tekst Yudhijit Bhattacharjee
zdjęcia Stephen Wilkes

Kiedy słońce zachodziło nad zatoką Firth of Thames w Nowej Zelandii, dziesiątki szlamników zwyczajnych łaziło leniwie po brzegu, a wiatr stroszył ich pióra.

Nadchodził przypływ. Morze zalewało równiny błotne, na których ptaki żerowały, wtykając swe długie dzioby w miękkie podłoże w poszukiwaniu robaków i krabów. Gdy woda się podniosła, szlamniki przerwały posiłek i ruszyły na brzeg, nieelegancko niosąc swoje pulchne, kuliste ciała na szczudłowatych nogach. Te ptaki, trochę nieatrakcyjne i niezgrabne, o burym upierzeniu, wydają się całkiem zwyczajne. Kiedy niebo przybrało kolor pomarańczowy, rozlokowały się na noc. Ponieważ odpoczywają całymi godzinami, można pomyśleć, że prowadzą osiadły tryb życia.

Nic bardziej mylnego. Sześć miesięcy wcześniej szlamniki odbyły imponującą podróż, przylatując tu aż z Alaski. Co zdumiewające, nie zatrzymywały się po drodze. Osiem lub dziewięć dni z rzędu leciały, machając skrzydłami przez całą drogę – jakieś 11,5 tys. km, ponad jedną czwartą obwodu kuli ziemskiej.

Po przylocie szlamniki były wychudzone. Teraz nabrały ciała, przygotowując się do podróży powrotnej na Alaskę, gdzie rozmnażają się latem. Czekał je mierzący ok. 10 tys. km przelot nad Morze Żółte. Tam miały spędzić mniej więcej sześć tygodni na wybrzeżach należących do Chin, Korei Północnej i Korei Południowej, żerując i odpoczywając przed pokonaniem następnych 6,5 tys. km.

Flamingi małe jezioro Bogoria, Kenia Flamingi małe z Wielkich Rowów Afrykańskich rozkwitają w ekstremalnym środowisku słonych jezior górskich, żywiąc się glonami, które są toksyczne dla wielu innych stworzeń. To nie są ptaki wędrowne, tylko koczownicze – przelatują z jednego jeziora na drugie, zależnie od obfitości pokarmu. W ciągu 36 godzin Wilkes zrobił 1742 zdjęcia z 10-metrowego zamaskowanego rusztowania, uwieczniając flamingi i podkradające się do nich marabuty. Do tego obrazu wybrał około 30 zdjęć.

 

Szlamniki zwyczajne odbywają tę podróż od tysięcy lat, ale wyraźny obraz ich przelotów zyskaliśmy dopiero w ostatnich dekadach. Choć ptasie migracje zadziwiają ludzi od wieków, nowe odkrycia powiększają nasz podziw dla tych wyczynów. Jednocześnie naukowcy pojmują, jak działalność człowieka i zmiany klimatyczne zakłócają te prastare wędrówki, a może nawet im zagrażają.

Znikanie szlamników z Nowej Zelandii na czas rozmnażania sprawiło, że Maorysi – którzy nazywają je kuaka – uznali je za tajemnicze ptaki. Maoryskie powiedzonko na temat rzeczy nieosiągalnych – „Kto kiedykolwiek trzymał jajo kuaki?” – odzwierciedla to odczucie. W latach 70. XX w. obserwatorzy ptaków i biolodzy podejrzewali, że szlamniki z Nowej Zelandii to te same ptaki, które gniazdują na Alasce, ale dopiero w 2007 r. naukowcy zdołali ustalić szlaki ich migracji.

Bob Gill i Theresa Lee Tibbitts, biolodzy z amerykańskiej agencji Geological Survey, wchodzili w skład ekipy, która schwytała niewielką liczbę szlamników i wszczepiła im do worków powietrznych w brzuchach nadajniki satelitarne, wystawiając na zewnątrz antenki. Od marca do maja naukowcy śledzili stado podczas migracji na północ. Nie oczekiwano, że baterie nadajników przetrwają dłużej niż do lata, i faktycznie kolejno przestawały działać. Z wyjątkiem jednej. 30 sierpnia 2007 r. szlamnik oznaczony numerem E7 wyruszył z Alaski, wciąż przekazując swoją pozycję.

