Tekst: Piotr Chmieliński
 

Ekspedycja Michała Worocha i Macieja Kamińskiego, przemierzających drugą półkulę na wózkach inwalidzkich starym Land Roverem Defenderem, pierwotnie miała zakończyć się w Kostaryce. Ale Kostarykę dawno już zostawili za sobą, bo na horyzoncie pojawił się nowy cel – Alaska.
 

Podróż wolności
 

Z każdym miesiącem, słuchając relacji Michała i Macieja, zbliżam się do poznania, czym jest podróżowanie dla tych dwóch niepełnosprawnych mężczyzn. Zdecydowanie nie wiąże się ono z biciem rekordów, pomijając osobiste osiągnięcia takie jak na przykład liczba kilometrów przejechanych przez Michała motorkiem zwanym rowerkiem dopinanym do jego wózka inwalidzkiego. Nie jest też „zaliczaniem” atrakcji turystycznych, żelaznych punktów wycieczek objazdowych, choć z przyjemnością docierają do niektórych z nich, o ile pozwalają na to warunki drogowe, pogodowe czy inne. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że w tej wyprawie najważniejsza jest po prostu jazda, bycie w drodze. Zmieniający się krajobraz obserwowany przez okna samochodu, kolejne granice, państwa, miasta i wioski, to wyznaczniki procesu przemieszczania się. Często zdają się udręczeni moimi prośbami o opisywane odwiedzanych miejsc, wrażeń z nimi związanych, bo to nie tyle konkretne miejsca budują wrażenie, ale fakt, że do nich dotarli. Zwłaszcza, że osiągnięcie niektórych celów wymaga od poruszających się na wózkach inwalidzkich wysiłku nieporównywalnie większego niż w przypadku podróżnika w pełni sprawnego. 
 

Z drugiej jednak strony udowadniają, że barierą w realizacji marzeń wcale nie jest ograniczona sprawność ruchowa. Zatracenie się w poczuciu nieosiągalności celów w równym stopniu dotyczy pełno- i niepełnosprawnych. Od siły woli i determinacji zależy obranie jednej z dróg: całkowitego pogrążenia się w tym stanie albo wyrwanie się z niego i ruszenie na spotkanie z przygodą, czymkolwiek by ona nie była. Przy okazji wyprawy Michała i Macieja pojawiają się skrajne komentarze. Jedni podziwiają i kibicują, inny zadają pytanie: i po co wy to robicie zamiast siedzieć w domu i nie męczyć się. Na to pytanie odpowiedź mają jedną: po to żeby poczuć się wolnym i pokonywać ograniczenia, bo jakkolwiek górnolotnie to brzmi, życie to niepoddawanie się przeciwnościom. 


 

Peru, Panama i ...poker
 

Podczas swojej podróży pokonali zatem wiele ograniczeń. Wydawało się, że rejs statkiem po Ukajali, najdłuższym dopływie Amazonki stanowi barierę nie do pokonania, o czym pisałem w poprzedniej relacji. A jednak popłynęli - z Pucallpy do Iquitos, największego ukrytego w dżungli amazońskiej miasta peruwiańskiego odciętego od sieci komunikacji drogowej. By móc ruszyć w dalszą podróż samochodem, musieli wydostać się z Iquitos kolejnym statkiem, którym dotarli do Yurimaguas.
 

- Z tym statkiem poszło sprawniej niż z poprzednim, bo już mieliśmy pewne doświadczenie i wiedzieliśmy, co się święci. Było trochę problemów z rozładunkiem już na miejscu. Dopłynęliśmy w jakieś inne niż wcześniej planowane miejsce i powiedzieli nam, że będziemy musieli poczekać do następnego dnia, żeby razem z samochodem znaleźć się na lądzie. Na szczęście znalazł się dźwig, którym przysunięto rampę i mogliśmy zjechać. Oczywiście, za ten dźwig musieliśmy opłacić, chociaż nie jestem pewien, że nasze pieniądze trafiły do jego właściciela – opowiada Michał.  
 

