Huayna Potosi wznosi się na wysokość 6088 m. n. p. m. królując nad boliwijską stolicą La Paz. Niektórzy twierdzą, że jest to najłatwiejszy sześciotysięcznik na świecie. Może i tak, co wcale nie oznacza, że wejście na jego szczyt jest łatwe. O Huayna Potosi dowiedzieliśmy się podczas jednej z typowych hostelowych rozmów o tym kto gdzie był i co zrobił jeszcze w Buenos Aires, na samym początku naszej ośmiomiesięcznej podróży przez Amerykę Południową. Mojemu mężowi - Januszowi od razu spodobał się pomysł próby swoich sił w alpinizmie. Dla mnie sprawa była jasna – Nie ma opcji. Nigdzie nie idę.

Trzy miesiące później zawitaliśmy do La Paz po raz pierwszy, przejazdem, tylko na jeden dzień.  Chodząc po ulicach uderzyła mnie mnogość wciśniętych w nie małych biur podróży. A co jeszcze dziwniejsze – dwie trzecie z nich reklamowało się organizacją wypraw na Huayna Potosi, jakby to była wycieczka na pobliską górkę z ładnym widokiem na miasto. Z czystej ciekawości i tylko ciekawości weszłam do jednego z biur. Młody, miły Boliwijczyk zapewniał mnie, że każdy może zdobyć szczyt. Nie trzeba mieć doświadczenia, ani się specjalnie przygotowywać. Może przyda się trochę kondycji (jak się uprawia jakiś sport to wystarczy), no i 2 dni w La Paz dla aklimatyzacji do dużej wysokości. Widząc że słucham tego ze zdziwieniem zaczał przedstawiać program „wycieczki”. Pierwszego dnia przyjeżdżamy do Base Camp na wysokości 4700 m. Tam ćwiczymy na lodowcu wspinaczkę w rakach i z czekanem. Drugiego dnia pakujemy się i z plecakami, we własnych butach idziemy pięć godzin do następnego schroniska, które znajduje się na wysokości 5200m. Trzeciego dnia, już z pełnym ekwipunkiem, wychodzimy o pierwszej w nocy i po czterech godzinach jesteśmy na szczycie. Cztery godziny - pomyślałam -  bułka z masłem. Idę. Od razu się napaliłam, że dokładnie w 30-ste urodziny zdobędę ten sześciotysięcznik, wrzucę zdjęcie na facebooka i będzie to niezapomniana trzydziestka. Do urodzin było jeszcze trochę czasu. Pojechaliśmy do Potosi, potem do Sucre. Tam poznaliśmy parę Amerykanów, która nas natchnęła na zmianę myślenia o podróżowaniu. Postanowiliśmy przelać większość naszych pieniędzy na lokatę, a tym samym niejako wymusić na sobie inny sposób myślenia o podróży. Nie będziemy mieć kasy na wycieczki więc ominiemy miejsca, gdzie jeżdżą wszyscy turyści. Niby tak, ale ja już sobie te 30-ste urodziny wymarzyłam, napaliłam się bardzo i wcale mi nie pasowało z powodów ideologicznych tego sześciotysięcznika oddawać. Marudziłam Januszowi, że chcę iść, że teraz nie ma opcji żebym na ten szczyt nie weszła. Ale był jeszcze czas. Pojechaliśmy w góry do Parku Narodowego Amboro. Tam przez 4 dni łaziliśmy sobie z kompasem po najpiękniejszym lesie na świecie. Było bosko, ale włażąc na najwyższą górę (jedyne 2500 m.) bardzo się zmęczyłam i od razu pomyślałam o moich urodzinach - Przecież to będzie koszmar! I w te pędy do Janusza, że ja już nie chcę na tę Huaynę wchodzić, że musimy się trzymać naszych postanowień, że to będzie drogie i trafimy na  hordy turystów, a nie tak chcieliśmy podróżować. Janusz popatrzył na mnie chwilę i zapytał -  Co? Zmęczyłaś się? Po blisko miesiącu wróciliśmy do La Paz. Ciągle wahaliśmy się, czy wykupić „wejście na sześciotysięcznik” czy nie. Wybraliśmy się na przechadzkę po biurach podróży. Tak naprawdę chcieliśmy wejść na tę górę, tylko chwilowo brakowało nam argumentów. Zabieg się udał. Po całodziennym łażeniu od drzwi do drzwi znaleźliśmy ofertę tańszą niż wszystkie inne i następnego dnia rano wsiadaliśmy do samochodu jadącego w stronę mojej mordęgi. W aucie siedziała już Mjuki – niewysoka uśmiechnięta Japonka. Rozmawiając o planach po zdobyciu sześciotysięcznika Mjuki szybko wyznała nam z rozbrajającą szczerością łamaną angielszczyzną, że chce zjeść krokodyla. - Yes, I want to eat crocodile, yes, maybe. Teraz we troje byliśmy zespołem. Na przednim siedzeniu siedział nasz przewodnik o ksywie Roki - spokojny Boliwijczyk z fatalnym uzębieniem.

