Fiodor Romanienko unosi ręce. – Drodzy koledzy – mówi ze swoim zwykłym szelmowskim uśmiechem, po czym przechodzi na język francuski. Słowa „drodzy koledzy” raczej nie są jedynymi, jakie zna po angielsku, ale najwyraźniej należą do jego ulubionych. Przydają się, kiedy chce zwrócić na siebie uwagę wielobarwnej międzynarodowej grupy takiej jak nasza. Drodzy koledzy, proponuję, żebyśmy teraz wspięli się tam, mówi, wskazując strome, niestabilne, brzydkie zbocze rumowiska. Drodzy koledzy, czas na lunch! Zjedzmy go tutaj, na szczycie tego wzgórza, zanim zerwie się wiatr i następna śnieżyca. Drodzy koledzy, chełpi się radośnie na naszym wieczornym zebraniu, dziś moja grupa dokonała pięciu cudownych odkryć, w tym dwóch rodzajów bazaltu, pewnych mezozoicznych osadów oraz dowodów na niedawne zanikanie lodu! Romanienko jest geomorfologiem pracującym na Moskiewskim Uniwersytecie Państwowym. Po 28 sezonach spędzonych na wybrzeżach
i wyspach Oceanu Arktycznego nadal przejawia chłopięcy entuzjazm do swojej pracy.
 

Pojechaliśmy z Romanienką w daleką rosyjską Arktykę, na archipelag znany pod nazwą Ziemi Franciszka Józefa. Czego chcemy się tam dowiedzieć? Dlaczego wieczny lód topnieje, jak daleko owo topnienie sięgnie i jakie będzie to  miało konsekwencje ekologiczne. Kiedy w naszej epoce zmian klimatycznych podejmujesz ekspedycję biologiczną w rejony polarne, kwestia lodu jest zawsze ważna.
 

Uczestników najnowszej Pristine Seas Expedition jest blisko czterdzieścioro. Wyruszyliśmy z Murmańska na północ, przez Morze Barentsa, żeby spojrzeć na Ziemię Franciszka Józefa z różnych perspektyw – botaniki, mikrobiologii, ichtiologii, ornitologii i innych dziedzin nauki. Archipelag składa się ze 192 wysp, na ogół zbudowanych z mezozoicznych osadów (pochodzących sprzed 250–66 mln lat), przykrytych czapą kolumnowego bazaltu, o bardzo płaskich wierzchołkach. Ludzie wcześniej nie mieszkali tu na stałe – do chwili, gdy Sowieci założyli na kilku wyspach stacje badawcze i bazy wojskowe. W latach 90. XX w. ta obecność zmalała prawie do zera, ale dziś nasilone topnienie lodu, nowe szlaki żeglugowe i względy gospodarcze sprawiają, że rosyjski rząd na nowo zaczął interesować się tym rejonem.

Przez jakiś miesiąc poruszamy się zygzakiem po archipelagu, udając się tam, gdzie sprzyjają warunki, i uciekając przed wiatrami, które pchają w naszą stronę dokuczliwą krę i góry lodowe. Kiedy polarne niedźwiedzie nam pozwalają, schodzimy na ląd, podziwiamy morsy i mewy modrodziobe, gromadzimy dane z miejsc, których niewiele tu kiedykolwiek zebrano.
 

Jesteśmy 800 mil morskich na północ od kręgu polarnego. Nasz statek nazywa się Polaris. To przebudowana jednostka turystyczna, w której szafy przerobiono na laboratoria, mikroskopy stoją na stołach w jadalni, a cały salon jest zawalony sprzętem do nurkowania, łącznie z kombinezonami chroniącymi naszych nurków przed wodą o temperaturze minus 1oC. W skład zespołu wchodzą Rosjanie, Amerykanie, Hiszpanie, Brytyjczycy, jeden Australijczyk i kilkoro Francuzów. Każdego dnia ktoś z nas schodzi na brzeg wyspy, w pobliżu której akurat zarzuciliśmy kotwicę, by obrączkować ptaki, liczyć morsy albo zbierać rośliny. Inni tymczasem nurkują w lodowatej wodzie, inwentaryzując morskie drobnoustroje, glony, bezkręgowce i ryby. Wyprawy w teren bywają długie, ale zawsze wracamy na statek przed zmierzchem, bo zmierzch nigdy tu nie następuje. Słońce nie zachodzi, krążąc niezdecydowanie po północnym niebie. Zanurzenia są krótkie, ale zniechęcająco zimne, nawet dla człowieka, który ma pod swoim kombinezonem bieliznę w stylu Żółwi Ninja.
 