Z rosnącą ekscytacją naukowcy śledzili postępy ptaka, który przeleciał obok Hawajów, Fidżi, a potem, 7 września, obok północno-zachodniego czubka Nowej Zelandii. – Obgryzaliśmy paznokcie z emocji, bo bateria padała – wspomina Tibbitts. Tej nocy E7 wylądował nad Firth of Thames.

Żurawie kanadyjskie rezerwat rowe, Nebraska Od połowy lutego do połowy marca pół miliona żurawi kanadyjskich gromadzi się nad rzeką Platte. Wychudzone po przylocie z Meksyku i południa Stanów Zjednoczonych nabierają sił przed odlotem na subarktyczne i arktyczne tereny lęgowe. Z kryjówki o wysokości 8 m Wilkes zrobił w ciągu 36 godzin 1377 zdjęć, z których około 200 posłużyło do wykonania tego obrazu. W ciągu dnia żurawie objadają się ziarnem pozostałym na polach. Wieczorem wracają falami nad rzekę.  – To jedna z najwspanialszych rzeczy, jakich doświadczyłem – mówi fotograf. Sfotografowane za zgodą Rezerwatu Audubon’s Rowe

 

Osiem dni, osiem nocy i 11,5 tys. km – najdłuższy z odnotowanych do tej pory ptasich przelotów.

– To był zdumiewający wyczyn. Szczęki nam opadły – mówi Gill, który dziś jest na emeryturze.

Tropienie E7 pogłębiło ciekawość, którą od dawna budziły migracje ptaków. Dokąd się udają? Jak mogą lecieć tak daleko? W jaki sposób rok po roku odnajdują drogę do tych samych siedlisk? Postęp w obserwacjach satelitarnych i innych technologiach pozwala naukowcom odpowiadać na te pytania w sposób niesłychanie szczegółowy.

Wędrując przez olśniewający zielonością borealny las w kanadyjskiej prowincji Alberta, Michael Hallworth, ekolog ze Smithsonian Migratory Bird Center w Waszyngtonie, nasłuchiwał okrzyków cytrynki obrączkowej, śpiewającego ptaka charakterystycznego z uwagi na żółte piersi i uderzające białe kręgi wokół oczu. Gdy wraz z kolegami dostrzegli samca, którego oznakowali elektronicznym urządzeniem, szybko rozpięli między drzewami cienką sieć. Za siecią Hallworth umieścił głośnik podłączony do telefonu. Chowając się za drzewem, odtworzył nagranie pieśni innego samca cytrynki. To był podstęp mający skłonić ptaka do sprawdzenia, czy konkurent nie wtargnął na jego teren. Jak można się było spodziewać, oznakowany samiec wpadł w sieć.

Wyjąwszy go delikatnie, Hallworth zdjął z grzbietu stworzenia znacznik – ważące niespełna gram urządzenie, które bez przerwy rejestruje poziom światła. Ponieważ pory wschodu i zachodu słońca zmieniają się w zależności od lokalizacji, naukowcy mogą analizować te dane i śledzić trasę obraną przez ptaka. Badanie, które Hallworth i jego koledzy nadal prowadzą, pozwoli im określić dokładnie, gdzie te ptaki spędzają zimowe miesiące.

– Wiemy, że cytrynka obrączkowa migruje do Ameryki Południowej, ale musimy stwierdzić dokąd konkretnie – mówi badacz.