Z Yurimaguas ruszyli w kierunku granicy peruwiańsko-ekwadorskiej. Górskie drogi, którymi przemierzali, okazały się poważnym wyzwaniem zarówno dla samochodu, jak i kierowcy. Ostre zjazdy z wysokości około trzech tysięcy metrów nad poziomem morza na zmianę z równie ostrymi podjazdami ponownie na wysokość trzech tysięcy. I tak dwa-trzy razy dziennie. W ten sposób przejechali przez Ekwador i dotarli do Bogoty, stolicy Kolumbii. Tu przyjaciele rozdzielili się na jakiś czas. Michał pojechał do miejscowości oddalonej o jakieś 300 kilometrów, by naprawić Land Rovera, a Maciej oddał się swojej pasji – grze w pokera. 


 

- Mnie sprawia przyjemność siedzenie u mechanika, Maciejowi raczej nie. On wolał grać, dlatego został w Bogocie. I bardzo dobrze, bo każdy z nas robił w tym czasie to, co lubi. – mówi Michał. 
 

Spotkali się ponownie w Cartagenie, dokąd Maciek dotarł samolotem, a Michał samochodem, choć z przygodami i w towarzystwie Krzysztofa Serowca, mechanika, podróżnika, ale przede wszystkim pasjonata Land Roverów. W tym pięknym kolumbijskim mieście Defe został załadowany do kontenera i ruszył statkiem do Panamy. 
 

O ile Panamę przyjaciele wspominają jako raj na ziemi, zwłaszcza jej plaże nad Morzem Karaibskim, o tyle Kostaryka kojarzy się im boleśnie. Michał najpierw poparzył się tam wrzątkiem i trafił do szpitala z rozległymi ranami na nogach, a potem spadł z dachu Defe. Jak to się stało? Michał korzystał z jednej z wind, aby dostać się na dach. Niestety linka wciągająca ją do góry zawijała się w odwrotną niż powinna stronę. Wjechała na górę i wtedy zerwała się, a Michał spadł z wysokości 2,3 m. To że skończyło się tylko potłuczeniami graniczy z cudem.
 

Nic dziwnego, że szybko chciał opuścić to pechowe dla siebie miejsce. Niestety, fatum jakieś podążyło za nimi do Nikaragui. Byli już niedaleko granicy z Hondurasem, gdy w Defe zerwał się pasek rozrządu. Szczęście w nieszczęściu, że w Managui, nikaraguańskiej stolicy, udało mi się znaleźć serwis Land Rovera, w którym w ciągu kilku dni dokonano naprawy, obciążając podróżników jedynie kosztami zakupu części zamiennych.  
 

Z nowym paskiem rozrządu Defe błyskawicznie przejechał przez Honduras, Salwador, Gwatemalę i Meksyk, a następnie wjechał na teren Stanów Zjednoczonych. 


 

Landroverowcy
 

Poza wspomnianymi wcześniej aspektami poznawczymi i osobistymi podróży Michała i Macieja, niezwykle istotnym jej wątkiem jest ....fascynacja „landroverowa”. Dwudziestojednoletni Defe, zwany też Charapą, jest swoistym motywem przewodnim tej ekspedycji. To nie jest tylko pojazd służący do przemieszczania się, ale także dom, w którym podróżnicy śpią, gotują, pracują. Dzięki niemu, Michał poznał wielu innych pasjonatów tej marki - głównie poprzez fora internetowe – służących wiedzą, poradą, a przede wszystkim adresami, chciałoby się powiedzieć landroverowych artystów-mechaników. Tak trafili między innymi do Bena Gotta w Las Vegas. 
 

- To najlepszy mechanik, jakiego spotkaliśmy po drodze. Całe życie naprawiał Land Rovery, był mechanikiem na Dakarze. Jego tata też naprawiał Land Rovery – opowiada Michał, który spędzał w warsztacie po osiem godzin dziennie. – Zobaczył, że ja też coś robię w samochodzie, to pokazywał mi, co i jak naprawić. A któregoś dnia, ściągnął przednie koła i obniżył cały samochód tak, żebym miał do niego łatwiejszy dostęp. 
 