Romanienko w swej uszance, pomarańczowej kamizelce i woderach, ze śrutówką w ręku, przypomina poczciwego łowcę kaczek z miasteczka w Minnesocie. Innym narzędziem, z którym się nie rozstaje, jest ogrodowy szpadel. Katierina Garankina, jedna z jego doktorantek, rudowłosa i zaprawiona w pracach terenowych, pomaga mu w kreśleniu geomorfologicznych profili wysp. Michael Fay, botanik, towarzyszy im w codziennych wędrówkach tak jak Romanienko, cierpi na nienasyconą żądzę chodzenia. Dowodem jego heroiczna, mierząca 4800 km wędrówka badawcza przez lasy środkowej Afryki (artykuł Megatransect z paźdz. 2000 r. oraz dwa późniejsze). Arktyczna flora jest dla niego w większości czymś nowym, ale pierwszego popołudnia na Ziemi Franciszka Józefa widziałem, jak Fay rozpoznaje kilkanaście roślin kwitnących co najmniej do poziomu rodzaju. A każda z tych roślin, wtulona między skały i mchy, stanowiła zaledwie wątłą kępkę listków z łodyżkami zwieńczonymi przez maleńkie, żółte lub różowe kwiatuszki.

Teraz, dziewięć dni później, na wyspie Payer, Fay znowu stoi na czworakach, mrużąc oczy, licząc płatki i słupki, robiąc zdjęcia. Udaje mu się opisać w swym notatniku 12 gatunków do chwili, gdy Romanienko i Garankina kończą mierzyć stare morskie tarasy wznoszące się z plaży. Tutaj i na innych wyspach takie tarasy występują dlatego, że pod koniec plejstocenu i w ostatnich tysiącleciach Ziemia Franciszka Józefa doznawała wypiętrzeń sięgających miejscami 90 m. Archipelag położony na północnym klinie płyty eurazjatyckiej wznosi się dziś wyżej ponad wodą. Te wypiętrzenia były wywoływane przez siły tektoniczne, ale do pewnego stopnia także przez zanikanie lodu. Kiedy lodowiec topnieje i jego waga spada, położony pod nim teren ma tendencję do unoszenia się, jak wgłębienie w kanapie, z której ktoś wstał. Zatem sam kształt terenu, nie wspominając o ekosystemie, który na nim występuje, jest po części wyznaczany przez obecność lodu bądź jego brak.
 

Od chwili wylądowania na plaży Payer obserwowałem, jak Fay ogląda kwiatki i zapisuje uwagi. Do chwili, gdy usłyszałem, jak Romanienko zwraca nam uwagę na wielkiego polarnego niedźwiedzia, który pojawił się na krawędzi zbocza na zachód od nas. Idzie, wysuwając do przodu małą głowę osadzoną na naprężonych mięśniach długiej szyi, niczym wąż sposobiący się do ataku z małej odległości. Przydzielony nam strażnik, młody człowiek o nazwisku Denis Mennikow, jest uzbrojony w automatyczną strzelbę Saiga-12, ale jej użycie to ostatnia rzecz, jakiej byśmy sobie życzyli. Zanikanie lodu jest ciężką próbą także dla niedźwiedzi, co może je skłaniać do niebezpiecznych zachowań. Zatem, drodzy koledzy, uważajcie proszę.
 

dynamiczna zmienność lodu to tylko część z tego, co niegdyś czyniło Arktykę jako całość, a Ziemię Franciszka Józefa w szczególności, tak trudnym, a zarazem kuszącym celem badań. Fridtjöf Nansen jest najsłynniejszym z wielu badaczy, który otarł się o ten archipelag. Od czasu jego desperackiego biwaku, który rozbił tutaj zimą na przełomie lat 1895–1896, zrobiło się trochę łatwiej, co nie znaczy, że jest łatwo. My mamy lepsze mapy, mniejsze ambicje, możliwość korzystania z GPS-a oraz wygodniejszy statek. Mamy także szefa, który na szczęście myśli trzeźwiej niż niektórzy spośród upartych przywódców dawnych wypraw. To prof. Enric Sala, bystry ekolog morski, który przy wsparciu Towarzystwa i innych sponsorów doprowadził do zaistnienia tego złożonego przedsięwzięcia, jakim są Ekspedycje na Dziewicze Morza.