Po dwóch godzinach dojechaliśmy do Base Camp (murowana chata bez ogrzewania z materacami na ziemi). Po lunchu przebraliśmy się w kombinezony i wyruszyliśmy w stronę lodowca ćwiczyć ice climbing. Po drodze Mjuki się trochę zmęczyła. Pomyślałam, że jeśli ona sapie i ma zamiar wejść na tę górę, a ja nie sapię to tym bardziej dam radę. Po dotarciu na miejsce spięliśmy się we trójkę liną, założyliśmy raki i zaczęliśmy naukę wspinaczki. Mjuki jak małpka zasuwała szybko po prawie pionowej ścianie, a ja za nią, przerażona, z bijącym sercem, prosiłam by zwolniła. Zaczęłam panikować. Jeżeli tak to ma wyglądać, to ja nie dam rady. Ja się boję. Jest wysoko i stromo, serce wali mi jak szalone, wszystkie mięśnie naprężone ze strachu. Roki powiedział jednak, że do szczytu idzie się normalnie, tylko 10 metrów jest pionowej ściany. Uspokoiłam się. Zacisnę zęby i dam radę – pomyślałam - w końcu to tylko dziesięć metrów, jakoś to będzie.

Wieczorem, już przy herbacie miałam okazję zweryfikować coś o czym czym słyszałam, a w co nigdy nie mogłam uwierzyć. Zapytałam Mjuki, czy to prawda, że Japończycy nigdy nikomu nie mówią NIE. Mjuki zastanowiła się chwilę i powiedziała – Yes, maybe. W języku Mjuki nie było ani słowa tak, ani słowa nie, było tylko: "Yes, maybe" lub "No, maybe". W nocy było zimno. Zmarzłam, nie wyspałam się, ale przy śniadaniu na pocieszenie okazało się, że przed nami są tylko 3 godziny drogi, a nie 5, jak mówili w biurze. Do drugiego schroniska dotarłam bez problemu, Mjuki wlokła się trochę z tyłu. Zadowolona usiadłam do stołu, uspokoiłam oddech i zaczęłam pić herbatę. Ludzie wciąż się schodzili. Siedząc tak i obserwując powoli zaczęłam zdawać sobie sprawę, że nie ma tu wcale tak wielu osób "z ulicy". Większość miała plecaki wypchane ultra lekkim sprzętem oraz gadżetami o zagadkowym dla mnie przeznaczeniu. Gdzieś z boku dochodziły fragmenty rozmowy dwóch chłopaków, o jakichś zawodach triathlonowych, na których się spotkali. Mało kto używał sprzętu i ubrań od touroperatorów, bo większość miała swoje. Tylko my siedzieliśmy w wysłużonych kombinezonach w których wyglądaliśmy jak austriaccy narciarze z lat 80-tych.. Nie pasowałam tam. Takich osób jak ja, były jeszcze dwie sztuki. Mjuki - która nigdy w życiu nie była w górach. Nigdy. Postanowiła wejść na sześciotysięcznik, bo w Japonii ich nie ma i to jest świetna okazja. Drugim żółtodziobem była Francuzka, która w miejskiej kurtce zimowej, przepasana czerwoną torebką, dowlokła się jakoś do drugiego schroniska. Wkrótce dowiedziałam się także od jednego z  przewodników, że z piętnastu osób, które są w schronisku tylko 60 % wejdzie na szczyt - taka jest statystyka - powiedział.