Pochwała z ust Bena była szczególnym powodem do dumy dla Michała, który zna już każdą śrubkę w Charapie i wkrótce stanie się ekspertem w zakresie mechaniki, elektroniki, nadwozia i podwozia Land Rovera Defendera 110, rocznik 1996. 


 

Ameryki pełne przyjaciół 
 

Trawersując powiedzenie „marynarz ma dziewczynę w każdym porcie”, można stwierdzić, że Michał i Maciej mają przyjaciół w niemal każdym miejscu, do którego zawitają. Niezwykle szybko zjednują sobie ludzi, którzy chętnie oferują im pomoc i gościnę. W Panamie odwiedzili internetowego znajomego, Christiana, który poza zaproszeniem do swojego domu, zrobił jeszcze przegląd samochodu. Z kolei przypadkowo spotkany Steve, Kanadyjczyk od lat mieszkający w Kostaryce, bez namysłu przyjął ich pod swój dach zadowolony z tak miłego towarzystwa. I tak można by mnożyć wyliczankę osób, których urzekli dwaj poruszający się na wózkach inwalidzkich Polacy. 
 

- To jedna z tych rzeczy, którą uwielbiam w podróży.Niespodziewanie spotyka się kogoś, kto przez ułamek sekundy potrafi pokazać, że na życie można spojrzeć z innego punktu. Przez ułamek sekundy może zarazić siłą i dobrym myśleniem, które zostają już z nami do końca.– mówi Michał o swoich doświadczeniach. – Taką dobrą energią zaraziły nas w szczególności polskie misjonarki w Iquitos: Dominika, Ania i Beata. Nie potrafię powiedzieć, co to takiego było. Wspólne śniadanie, myślenie z przyjemnością o spotkaniu przy obiedzie, uśmiech, gdy mijaliśmy się na placu, w tym wszystkim było tak dużo ciepła i serdeczności.  
 

Z nostalgią przyjaciele mówią o pomocy, jaką oferowali im mieszkańcy Ameryki Łacińskiej. 

 

- Kiedy w Meksyku wyciekł nam olej, złapałem „stopa” i podjechałem do miasta. Kierowca poczekał aż kupię olej i odwiózł mnie z powrotem. I jeszcze pomógł nam znaleźć człowieka, który naprawił nam wyciek wody, jaki się dodatkowo pojawił. Naprawił za darmo – opowiada Maciej.    
 

Przyjaciele mogą także liczyć na towarzystwo swoich bliskich. W Panamie na dwa tygodnie dołączyły do nich Magda i Kasia, siostra i przyjaciółka Michała. 
 

- Przyjechały i wszystko zmieniło swoje miejsce w samochodzie – skwitował Maciej z uśmiechem obecność pań. Rozwijać tego wątku nie chciał, ale można się domyślić, że przyjaciołom zabrało trochę czasu przywrócenie dawnego porządku w ich domu na kółkach. 
 

Potem, już w Los Angeles do wyprawy przyłączyli się brat Macieja, Tomek i wspólny przyjaciel także jeżdżący na wózku, Bartek. We czwórkę pojechali do Wielkiego Kanionu Colorado, spełniając tym samym wielkie marzenie tego ostatniego.
 

- Marzyłem, żeby zobaczyć Kanion i jestem szczęśliwy, że to marzenie się spełniło, dzięki Michałowi i Maciejowi. Dla mnie ta ich wyprawa jest bardzo długa i bardzo ciężka – mówi Bartek. – Dla mnie nawet wsiadanie i wysiadanie z ich auta stanowi problem. Podziwiam ich, trzeba się zaprzeć, żeby podróżować tak jak oni.
 

Nowy cel wyprawy, który postawili sobie Michał i Maciej – Alaska - oddalony jest o jakieś siedem tysięcy kilometrów. Podróżnicy już muszą się spieszyć z przejazdem przez USA i Kanadę, by dotrzeć tam przed opadami śniegu, które mogą pojawić się niebawem, stanowiąc dla nich poważną przeszkodę.