Już raz – 2005 r. – zebrał doborową ekipę naukowców i popłynął na Sporady Środkowopolinezyjskie, grupkę koralowych wychodni na Pacyfiku leżącą jakieś tysiąc mil morskich na południe od Hawajów. A tam nurkowali na rafach i badali je, dokonując co najmniej jednego ważnego odkrycia: że drapieżniki, zwłaszcza rekiny, stanowią z grubsza 85 proc. miejscowej biomasy. To stawiało wszystko na głowie, bo konwencjonalna wiedza ekologiczna zakładała, że stosunek zdobyczy do drapieżców, na każdym poziomie sieci pokarmowej, wynosi mniej więcej dziesięć do jednego. Toteż zespół Sali nazwał to zjawisko odwróconą piramidą biomasy. Co, wobec braku mas zdobyczy, mogło podtrzymywać przy życiu tak liczne rekiny? Okazało się, że te masy pokarmu nie były tak naprawdę nieobecne, tylko powstawały w dużych ilościach i bezustannie w postaci małych rybek o wysokim tempie rozmnażania, wzrostu, dojrzewania seksualnego i odradzania. Drapieżniki po prostu ciągle je wyjadały, tak że zdobycz nie rzucała się w oczy. Ekolodzy nazywają to regulacją odgórną. W przypadku ekosystemu jest to kluczowa wiedza.
 

Przy ciągłym wsparciu Towarzystwa National Geographic Sala rozszerzył swoje badania na inne odległe ekosystemy oceaniczne. Wszystkie znajdowały się w tropikach, gdzie wody są ciepłe, płodne, czyste i obfitujące w różnorakie organizmy. Potem skierował uwagę na wysunięty najdalej na północ archipelag świata, czyli Ziemię Franciszka Józefa.
 

Te wyspy to zakaznik, rezerwat przyrody administrowany w ramach Parku Narodowego „Rosyjska Arktyka”. Wody z pewnością nie są tam ciepłe ani przejrzyste, ale morze pozostało nieomal dziewicze, bo przez dużą część roku, przynajmniej do niedawna, bywało w znacznym stopniu zamarznięte.

nasi dwaj francuzi, David Grémillet i Jérôme Fort, przyjechali badać traczyka lodowego (Alle alle), czarno-białego ptaszka, który gniazduje na urwiskach i pośród rumowisk, nurkując po pokarm w lodowatej wodzie. Traczyk wciąż występuje obficie w całej Arktyce. Jego populację szacuje się na ponad 40 mln. To jeden z najliczniejszych ptaków morskich na świecie. Jednak jego pokrewieństwo z alką olbrzymią (ostatnią znaną parę tego gatunku w 1844 r. zabił u wybrzeży Islandii pewien kolekcjoner ptaków) przypomina, że żaden gatunek nie jest odporny na presje powodowane przez człowieka. Poza tym Grémillet i Fort mają inne powody do zainteresowania traczykiem. To mały ptaszek jak na morski gatunek, w rodzinie alek tylko jeden jest mniejszy od niego. Ma niewielkie skrzydła, które pozwalają mu równie dobrze śmigać w wodzie, jak i powietrzu. Jego wydatki energetyczne i tempo przemiany materii są wysokie. Jeśli zatem środowisko się zmienia, jak mówi mi Grémillet, traczyk lodowy może ponosić bardziej dotkliwe konsekwencje niż inne gatunki. A środowisko tego ptaka ulega zmianom – ostatnio średnie temperatury w Arktyce są wyższe, niż przez ostatnie 2 tys. lat. Jedno z badań arktycznych trendów przewiduje ich dalszy wzrost o kilka stopni Celsjusza do końca tego stulecia.
 