Albatrosy czarnobrewe i pingwiny skalne Steeple Jason, FaLklandy Albatrosy nocują nad morzem, dzieląc trawiasty stok z pingwinami. Podczas gdy te ptaki siedzą na gniazdach, ogrzewając i chroniąc pisklęta, ich partnerzy szybują nad oceanem i nurkują po zdobycz. Albatrosy zimują na szelfie patagońskim i w argentyńskich estuariach, po czym wracają do tej samej kolonii. Stojąc na kępie wiechliny, żeby mieć lepszy widok, Wilkes zrobił 926 zdjęć w ciągu 26 godzin. Do wykonania tego obrazu wykorzystał mniej więcej 80 z nich. Sfotografowane za zgodą Wildlife Conservation Society

Takie próby świadczą o tym, jak wielki postęp osiągnęliśmy w poznawaniu migracji ptaków. Aż do początków XIX w. teorie wyjaśniające znikanie ptasich populacji na część roku były dość fantazyjne. Arystoteles uważał, że niektóre ptaki hibernują albo zamieniają się w inne gatunki.

W średniowiecznej Europie zimowe pojawianie się bernikli białolicych tłumaczono tym, że rosną na drzewach. W XVII w. pewien angielski minister snuł teorie, że te ptaki lecą na księżyc. Najbardziej uderzający dowód migracji pojawił się w roku 1822, kiedy niemiecki myśliwy ustrzelił bociana białego z dziwnym dodatkiem – strzałą przebijającą jego szyję. Ta strzała pochodziła ze środkowej Afryki, co skłoniło przyrodników do wyciągnięcia wniosku, że ów bocian przeleciał tysiące kilometrów. W 1906 r. obserwatorzy ptaków zaczęli zakładać bocianom obrączki, dzięki czemu dowiedzieli się, że ptaki te zimują w subsaharyjskiej Afryce.

W ciągu 200 lat, które minęły od zabicia przebitego strzałą bociana, naukowcy i ptasiarze ujawnili migracje tysięcy skrzydlatych gatunków. Prawie połowa rodzajów ptaków to stworzenia wędrowne, przenoszące się z jednego siedliska do drugiego wraz ze zmianą pór roku. Albatrosy ciemnolice gniazdują na tropikalnych wyspach Pacyfiku, ale spędzają prawie pół roku, szybując tysiące kilometrów dalej, aż do wybrzeży Japonii i Kalifornii, gdzie szukają pożywienia. Populacje gęsi tybetańskiej, które mnożą się na wyżynach Azji Środkowej, lecą w rozrzedzonym powietrzu nad Himalajami na południe, aby zimować na jeziorach i w estuariach subkontynentu indyjskiego. Posiadanie skrzydeł o znacznej rozpiętości nie jest konieczne, o czym świadczą loty dokonywane przez maleńkie koliberki rubinobrode. Te ptaszki przelatują samotnie z terenów lęgowych w USA i Kanadzie na obszary zimowania sięgające od południowego Meksyku po Panamę.

Szlamniki zwyczajne żerują w estuarium rzek Heathcote i Avon w nowozelandzkim Christchurch. Z terenów lęgowych na Alasce na Nową Zelandię lecą bez przerwy, ale w drodze powrotnej zatrzymują się nad Morzem Żółtym.

Bez względu na to, czy chodzi o kilka kilometrów, czy o ćwierć świata, ptaki migrują, by uciec przed warunkami, które zagrażają ich przetrwaniu. Kiedy do Ameryki Północnej dociera zima, znikają kwiaty, z których koliberek rubinobrody spija nektar, i owady, którymi się żywi. Ptak nie ma wyboru – musi udać się do miejsc, gdzie pożywienia nie brakuje. Gdy w Kanadzie i Stanach znowu robi się ciepło, północny dom koliberka ponownie staje się atrakcyjny, bo jego zasoby się odnawiają.

Choć wiele gatunków migruje między chłodniejszymi i cieplejszymi szerokościami geograficznymi, motywem niektórych migracji są wylewy. Tak jest w przypadku podgatunku brzytwodzioba amerykańskiego, który gniazduje na odsłoniętych łachach rzeki Manu w dorzeczu Amazonki i chwyta ryby w locie, tnąc wodę długim dziobem. Poczynając od września, kiedy na ten region zaczynają spadać ulewne deszcze i rzeka wylewa, ptaki odlatują na pacyficzne wybrzeże kontynentu albo migrują na wyżej położone tereny, aby powrócić po opadnięciu wody. Niektóre ptasie populacje migrują między wysokimi i niskimi terenami na tym samym obszarze, gniazdując w górach, kiedy strumienie płyną, ale przenosząc się w doliny po zamarznięciu wody.

