że ociera się o kicz! Niektórzy właściciele akwenów dla urozmaicenia życia nurkom topią na dnie różne obiekty. Raz o mało nurkowania nie przypłaciłem zawałem, kiedy na głębokości 15 m zobaczyłem rowerzystę! Nim dotarło do mnie, że to manekin na starej ukrainie, tętno mi skoczyło niczym przy oglądaniu dobrego (podwodnego) horroru! Kiedy zorientowałem się, że rowerzysta jest w istocie uszminkowaną rowerzystką w przechodzonej etoli, ze śmiechu o mało nie wypadł mi z ust automat oddechowy! W jednym ze śląskich kamieniołomów – w Jaworznie-Szczakowej, na dnie zalanego kamieniołomu stoją dwie kilkunastometrowe koparki!

Jak głosi powtarzana chętnie historia, to efekt niezapłaconych rachunków przedsiębiorcy za prąd – po jego odcięciu stanęły pompy osuszające wyrobisko i wszystko, z koparkami włącznie, zalała woda. Sto metrów od jednej z koparek spoczęła „Mała Czarna” – bmw z serii 700 zatopione przez mojego znajomego – niechciany prezent, wynik zawodu miłosnego. Mimo że pod wodą, i tak ktoś „z przyzwyczajenia” wymontował z niego radio. Komunikacyjnych niespodzianek jest w polskich wodach więcej – np. w krakowskim Zakrzówku (piękny akwen do nurkowania!) na dnie stoi wrak autobusu komunikacji miejskiej! Szybowanie przez jego wnętrza jest niemałą sztuką! I równie dobrą zabawą! Jednak najbardziej egzotyczną lokalizacją „okołokomunikacyjną”, w jakiej się zanurzałem, były zalane tunele warszawskiego metra – linii wschód–zachód. Jej budowę zarzucono pół wieku temu z powodu trudności technicznych. Podróż betonową rurą, którą miały jechać wagoniki, była bardzo emocjonująca, zwłaszcza że widoczność wynosiła 30 cm!

Prawdziwa atrakcja nurkowania w Polsce leży na północy – to wraki na dnie Bałtyku. Wedle niektórych opracowań tylko na polskim wybrzeżu morza mogą spoczywać ich dwa tysiące. I to jakich! Są tu wraki pamiętające średniowiecze, obie wojny światowe, powojenne burze. Niemi świadkowie trzech największych tragedii morskich wszech czasów. Świetnie zachowane, w większości blisko od plaż i portów, nie za głęboko – prawdziwy raj dla płetwonurków! Nic tylko się zanurzać w „wielką zieleń” – taki byłby bowiem tytuł kultowego filmu Luca Bessona, gdyby mistrz nastrojów podwodnego świata kręcił go w Polsce. Bałtyk pod wodą jest bowiem zielony! Kolor wody odzwierciedla jej skład chemiczny i bioróżnorodność pływających w niej żyjątek. Morze Bałtyckie przez swoje słabe zasolenie i natlenowanie jest idealnym miejscem do życia dla ogromnej populacji wszelkiej maści drobnych glonów zieloniutkich jak szczypiorek. Kiedy patrzy się spod wody, powierzchnia wygląda jak rozświetlona łąka! A opadając w dół, w stronę leżącego na dnie wraku, można sobie wyobrazić, że coraz głębiej wchodzi się w gęstą zieloną puszczę. W słabo zasolonych, zimnych wodach Bałtyku wyśmienicie zachowują się drewniane kadłuby dawnych jednostek.

XVIII-wieczne żaglowce na przykład w tropikach są dawno zeżarte przez świdrowca okrętowego i zarośnięte koralowcami. W Bałtyku tymczasem wyglądają jak nietknięte. Widziałem kilka takich jednostek – stojące na stępkach, z kompletnymi burtami i pokładem, na resztkach masztów miały pozaczepiane sieci i jakieś liny – to wszystko sprawia, że wyglądają niczym krypa piratów z Karaibów szykująca się do nowego rejsu! Bałtyk jest światowej klasy gratką dla miłośników historii mórz. W jego wodach spoczywa wrak pierwszego niemieckiego stalowego okrętu (zbudowanego w Elblągu przed I wojną światową) i resztki „Solena”, szwedzkiego galeonu z XVII w. zatopionego w bitwie pod Oliwą po bohaterskim abordażu Polaków. Są wraki niemieckich tankowców, jedynego lotniskowca Hitlera, zaopatrzeniowców, kutrów rybackich, u-bootów, pogłębiarek, statków pasażerskich, a nawet wrak okrętu, który rozpoczął II wojnę światową – „Schleswig-Holstein”. No i bliźniak „Calypso”. Na mnie największe wrażenie zrobił wrak „Steubena” – zaliczanego do tzw. Titaniców Bałtyku, na którym doszło do jednej z trzech największych katastrof wszech czasów – przy której wypadek prawdziwego „Titanica” wygląda na niegroźną stłuczkę. 170-metrowy stalowy kadłub niemieckiego transatlantyku z dziurą po radzieckiej torpedzie leży 72 m pod wodą zawinięty w rybackie sieci jak w kokon.