Traczyk żywi się głównie widłonogami, maleńkimi skorupiakami, które są głównym składnikiem arktycznego zooplanktonu. Każdy ptak musi ich połknąć tysiące, żeby zapewnić sobie godziwy posiłek.
 

– A te widłonogi mają specyficzne upodobania temperaturowe – wyjaśnia Grémillet – więc można przewidywać, że jeśli populacje skorupiaków załamią się z powodu zmian klimatycznych
w Arktyce, traczyki zareagują na to bardzo silnie.
 

Jak może się zmieniać fauna widłonogów? Jeden z większych i tłustszych gatunków, Calanus glacialis, jest zależny od bardzo zimnej wody i obecności lodu morskiego, pod którym rosną glony stanowiące jego pożywienie. Mniejszy, szczuplejszy widłonóg, Calanus finmarchicus, jest pospolity na północnym Atlantyku i prądy często zanoszą go w rejony arktyczne, gdzie jednak się nie rozwija. Ale kiedy Ocean Arktyczny ociepli się o kilka stopni, panująca dotąd równowaga może ulec zmianie. Wyższe temperatury i spadek ilości morskiego lodu mogą sprawić, że małe, chude widłonogi wyprą te duże i tłuste, ze szkodą dla traczyka lodowego oraz innych stworzeń. Widłonogami żywią się arktyczny dorsz, śledź oraz różne ptaki morskie. Nawet takie ssaki jak foki obrączkowane i wale białe są zależne od ryb żywiących się tymi skorupiakami. Właśnie dlatego naukowcy uważają Calanus glacialis za gatunek kluczowy dla Arktyki.

Grémillet i Fort chwytają traczyki, rozkładając kawałki „pętelkowych dywaników”, w których ptaszki plączą sobie łapy. Potem każdy osobnik jest ważony, mierzony i obrączkowany. Niektóre otrzymują także rejestratory czasowo-głębokościowe albo geolokatory, miniaturowe aparaty przyklejane do łap albo piór na piersiach. To urządzenia pozwalające uzyskiwać dane. Geolokatory będą śledzić trasy migracji na południe, po sezonie lęgowym. Rejestratory czasowo-głębokościowe ujawnią, jak głęboko nurkował dany ptak, jak długo pozostawał zanurzony za każdym razem i ile godzin dziennie poświęcił na tak mozolne zdobywanie pożywienia. Ze swych wcześniejszych badań na Grenlandii oraz Spitsbergenie Grémillet i Fort wiedzą, że zimą, mając do jedzenia tylko Calanus finmarchicus, traczyki muszą żerować do 10 godzin dziennie, aby zaspokoić swe potrzeby energetyczne. O ile gorzej może być, jeśli latem, gdy będą musiały wysiedzieć i wykarmić pisklęta, pozostanie im do dyspozycji tylko to pracochłonne źródło pożywienia? Jak dotąd, w obliczu narastających zmian, traczyki lodowe wykazują godną podziwu elastyczność. Jednak zdaniem Forta pozostaje pytanie, do jakiego stopnia zdołają się naginać.
 

– Uważamy, że przyjdzie punkt krytyczny.
 

w pewien poniedziałek pod koniec sierpnia, po dwóch próbach, udaje się nam w końcu dotrzeć do przylądka Fligely, na północnym wybrzeżu Wyspy Rudolfa. Wraz z Paulem Rose’em wspinamy się na szczyt lodowca. Wdrapujemy się tam z plaży, ostrożnie, bo wczorajszego wieczoru w pobliżu widziano dwa polarne niedźwiedzie, a jednego dziś rano ponownie. Wygląda jednak na to, że oba odeszły i wybrzeże jest czyste. Jak zawsze towarzyszy nam strażnik, kolejny młody Rosjanin, Aleksiej Kabanihin. Ma ze sobą race, radio i saigę-12 z magazynkiem, w którym ślepe naboje są załadowane przed ostrymi. Dzień jest piękny i słoneczny. Z zachodniej strony, gdzie wysiedliśmy na brzeg, wielka kopuła lodu wznosi się w głąb lądu i w górę łagodnym, gładkim łukiem, niczym powierzchnia Księżyca. Daleko w dole na stalowoniebieskiej wodzie kołysze się Polaris. Założywszy raki, z czekanami lodowymi w dłoniach, Rose i ja wyruszamy z chrzęstem po zboczu. Kabanihin zostaje z tyłu. Lód na powierzchni jest miękki, tworzy kryształki wielkości ziaren kukurydzy, ale niżej pozostaje twardy i zapewnia stopom solidne oparcie. Po wczorajszym dniu spędzonym na pokładzie jesteśmy obaj podekscytowani i z trudem tłumimy głupawe uśmiechy. Ale kiedy zbliżamy się do szczytu, głos z radiotelefonu Kabanihina psuje nam humor. To Maria Gawriło.