– Wędrowne ptaki z jednej strony uciekają z tych terenów, na których naprawdę trudno jest przeżyć przez część roku, z drugiej zaś lecą do tych, które świetnie nadają się do żerowania i wychowywania potomstwa w pewnym okresie – mówi Ben Winger, ornitolog z Uniwersytetu Michigan w Ann Arbor.

Trasy tych migracji pojawiły się w wyniku tysięcy lat adaptacji. Konkurując o zasoby i obszary gniazdowania, niektóre gatunki odlatywały zapewne coraz dalej od pierwotnych siedlisk. Niektórzy naukowcy sądzą, że do migracji zaczęło dochodzić, gdy ptaki z tropików poszerzały swój zasięg o siedliska umiarkowane. Inny pogląd głosi, że wiele gatunków powstało w strefach umiarkowanych i w wyniku ewolucji zaczęło spędzać chłodniejszą część roku w tropikach.

– Prawda jest zapewne taka, że w jakimś stopniu dochodziło do obu procesów – twierdzi Winger.

Wskazówek dotyczących przystosowań, które doprowadziły do dzisiejszych tras, dostarczają pewne niezwykłe migracje. Według Petera Bertholda, byłego szefa Instytutu Ornitologii Maxa Plancka w niemieckim Radolfzell, jednym z przykładów jest populacja łozówek, która leci z północnych Niemiec do wschodniej Afryki, gdzie spędza kilka tygodni przed wyruszeniem na południe kontynentu.

– W dawnych czasach te ptaki mogły zimować bezpośrednio na południe od Sahary, bo ten obszar był zielony. To był raj – mówi Berthold. – Potem warunki pogarszały się i ptaki musiały lecieć coraz dalej na południe.

Para żurawi kanadyjskich wykonuje taniec godowy w Narodowym Rezerwacie Fauny Bosque del Apache w Nowym Meksyku. Rezerwat utworzono w 1939 r. głównie po to, by chronić siedlisko wykorzystywane przez te ptaki, które rozmnażają się w Górach Skalistych, a zimują na południowym zachodzie USA i w Meksyku.

 

Czy te migracyjne zachowania są wpisane w geny, dzięki czemu ptaki jak automaty lecą do swych miejsc docelowych? Czy może młode ptaki uczą się od dorosłych, dokąd i jak migrować? Naukowcy jeszcze nie wiedzą, ale odpowiedź, tak jak w przypadku większości pytań typu „natura czy wychowanie”, najpewniej leży gdzieś pośrodku.

– Ta dziedzina jest jeszcze w powijakach – wyjaśnia Jesse Conklin, badacz z holenderskiego Uniwersytetu Groningen.

Ludzkiemu umysłowi trudno jest pojąć, jak ciężką próbę stanowi przelot non stop z Alaski na Nową Zelandię, więc gdy Gill opowiada uczniom podstawówki o szlamnikach zwyczajnych, używa pewnej sztuczki, aby uświadomić im, jakiej wytrzymałości potrzeba do odbycia tej podróży.

– Proszę ich: „Wstańcie, rozłóżcie ręce i zataczajcie nimi koła”. Potem, kiedy dzieci zaczynają się męczyć, mówię: „A teraz spróbujcie to robić przez osiem dni z rzędu”.

Symulacja z machaniem rękami nie jest może doskonałą analogią – bo latanie jest dla ptaków tym, czym chodzenie dla ludzi – ale uczniowie pojmują, o co chodzi.

Podobnie jak inni długodystansowi migranci, szlamniki przygotowują się, gromadząc ogromne zasoby tłuszczu podczas tygodni poprzedzających odlot. Tłuszcz jest dla nich paliwem, odpowiednikiem benzyny. Gdy szlamniki wylatują, ponad połowę ich wagi stanowi tłuszcz. Wyglądają jak opierzone piłki do krykieta. Warstwa tłuszczu pod skórą ma do 3 cm grubości, a jego dodatkowe zasoby otaczają narządy wewnętrzne.