Błazny w ukwiałach

Kto jednak przysypiał w szkole na lekcjach historii, a budził się na biologii, zamiast wraków Bałtyku polubi z pewnością rafy tropikalnych mórz. Karaiby, wysepki Oceanu Indyjskiego, atole na Pacyfiku czy wody Morza Czerwonego zwanego przez Jacques’a Cousteau „najpiękniejszym morzem świata” – wszystkie mają jedną cechę wspólną. Wystarczy włożyć do wody głowę w masce, by zapomnieć o wszelkich ponuractwach i zostać oszołomionym feerią barw, energią gonitwy ryb i festiwalem kształtów rafowych korali. Najprościej jest podglądać rafę tylko w ABC, czyli z maską, rurką i w płetwach. To tzw. snorkling. Nie wymaga żadnych szkoleń i licencji, a jedynym wymogiem jest umiejętność pływania. Rafy mórz tropikalnych zaczynają roztaczać swój niesamowity czar już metr pod powierzchnią wody. Wśród delikatnych gałązek różnokolorowych koralowców uganiają się setki gatunków ryb. Zachwycające są zarówno ich formy, jak i zachowania. Są gatunki żółte, czerwone, niebieskie, fioletowe; są pstrokate, gładkie i w paski. Są takie, które uwijają się jak frygi, jak np. błazenki wśród ukwiałów, i są leniwe, które z wyraźną wyższością patrolują swój teren. Są rybki małe – kilku-, kilkunastocentymetrowe, a ich sąsiadami mogą być mureny, strzępiele czy cheliny dwu-, trzymetrowe!

Są na rafie samotniki i są takie, które nie ruszają się w toń bez kilku tysięcy współplemieńców zbitych w ciasną kulistą ławicę. Najpiękniejsza i najbardziej kolorowa jest rafa na głębokości pierwszych 10–15 m. Poniżej dociera zdecydowanie mniej światła i niewiele barw poza niebieską. Lecz tam, gdzie jest głębiej, jest też większa szansa na spotkanie dużych ryb – w tym najsłynniejszych drapieżników – rekinów. Choć opowieści o ich krwiożerczości są mocno przesadzone i w większości wypadków naciągane, spotkanie się oko w oko z kilkumetrowym arcymistrzem podwodnego polowania wyposażonego w kilkaset zębów ostrych jak brzytwy wywołuje – gwarantuję państwu – niezapomniane emocje. „Człowiek uświadamia sobie wtedy, że nie jest na szczycie piramidy pokarmowej” – żartobliwie po spotkaniu z rekinem pisał w internecie pewien płetwonurek. A jeden z podręczników nurkowania instruuje, by w razie spotkania z rekinem położyć się na dnie, powoli poruszać rękami i nogami i usilnie sobie wmawiać: „jestem żółwiem, jestem żółwiem, jestem...”.

Na nieznanych wodach

Ilu w sumie ludzi zajmuje się dziś płetwonurkowaniem – zliczyć nie sposób. Szacuje się, że kontakt z tą formą spędzania wolnego czasu w samych tylko Stanach Zjednoczonych miało kilka milionów ludzi. Zapewne drugie tyle (jak nie więcej) w pozostałych krajach Zachodu. W Polsce liczbę nurkujących ostrożnie ocenia się na kilkadziesiąt tysięcy osób. Większość próbuje nurkowania pierwszy raz w czasie wakacji, urlopowego kursu i jeśli złapie bakcyla, szuka pod wodą ciągle czegoś nowego. Albo nowych raf, albo sposobów nurkowania. Są więc tacy, którzy chcą nurkować głębiej, i ci poznają tzw. nurkowanie techniczne: korzystają pod wodą z wielu butli podczas nurkowania, oddychają różnymi gazami, biją kolejne rekordy. Inni przemierzają świat w poszukiwaniu zwierząt – od legwanów na Galapagos, przez orki w Norwegii, foki w Nowej Anglii i rekiny w RPA, po ślimaki nagoskrzelne w okolicach Sumatry. Ci, dla których najważniejszy jest zapał eksploratorski, kierują się do jaskiń – to bowiem tam w zalanych wodą grotach jest najtrudniej i najwięcej pozostało do odkrycia. Najpiękniejsze do nurkowania jaskinie widziałem na Jukatanie w Meksyku. To tzw. cenoty – studnie krasowe, gdzie dostęp do powierzchni wody jest bardzo łatwy z brzegu.

Pod ziemią zalane krystalicznie czystą wodą korytarze tworzą pajęczynę połączeń – korytarzy, sal, przesmyków i zacisków. A wszystko to w niewiarygodnie pięknej dekoracji stalaktytów i stalagmitów. To właśnie w meksykańskich cenotach polscy nurkowie biją ostatnio rekordy – odkrywając kolejne setki metrów nieznanych podwodnych korytarzy. Podobne jaskinie są też na Florydzie – tam szata naciekowa nie jest tak bogata, za to atrakcją jest to, że nurkowanie odbywa się czasami w wywierzyskach w dnie rzeki. Przejście z warstwy wody rzecznej o kolorze kawy z mlekiem do obszaru źródlanej wody podziemnej jest jednym z najbardziej fotogenicznych tematów w fotografii podwodnej. – Za co ty tak kochasz to nurkowanie – zapytała mnie kiedyś sceptycznie do podwodnego świata nastawiona przyjaciółka. Zamiast odpowiadać wprost, opowiedziałem jej anegdotę. Podczas wyprawy na Wyspę Wielkanocną, płynąłem łódką z parą Meksykanów na poszukiwanie morskich jaskiń. Wskakiwaliśmy z butlami do wody i poszukiwaliśmy dziur w rafach, które prowadziły do wulkanicznych tuneli. A między zanurzeniami gaworzyliśmy na łódce. Ja – wypytywałem ich o cenoty i zazdrościłem im taaaakiego rejonu tuż koło domu. Oni – wiedzieli wszystko o... tunelach warszawskiego metra i nurkowaniu w solance w Wieliczce! Więc za co tak kocham nurkowanie? Chyba najbardziej za tych zwariowanych pasjonatów, jakich można dzięki niemu spotkać.