– Paul – mówi – niedźwiedź was wyczuł i idzie w waszą stronę. Sugeruję powrót.
 

Spoglądamy na siebie.
 

– Rozumiem – stwierdza Rose. – Jasne.
 

Wyłącza aparat. Nie mamy pojęcia, że Gawriło musi sobie radzić na dole z paskudną sytuacją. Na wyspie znalazło się zbyt wiele osób, są rozproszone zbyt szeroko i nie reagują na ostrzeżenia, a w okolicy krążą niedźwiedzie. Rose pyta Kabanihina, czy możemy pójść jeszcze kawałeczek dalej. Rosjanin kręci głową i krzyżuje ręce: absolutnie niet. Ale my to bierzemy za da.
 

– Jedną minutkę – błaga Rose. Kiedy młody człowiek waha się, nie wiedząc, jak zareagować, obaj ruszamy biegiem. Mamy w sumie 126 lat, ale w głębi ducha jesteśmy nastolatkami. Pędzimy przed siebie, poza zasięg władzy i zdrowego rozsądku, do miejsca, które leży bardzo blisko najwyższego punktu, najdalej na północ wysuniętego skrawka Eurazji. A może nim jest.
 

– Podaj odczyt GPS – mówię.
 

Rose informuje: 81 stopni 50,428 minuty szerokości północnej, 174 m n.p.m. Zapisuję te wartości w swoim notatniku. Odwracamy się do Kabanihina. Jest zaniepokojony, ale nie aż tak, jak będzie za chwilę. Schodząc po krzywiźnie kopuły, dostrzegamy jednego niedźwiedzia polarnego między nami i statkiem, a drugiego na lewo od nas. Ten przed nami wspina się w naszą stronę. Drugi siedzi, ale odwraca ku nam głowę, kiedy wyczuwa nasz ruch. Uświadamiam sobie powagę sytuacji, kiedy Kabanihin wręcza mi racę. Idziemy powoli dalej. Bądźcie cicho, daje nam gestem znać Rosjanin. Trzymajcie się blisko. Widać, że bardzo się denerwuje. Lodowiec jest wielki, otwarty i należy do niedźwiedzi. Usiłujemy przemknąć pomiędzy nimi, ale ten przed nami zmniejsza lukę rozdzielającą zwierzęta, krocząc ku nam z determinacją. Nagle czuję się tak, jakbyśmy byli tylko trzema kawałkami ciemnego mięsa na białym talerzu. Nie spuszczam z oka niedźwiedzia po lewej, oczekując, że zaatakuje, gdy Kabanihin będzie zajmował się tym drugim.

Strażnik odkłada swój karabin na lód. Bierze ode mnie racę, odkręca zabezpieczenie i wystrzeliwuje w stronę niedźwiedzia przed nami, starając się nie trafić zwierzęcia. Kula czerwonego fosforu śmiga po lodzie niczym wróżka Dzwoneczek. Niedźwiedź odbiega truchtem kilkadziesiąt kroków w lewo. Mamy wolną drogę. Udało się. Sala przypomina nam później
z lekkim wyrzutem, że gdybyśmy dali się zabić albo gdybyśmy zabili niedźwiedzia, ekspedycji nie można byłoby uznać za udaną.
 