– Zwę je tłuściochami – mówi Phil Battley, ornitolog z nowozelandzkiego Uniwersytetu Massey.

Gdy ptaki tyją, powiększają się też ich mięśnie piersiowe i nożne. U innych długodystansowych migrantów, takich jak biegusy rdzawe, w czasie przygotowań kurczą się narządy – to odpowiednik wyrzucania zbędnego ładunku.

Podobnie jak inne wędrowne gatunki, szlamniki nie polegają tylko na własnej sile. Korzystają też z wiatrów. Na ogół wyruszają z Alaski pod koniec burz, które wytwarzają wiatry wiejące na południe. Odlot z Nowej Zelandii też zbiega się
w czasie z warunkami sprzyjającymi podróży.

– Gdy opuszczają Nową Zelandię, mają dość łagodne wiatry – mówi Gill – ale potem udaje im się zahaczyć o inne, które wieją na północ.

Przy wylocie z Morza Żółtego na Alaskę wiatry znowu zmieniają kierunek, sprzyjając ptakom.

Naukowcy zakładają, że szlamniki machają skrzydłami przez większą część podróży, nawet gdy niosą je wiatry. Nie wiadomo nic o tym, żeby te ptaki szybowały, natomiast inne gatunki, takie jak albatrosy, i owszem, robią to.

Niektóre gatunki potrafią regulować swój sen z zadziwiającą elastycznością. Niels Rattenborg z Instytutu Maxa Plancka wybrał się wraz z kolegami na wyspy Galapagos, aby badać układy snu fregat średnich, które mają skrzydła o rozpiętości przekraczającej 2 m i w poszukiwaniu pożywienia pokonują nad Pacyfikiem tysiące kilometrów. Schwytawszy ptaki w gniazdach, naukowcy wszczepili im sensory śledzące elektryczną aktywność mózgów i przykleili im aparaty rejestrujące dane. Potem wypuścili fregaty. Poza śledzeniem położenia i wysokości urządzenia pozwoliły badaczom określać układy snu.

Gęsi śnieżne przesłaniają niebo nad rezerwatem Bosque del Apache w Nowym Meksyku. Niegdyś bliskie wyginięcia, dziś stały się tak liczne, że degradują swoje tereny lęgowe i zagrażają innym gatunkom. Przylatują z północnej Kanady mniej więcej w listopadzie i spędzają tu około trzech miesięcy. Pod koniec lutego większości z nich już nie ma, bo wracają na północ, by wychować młode.
Donald Jeske, National Geographic Creative, Your Shot

Spędziwszy 10 dni nad Pacyfikiem, fregaty powróciły do swoich gniazd. Dane wykazały, że ptaki spały krótko, zrywami trwającymi średnio po 12 sekund, zazwyczaj podczas szybowania. Te chwile sumowały się w mniej więcej 42 minuty na dobę. To był zaledwie ułamek 12 godzin na dobę, które ptaki poświęcały na sen przebywając w gniazdach. Podczas drzemek, które fregaty ucinały sobie w powietrzu, przez znaczną część czasu spała tylko połowa ich mózgu, druga połowa czuwała.

 

Aby dowiedzieć się, czy szlamniki też śpią podczas lotu, badacze potrzebują znacznie mniejszych baterii, co zdaniem Rattenborga jest możliwe.

– Niewykluczone, że trochę śpią w czasie lotu, może nawet machając skrzydłami – mówi badacz.

Jako młody chłopak dorastający w Danii Henrik Mouritsen widywał czasem ptaki, które nie były stamtąd. Raz sfotografował białorzytkę pustynną, której pewne populacje dzielą swój czas między tereny lęgowe w środkowej Azji a obszary zimowania sięgające od północnej Afryki po Indie.

– Zastanawiałem się, co, do diabła, porobiło im się w główkach, że poleciały tak daleko w niewłaściwym kierunku – mówi.