Jeszcze drobnostka, o której zapomniał wspomnieć właściciel biura: na szczyt nie idzie się 4 godziny tylko 5-7. Mina mi zrzedła, twarz pobladła.. Zaczęłam siebie motywować - Muszę wejść, bo chodzi się dwójkami plus przewodnik, wszyscy spięci liną. Jak ja nie dam rady, to wszyscy muszą zawrócić, a wtedy Janusz nie zdobędzie szczytu. Ostatni w schronisku pojawił się wraz z drugim przewodnikiem czwarty z naszej drużyny - Urugwajski Rambo. Pominął pierwszy dzień ćwiczeń na lodowcu, ale widać było że ma kondycję i zdobycie szczytu będzie dla niego drobnostką. Jednak chwilę później dowiedział się, że idzie w parze z Mjuki, której brawura stała się już sławna na całe schronisko i jego pewność siebie mocno zmalała. Roki i drugi przewodnik szybko zaczęli debatować nad problemem, bo niewątpliwie jest to problemem, że jeden z najlepiej przygotowanych tu ludzi idzie z najwolniejszą w grupie zawodniczką i jego sukces jest uzależniony od tej drobnej Japonki. Chwilę później Roki podszedł do nas z propozycją, by zamienić pary. Janusz z Urugwajczykiem, a ja z Mjuki. Japonka ledwo doszła do drugiego schroniska, więc raczej szczytu nie zdobędzie, czyli Roki zakłada, że ja też nie mam szans. Nie podniosło mnie to na duchu. Odpowiadam, że niedawno przed ołtarzem Janusz na dobre i na złe przysięgał, więc teraz idziemy razem. W takim razie - oznajmia Roki - o 23.30 wstajemy, by po szybciutkim śniadaniu wyruszyć. Ale dolina. Każdy z przewodników decyduje o godzinie wymarszu swojej dwójki tak, aby zdążyła dojść na szczyt. Tylko wszyscy wychodzą o pierwszej, nawet Francuzka, tylko my jedyni wychodzimy wcześniej.

W nocy nie mogę zasnąć
. Znowu marznę. O 23 wstaję, ubieram się, jem śniadanie. W brzuchu rewolucja. Poddenerwowanie czuję w całym ciele. Rozproszkowana jestem zupełnie. Zakładając raki przewodnik mówi, że jeśli coś jest nie tak, boli brzuch lub głowa to najlepiej zrezygnować w ciągu pierwszych 20 minut, bo wtedy da się jeszcze samodzielnie wrócić do schroniska, dzięki czemu druga osoba ma szansę na szczyt. Wychodzimy. Jest ciemno, ale na szczęście nie zimno. Na przedzie Roki, potem ja i Janusz. Za nami druga grupa: przewodnik, Mjuki i Urugwajczyk, który jest wkurzony, że przez Japonkę idzie tak wolno. Na ponad pięciu tysiącach metrów nie ma już tyle tlenu co na dole. Mięśnie wytrzymują, ale płuca nie zawsze dają radę. Po 10 minutach przychodzi pierwsze zwątpienie, coś złego dzieje się z moim brzuchem. Po 20 - zastanawiam się, czy nie zawrócić. Niedobrze się czuję, boli mnie brzuch, mam mdłości. Mjuki też jest mocno zmęczona, ale idzie dalej. Jak teraz się poddam, to Janusz mnie uzna za najgorszego wafla. Idę. Po 40 minutach zatrzymujemy się. Mjuki jest wycieńczona, już dwa razy potknęła się i potoczyła śnieżną skarpą kilka metrów w dół, ale na pytanie przewodnika, czy chce iść dalej, odpowiada ledwo łapiąc oddech - Yes. Podziwiam ją za determinację. Najwidoczniej Japończycy nigdy nie mówią NIE, także sobie. Urugwajczyk wkurza się, wie że w takim tempie nie dojdzie na szczyt. Czas mamy do świtu, potem trzeba zawrócić, gdyż słońce topi śnieg i robi się niebezpiecznie. Wymienia kilka żywiołowych zdań z przewodnikiem i przepina się do naszej dwójki. Wtedy z kolei interweniuje Janusz, bo wie, że jeżeli uda nam się dotrzeć w okolicę 6000m to marsz we troje będzie dużo bardziej niebezpieczny. Gdybyśmy wpadli w szczelinę lodową lub ktoś z nas straciłby równowagę i osunął się na zboczu, ryzyko, że przewodnik nas nie utrzyma, staje się dużo większe. W końcu Janusz przekonuje Mjuki, że swoim uporem sprowadza niebezpieczeństwo na nas. Urugwajczyk idzie z nami, a drugi przewodnik ma odprowadzić Mjuki i dogonić nas zanim wejdziemy na niebezpieczną wysokość.