na północno-wschodnim brzegu Wyspy Hayesa, w pobliżu środka archipelagu, wznoszą się resztki starego posterunku meteorologicznego. To Stacja Krenkela, która w czasach sowieckich tętniła życiem. Założona w 1957 r. placówka miała kiedyś kilka wysokich anten przytrzymywanych odciągami, wyrzutnię do wystrzeliwania niewielkich rakiet badawczych, miniaturową linię kolejową do przewozu zapasów i sprzętu oraz dziesiątki budynków. W szczytowym okresie pracowało tu i żyło 200 osób. Dziś zostało ich z pół tuzina oraz co najmniej dwa psy – jeden husky z czarnym pyskiem i jeden z kremowym. Z zaciekawieniem witają nas oba na plaży, kiedy Romanienko, Garankina, Fay i ja wyskakujemy na brzeg. Nasza obecność została uzgodniona z szefem stacji, który pozwala nam chodzić bez żadnego nadzoru po swoim małym lennie gruzów. Towarzyszą nam tylko psy.
 

Według Romanienki stacja rozkwitała mniej więcej od 1967 do 1987 r. W innym punkcie Ziemi Franciszka Józefa sowiecka baza lotnicza obsługiwała bombowce dalekiego zasięgu, które z niej startowały, aby z nerwową gotowością patrolować Arktykę tak samo, jak bombowce z amerykańskich baz. Ale Stacja Krenkela nie miała z tym nic wspólnego. Stworzono ją dla celów naukowych. Do pewnego stopnia miała nawet charakter międzynarodowy, gdyż zawarto porozumienie o współpracy z francuskimi meteorologami, który wystrzeliwali podobne rakiety badawcze w innych miejscach. Potem nadeszły wielkie zmiany przełomu lat 80. i 90. ZSRR zbliżał się do własnego punktu krytycznego.
 

My, którzy przez to nie przechodziliśmy, nie bardzo umiemy sobie wyobrazić, jak to wtedy było. Ile stresów, niepewności, niepokoju, ale też dreszczyku emocji budziła gwałtowna metamorfoza rządu centralnego w wielu radzieckich obywatelach, zwłaszcza w różnych zapadłych dziurach. A Ziemia Franciszka Józefa to najodleglejsza miejsce, jakie można sobie wyobrazić. Co gorsza, w 2001 r. Stację Krenkela zniszczył pożar. Personel wycofano i nie zastąpiono nowym. Po pracownikach pozostały domki, centrum rekreacyjne z dwoma pianinami, stołem bilardowym i biblioteką. Wszyscy wsiedli na statki i do helikopterów, które przewiozły ich na stały ląd. Gdy chodzimy pośród ruin stacji polarnej, Romanienko widzi to wszystko oczyma duszy.
 

– C’est la fin de l’empire – mówi, nie komplikując swego francuskiego czasem przeszłym. Koniec imperium. Ma wystarczająco wiele lat, żeby to pamiętać.
 

Niejedno imperium upadło od czasu, gdy austro-węgierska ekspedycja przybyła na te wyspy w 1873 r. Wciągano tu na maszt niejedną flagę, która już nie powiewa. Rozwiała się niejedna geofizyczna nadzieja, choćby hipoteza o istnieniu arktycznego kontynentu. Biegun północny istnieje, jest dającym się wyznaczyć, choć niewidzialnym punktem, ale dawni odkrywcy, tacy jak Nansen, którzy przybywali na ten archipelag albo mijali go swymi psimi zaprzęgami i statkami polarnymi, nie zdołali do niego dotrzeć. Ziemia Franciszka Józefa była pamiętnym punktem orientacyjnym na chwalebnej polarnej trasie wiodącej ku frustracji i rozczarowaniom.

Ponieważ stacja leży na Ziemi Franciszka Józefa, ta zaś jest częścią obszaru administracyjnego Parku Narodowego „Rosyjska Arktyka” (choć nie jest w pełni objęta ochroną), władze parku zainicjowały sprzątanie Krenkela. Chcą utworzyć muzeum pod gołym niebem i myślą o uczynieniu tego miejsca jego częścią. Czeka je wszakże kilka kłopotliwych decyzji co do tego, gdzie powinna zakończyć się naprawa, a zacząć ochrona. Gdy jakieś miejsce ląduje na śmietnisku historii, jak określić, co jest na nim śmieciem?