Ta ciekawość skłoniła Mouritsena, który dziś jest profesorem na Uniwersytecie w Oldenburgu, w Niemczech, do podążenia śladami całych generacji badaczy usiłujących rozwiązać zagadkę, w jaki sposób ptaki orientują się i potrafią wracać na te same tereny gniazdowania i zimowania. Naukowcy szukający odpowiedzi na to pytanie odkryli nie jeden, a kilka mechanizmów wykorzystywanych, jak się wydaje, przez ptaki.

W 1951 r. Niemiec Gustav Kramer stwierdził, że szpaki zwyczajne wykorzystują jako kompas słońce. Potem, w latach 60., Stephen Emlen z Uniwersytetu Cornella wpuścił do planetarium łuszczyki indygowe i wykazał, że podobnie jak dawni żeglarze, ptaki nawigują też na podstawie gwiazd. Mniej więcej w tym samym czasie, na podstawie laboratoryjnych badań rudzików, małżeństwo niemieckich zoologów Wolfgang i Roswitha Wiltschko odkryło, że ptaki posiadają wewnętrzny kompas magnetyczny.

Mouritsen wraz z dwoma kolegami – Williamem Cochranem i Martinem Wikelskim – przeprowadził w 2003 r. eksperyment mający badać na wolności, a nie w warunkach laboratoryjnych, nawigację drozdów. Wcześniej jednak naukowcy umieścili ptaki w zewnętrznej klatce, o zachodzie słońca, poddając je działaniu pola magnetycznego obróconego o 70 do 90 stopni względem ziemskiego. Ptaki, wyposażone w maleńkie nadajniki radiowe, wypuszczono nocą, kiedy na niebie nie było już żadnych śladów słonecznego światła. Badacze jechali za nimi samochodami zaopatrzonymi w anteny, przemierzając 1100 km. Okazało się, że pierwszej nocy drozdy poleciały na zachód, zamiast na północ. Ale już w następne noce te same ptaki leciały na północ, tak jak powinny.

Z tego zachowania naukowcy wywnioskowali, że ptaki orientują się za pomocą własnego kompasu magnetycznego, ale kalibrują go każdego dnia na podstawie zachodzącego słońca.

Fakt, że gatunki wędrowne polegają na licznych kompasach, nie jest zaskakujący. Wiele z nich podróżuje nocą, kiedy nie mogą korzystać ze słońca. Jeżeli jest pochmurno, nie mogą też korzystać
z gwiazd. A kompas magnetyczny nie wszędzie jest wiarygodnym wyjściem awaryjnym.

Dokładny mechanizm nawigacji szlamników nie jest jeszcze znany, ale Mouritsen podejrzewa, że podobnie jak drozdy w jego eksperymencie korzystają one z magnetycznego kompasu, który regulują, ilekroć słońce jest widoczne.

Hiena cętkowana niesie flaminga po udanym polowaniu nad jeziorem Nakuru w Kenii. Bezbronne wobec drapieżników takich jak hieny i szakale, flamingi małe zapewniają sobie bezpieczeństwo poprzez liczebność. Skupiając się w wielkie stada, mają największe szanse przeżycia.

 

Biegus rdzawy bardzo przypomina szlamnika zwyczajnego, tyle tylko, że jest mniejszy i ma krótszy dziób. Podobnie jak szlamnik rozmnaża się na dalekiej północy, a na zimę przelatuje tysiące kilometrów na południe. Żeruje na wybrzeżach, wtykając smukły dziób w błoto w poszukiwaniu mięczaków. Dlatego Jan van Gils, ekolog z Królewskiego Holenderskiego Instytutu Badań Morza badający podgatunek, który rozmnaża się w Arktyce, a zimuje w Mauretanii, był zaskoczony, kiedy wraz z kolegami zaobserwował kilka tych ptaków jedzących trawę morską. Kiedy przeszły na wegetarianizm i dlaczego?