Idziemy. Próbuję złapać miarowe tempo, ale Roki ciągnie linę, więc nie mogę unormować ani kroku, ani oddechu. Na tej wysokości zrobisz trzy kroki szybciej i od razu serce wariuje i pojawia się zadyszka, postój. Co trzy, cztery minuty proszę o przerwę by uspokoić oddech. Janusz mnie dopinguje, tłumaczy, jak iść, jak oddychać. Trochę to pomaga, ale ten cholerny przewodnik ciągnie mnie jak wora, więc cały czas jestem zmęczona. Moim zdaniem robi to specjalnie. Liczy na to że się zmęczę, będę chciała zawrócić, a wtedy zawrócimy wszyscy i za 2 godziny będzie już spał i będzie miał wszystko z bani. Wmawiam sobie, że dojdę do tej pionowej ściany, a tam może ktoś zawróci i będę się mogła podpiąć, a Janusz pójdzie dalej. Każdy krok to walka. Każdy. Liczę: raz, dwa, raz, dwa. Udaje się. Dochodzimy do  ściany. 10 metrów brzmiało niewinnie, a w rzeczywistości jest to wysokość 3-piętrowego bloku. Wygląda przerażająco. Niestety nie mam szansy nawet się zastanowić, czy dam radę, bo Roki rusza w górę z impetem, ciągnie tak mocno, że prawie wbiegam po tej ścianie. Na górze wszyscy ledwo zipią. Nawet Rambo i Janusz. Tracimy mnóstwo energii.

Jestem wykończona, ból brzucha, mdłości, ale już 5700! Za pionową ścianą dogania nas drugi przewodnik i Urugwajski Rambo idzie dalej swoim tempem, oczywiście szybszym. Jeszcze troszkę - myślę, ale Roki cały czas szarpie liną, mimo że kilka razy prosiłam go, żeby tego nie robił. Proszę po raz kolejny. Następuje obraza majestatu. Wkurzony, nerwowo odpina moją linę i przepina mnie na koniec. Idę więc za Januszem i jest super. Stawiam stopy dokładnie tak jak on, w tym samym rytmie i człapie się o niebo lepiej. Jesteśmy już wysoko. Zimno daje się we znaki. Drętwieją mi palce u rąk. Po kolejnej godzinie wchodzimy na ścieżkę idącą stromym zboczem. Momentami jest tak wąsko, że miejsca wystarcza tylko na jedną stopę. Boję się cholernie. Brzuch ciągle boli. Wlokę się prawie na czworaka przez co nie czuję z zimna jednej ręki. Nie chcę iść dalej, ale jestem na tym zboczu i boję się tu zawrócić. W końcu znajduję kawałek miejsca, by stanąć i oznajmić, że dalej już nie dam rady. Chcę zawracać, przepraszam, ale nie mam sił. Dziad na to: Jeszcze 20 minut i będziemy na wysokości 6000 m. Pochlipując ze strachu, spinam się i brnę kolejne minuty. Robi się coraz trudniej i straszniej. Na ścieżce wyrasta skała, do której trzeba się przytulić i mocno trzymać żeby ją przejść, bo krok w bok i leci się w dół. Ledwo przechodzę i pytam Janusza ile jeszcze.  - 10 minut - słyszę. Krok po kroku pnę się w górę. Krok, oddech, krok, oddech. Roki stoi kilka metrów nade mną. Dochodzę do niego, a on mówi, że tu jest 6000 metrów. Już? Tu? Łzy płyną  z oczu. Ryczę. Ryczę z wycieńczenia. Ryczę, bo to było dla mnie piekło i gdybym wiedziała, nigdy bym się na to nie zdecydowała. Ale zrobiłam to, więc się cieszę, bo od tej pory będę miała w głowie zakodowane, że nie ma rzeczy niemożliwych. Ryczę, bo nikt oprócz Janusza nie wierzył, że wejdę tak wysoko. Ryczę, bo gdybym 5 miesięcy temu nie rzuciła palenia, nie mogłabym na 6000 metrach ryczeć.    Szczytu nie zdobyłam, zabrakło 88m i 30 minut. Przeze mnie Janusz też nie mógł go zdobyć. Nawet jeśli nie byłabym wykończona, nie wiem czy miałabym odwagę, bo ostatni odcinek jest iście diabelski, ścieżka jest szerokości monitora laptopa, po jednej stronie spadek na 1000m, a po drugiej na 400. Francuzce również się nie udało, zawróciła przy pionowej ścianie. Ostatecznie z 15 osób szczyt zdobyło 8, a wysokość 6000 metrów jedno polskie małżeństwo.
Urszula Kakareko O autorce: Z wykształcenia jest logistykiem i kulturoznawcą. Pochodzi z Podlasia i jej serce należy do tego regionu Polski. Interesuje się montażem filmowym. 6 miesięcy temu rzuciła pracę i od 5 miesięcy podróżuje wraz z mężem przez Amerykę Południową. Jednym z celów naszej podróży jest realizacja filmu dokumentalnego o długoterminowym podróżowaniu i "backpackerach". Piszem również wspólnie bloga z podróży - www.lospolacosmochioleros.blogspot.com