Jeszcze delikatniejsze i znacznie bardziej ważkie decyzje będą podejmowane w Moskwie. Chodzi o ponowne zainteresowanie Arktyką, jakie zaczęło przejawiać rosyjskie wojsko. Na początku listopada 2013 r., zaledwie dwa miesiące po zakończeniu naszej podróży, minister obrony Siergiej Szojgu ogłosił plany rozlokowania eskadry okrętów wojennych, mogących działać jako lodołamacze, w celu ochrony nowych transarktycznych szlaków żeglugowych oraz potencjalnych złóż ropy i gazu. Według rosyjskiej agencji Nowosti, zgodnie ze stanem wiedzy na 2011 r., 95 proc. rosyjskich zaso-
bów gazu ziemnego i 65 proc. zasobów ropy leży w rejonie Arktyki, aczkolwiek w większości pod dnem Morza Barentsa i Morza Karskiego, bliżej lądu stałego. Prawidłowości w odkryciach tych złóż oraz ocieplenie klimatu skłaniają Rosję do spoglądania dalej na północ. W swoim oświadczeniu minister obrony wspomniał nawet o ponownym otwarciu bazy lotniczej na Ziemi Franciszka Józefa. Czy ta intensyfikacja działań, jeśli do niej dojdzie, pozostanie w zgodzie z ochroną ekosystemów arktycznych? Enric Sala, spokojny optymista, uważa, że tak. Ma nadzieję, że Ziemia Franciszka Józefa zostanie wkrótce objęta pełną ochroną w ramach parku narodowego, a wzmocniona obecność wojskowa „może właściwie pomóc w egzekwowaniu tej ochrony”.
 

Kwestii lodu, leżącej u podstaw tych wszystkich zagadnień, nie rozstrzygnie żadna pojedyncza ekspedycja. Można dokonywać pomiarów, robić zdjęcia, porównywać obecny zasięg lodu z tym, co widzieli dawni odkrywcy, ale sprawa przyczynowości pozostaje rozległa i zawiła. Naukowcy z tej ekipy robią to, co zawsze czynią solidni badacze w terenie: gromadzą ilościowe obserwacje dotyczące poszczególnych spraw. Nurkując raz po raz w lodowatej wodzie, Alan Friedlander rozpoznaje 16 gatunków arktycznych ryb strefy płytkiej i zaczyna zastanawiać się, dlaczego różnorodność wydaje się tutaj tak niska. Kike Ballesteros też spędza całe dnie w kombinezonie. Pomimo zdrętwiałych palców i zaczerwienionych policzków dokonuje gruntownej inwentaryzacji oraz oceny biomasy morskich glonów, czego nigdy wcześniej nie robiono. Maria Gawriło ze swoim zespołem prowadzi spis mew modrodziobych, trójpalczastych i bladych, nurzyków, traczyków lodowych oraz edredonów, mierząc je, ważąc, obrączkując, zakładając geolokatory. Forest Rohwer oraz jego dyplomant, Steven Quistad, chwytają miliardy wirusów z różnych gościnnych podłoży, takich jak szlam na plażach i guano. Sekwencjonując ich DNA w swym laboratorium w Stanach Zjednoczonych, będą mogli dokonać wielu spostrzeżeń. Mike Fay identyfikuje i zbiera ponad 30 gatunków roślin kwitnących. Daria Martynowa pobiera próbki kolumn wody, szukając widłonogów, aby zmierzyć stopień penetracji przez północnoatlantycki gatunek Calanus finmarchicus królestwa Calanus glacialis. Te starania,
a także wszelkie inne obserwacje poczynione w trakcie tej wyprawy, pozwolą odpowiedzieć na drobniejsze pytania w obrębie tego wielkiego.
 

Czy środowisko planktonu ulega zmianom? Czy mewy trójpalczaste i nurzyki rozmnażają się równie dobrze, jak w przeszłości? Czy trendy w zmianach temperatury wpłynęły w jakiś sposób na denną faunę i ziemną florę? Czy z uwagi na to, że latem lód znika z Ziemi Franciszka Józefa, niedźwiedzie polarne gromadzą się liczniej na wyspach? Czy zmiany planktonu, o ile występują, wywierają dostrzegalny wpływ na populację traczyków lodowych? To ekologia – wszystko jest powiązane. W wszystkie dane i analizy zostaną w końcu zebrane we wspólny raport pod edytorskim okiem Sali.

Tekst: David Quammen