Badacze stwierdzili, że były to osobniki młodociane. Miały krótsze dzioby i mniejsze ciała niż zazwyczaj. Odkryli również, że rozmiary młodych biegusów różnią się znacząco w zależności od roku przyjścia na świat. Te, które wykluły się, gdy Arktyka doświadczała najwyższych temperatur, miały najmniejsze ciała i najkrótsze dzioby. Najbardziej przekonujące wyjaśnienie było takie, że te ptaki miały za mało pokarmu jako pisklęta, bo śnieg stopniał wcześniej niż zwykle  i populacje owadów, którymi żywią się tam biegusy, zbyt szybko osiągnęły szczyt, co pozbawiło pisklęta pożywienia.

Po dotarciu do Mauretanii ptaki o krótkich dziobach nie mogły sięgać w muł na tyle głęboko, żeby znaleźć wystarczającą ilość mięczaków.

– Trawa morska jest marnym źródłem składników odżywczych – mówi van Gils. – Nie spodziewaliśmy się, że będą ją jeść, ale robią to, bo nie mają innego wyboru. –Naukowcy stwierdzili też, że biegusy o krótkich dziobach żyją krócej. – Braki pożywienia w Arktyce prowadzą do umierania z powodu niedoboru pożywienia w tropikach.

Badanie biegusów rdzawych jest jednym z nielicznych, które dają konkretne dowody na to, że zmiany klimatyczne i zniszczenia środowiska mogą być szkodliwe dla gatunków wędrownych. W ciągu ostatniego półwiecza populacje wielu ptaków morskich skurczyły się drastycznie, a od roku 1973 liczba północnoamerykańskich ptaków brzegowych spadła o 70 proc. Jedne z najostrzejszych spadków nastąpiły wśród gatunków wykorzystujących trasę przelotów między wschodnią Azją i Australazją – to grupa obejmująca biegusy i inne bekasowate. Główną tego przyczyną wydaje się destrukcja miejsc będących przystankami nad Morzem Żółtym, gdzie w ramach szaleńczej budowy portów, fabryk i osiedli zasypuje się przybrzeżne równiny błotne.

W podobny sposób nielegalne polowania i zmiany w użytkowaniu ziemi zagrażają gatunkom migrującym między Europą i Afryką oraz między Ameryką Północną i Południową. Działacze ochrony przyrody szacują, że w samym tylko regionie śródziemnomorskim co roku chwyta się lub zabija od 11 mln do 36 mln ptaków, co zagraża takim gatunkom jak zięby i pokrzewki.

W subsaharyjskiej Afryce zimowe siedliska wielu długodystansowych migrantów stały się mniej gościnne, bo więcej ziemi jest zajmowane pod uprawy. Uprzemysłowienie rolnictwa w miejscach stanowiących przystanki sprawia, że wędrowne ptaki mają trudności ze znalezieniem pożywienia. Na przykład w południowej Europie obszary wiejskie składały się ze skupisk małych gospodarstw rozdzielonych dzikimi terenami, które stanowiły obfite źródło pokarmu. Teraz tereny zostały ujednolicone i zajmują je ogromne pola pokryte monouprawami takimi jak kukurydza, które są zbierane w sposób bardziej wydajny.

Bociany białe budują gniazda w wysoko położonych miejscach. W Estremadurze, regionie zachodniej Hiszpanii, zrobione przez ludzi pale do gniazdowania ocaliły kolonię tych ptaków żyjącą w opuszczonym budynku, który poddano renowacji. Migracje bocianów białych wyglądają bardzo różnie – jedne ptaki zimują w Afryce, inne pozostają bliżej swych domów w Europie.

 

– Każde ziarenko znika z pola, więc dla ptaków nic nie zostaje – mówi Hans-Günther Bauer z Instytutu Maxa Plancka. – Jeśli masz szczęście jako ptak, znajdziesz jakieś inne miejsce, jeżeli nie,
to nie znajdziesz i jest ci bardzo trudno, bo musisz odbudować swe rezerwy na dalszą podróż.

Odwrócenie tych alarmujących trendów wymagałoby różnorakich działań, od ochrony lasów i wybrzeży po egzekwowanie praw zakazujących zabijania wędrownych ptaków. Pete Marra, szef Centrum Ptaków Wędrownych Instytutu Smithsona, mówi, że wykorzystanie nowych technologii śledzenia może pomóc w działaniach ochronnych.

– Na wielkość populacji takich gatunków jak drozdek rudy, którego liczebność spadła o 60 proc. w ciągu 50 lat, wpływa to, co się dzieje na terenach lęgowych na południowym wschodzie USA, oraz utrata siedlisk zimowych w Meksyku i Kolumbii.

Badacze stwierdzili, że choć lasy na obszarach zimowania są wycinane szybciej, ptaki cierpią bardziej z powodu utraty lasów na terenach lęgowych.

W słoneczne popołudnie na nowozelandzkiej Foxton Beach Jesse Conklin, w gumowych butach i przeciwsłonecznym kapeluszu z opadającym rondem, szedł przez słone bagno w estuarium rzeki Manawatu, rozbryzgując sięgającą kostek wodę kałuż pozostawionych przez odpływ. O jakieś 30 m od piaszczystego wału, na którym siedziało kilka szlamników, Conklin ustawił lunetę na trójnogu.

Mieszkający w Holandii naukowiec odwiedza to estuarium co roku od 10 lat. Obserwuje około 160 szlamników – które można rozpoznać po kolorowych paskach na nogach – wracających tu rok po roku. Stwierdził, że poszczególne ptaki odlatują nieomal tego samego dnia co rok, jak gdyby kierowały się precyzyjnym zegarem, choć są na tyle elastyczne, żeby zmienić tę datę dla uniknięcia niekorzystnych warunków wietrznych.

Jednak od dłuższego czasu szlamniki przyspieszają swój odlot z estuarium. Teraz wyruszają średnio o pięć dni wcześniej niż w latach 2008–2010. Wiele spędza te dodatkowe dni na zdegradowanych żerowiskach nad Morzem Żółtym i dociera do Alaski mniej więcej w tym samym czasie. Nie jest jasne, czy wylatują wcześniej dlatego, że potrzebują więcej czasu na przystanku, czy też z tego względu, że chcą wcześniej dotrzeć do Alaski, gdzie wcześniej zaczyna się lato. W obu przypadkach wygląda na to, że szlamniki uczą się ze swych doświadczeń. Nie realizują po prostu zaprogramowanego genetycznie grafiku.

Na tle zachmurzonego nieba trzy łabędzie czarnodziobe machają unisono skrzydłami, lecąc z Arktyki, gdzie się rozmnażają, na pacyficzne wybrzeże USA, gdzie będą zimować. Na ogół podróżują w grupach rodzinnych mogących liczyć ponad sto ptaków. j

Przez wiele godzin tego popołudnia badacz obserwował ptaki. Jedne nadal odpoczywały, inne żerowały, wtykając dzioby w błoto. Kiedy kilka pobrnęło do wody, by się wykąpać i wyczyścić pióra, Conklin poczuł znajomy dreszczyk. Wiedział, że takie zachowanie może zapowiadać odlot.

Z upływem czasu słońce świeciło słabiej, a woda migotała łagodniej. Jeden ze szlamników zaczął wydawać głośny, piskliwy okrzyk. Inne odpowiedziały mu podobnymi. Ta rozmowa ciągnęła się godzinami. Nadleciało kilka kolejnych szlamników, dołączając do grupy.

– Nie wiem, czy przekazują sobie prawdziwe informacje, typu „Jak wam się podoba ten wiatr?”, czy po prostu trajkoczą, żeby zebrać wszystkie ptaki, które chcą lecieć – powiedział Conklin.

Tuż przed zachodem okrzyki przybrały na sile, a potem, nagle, wszystkie szlamniki wystartowały jednocześnie. Badacz skierował na nie swoją lunetę – naliczył ich w sumie 10 – patrząc, jak gwałtownie wznoszą się nad estuarium i odlatują w stronę oceanu, najpierw bezładnie, a w końcu tworząc klucz w kształcie litery V. Obserwował je do czasu, gdy znikły na jasnobłękitnym niebie.