W czerwcu 2014 roku opublikowaliśmy w "National Geographic Polska" artykuł o strażakach z warszawskiego Targówka i ich psach ratowniczych, biorących udział w akcjach na gruzowiskach całego świata. Po tragicznym w skutkach trzęsieniu ziemi w Nepalu, polscy strażacy w ramach międzynarodowej misji ratunkowej polecieli na miejsce kataklizmu, by pod gruzami Katmandu i innych miast i wsi szukać rannych. W związku z nepalską misją przypominamy nasz archiwalny tekst.

Maron jest wyraźnie – co w ustach strażaka brzmi przewrotnie – najarany. Merda, podskakuje, biega jak szalony. Dla niego właśnie zaczyna się akcja. Pies czeka tylko na komendę i gdy ta pada, rusza na tor przeszkód.

Przed nim m.in. pozioma drabina, pochylnia i kładka wisząca na łańcuchach dwa metry nad ziemią. Pokonuje je raczej pewnie, choć ma kilka momentów zawahania. Z perspektywy czworonoga to jednak spora wysokość.

– Pewnie, że zdarzają się wypadki – mówi młodszy kapitan Michał Rosa, równocześnie wydając kolejne komendy. Stoimy na zapleczu jednostki straży pożarnej na warszawskim Targówku i obserwujemy, jak czarny labrador wskakuje na imitującą gruzowisko kupę cegieł, desek i żelastwa.

– Pies może przeciąć łapę czy wpaść w dziurę. Gdy zobaczy rozbite szkło albo jakieś druty, nie rozważa, czy coś mu grozi. Jeśli wyczuwa człowieka, idzie bez zastanowienia. Ale to wszystko wymaga lat ćwiczeń.

O tym, że pies może być niezastąpionym sojusznikiem ratownika, wiedziano od dawna. Już w XVII w. bracia augustianie z przełęczy św. Bernarda w Alpach wpadli na pomysł, by włoskie mastify szukały ludzi pod śniegiem. Wyposażone w obowiązkowe baryłki z rumem i koce przemierzały wysokie partie gór.

Z czasem okazało się, że psi ratownicy są równie skuteczni na nizinach. W 1993 r. polscy strażacy na ćwiczeniach pod egidą ONZ podejrzeli, że ich zagraniczni koledzy używają czworonogów w ramach grup poszukiwawczo-ratowniczych. Pomysł wcielili w życie w Nowym Sączu. Z czasem podobne formacje powołano w całym kraju. Dziś trudno wyobrazić sobie tyralierę bez psów.

Do służby trafiają w wieku siedmiu, ośmiu tygodni. W jednostce Marona jest ich 11, a w całej Polsce kilkadziesiąt. Kandydatów szuka się w hodowlach użytkowych wśród labradorów, golden retrieverów, owczarków. Rozporządzenie Ministra Spraw Wewnętrznych z 2012 r. dopuszcza do pracy 25 ras, wśród nich także setery, sznaucery, teriery.

Zanim jednak dojdzie do wcielenia do służby, szczeniak poddawany jest testom mentalnym. – Chodzi o to, by się słuchał, nie bał wystrzałów czy innych nagłych hałasów, był odważny, samodzielny. I w żadnym wypadku agresywny – tłumaczy sztabowy Paweł Stadnik, przewodnik Faraona. Jak sprawdzić to ostatnie? – Kolega się kładzie i patrzymy, co robi z nim pies.

Jeśli nie zrobi nic, trafia do domu przewodnika, który szkoli go we własnym zakresie. Gdy kandydat kończy dziewięć miesięcy, dalszą naukę pobiera w jednostce. Dopiero w wieku dwóch lat rozpoczyna żmudny proces zdobywania i odnawiania certyfikatów, który będzie jego psim obowiązkiem przez całą karierę. Kluczem do sukcesu jest jednak wstrzemięźliwość.

– Nasze psy na co dzień nie wiedzą, co to zabawa – mówi sztabowy Stadnik. – Rozbawiane są dopiero, gdy jedziemy na akcję. To, co dla nas jest pracą, dla psa tak naprawdę stanowi jedyną zabawę. Gdybyśmy otworzyli teraz pakę samochodu, on będzie się cieszył, spodziewając się właśnie rozrywki.

Wszystko jasne – na torze przeszkód Maron czuje się po prostu jak dziecko w piaskownicy. Owszem, z każdą kolejną próbą jego język sięga trochę bliżej ziemi, ale determinacji mu nie braknie. W końcu nie wie biedak, kiedy trafi się kolejna okazja do wyhasania. Tym bardziej że nie ma dla niego różnicy między prawdziwą akcją a ćwiczeniami, podczas których szuka schowanego pozoranta. – Ten człowiek jest nagrodą. Pies wie, że gdy go znajdzie, będzie się z nim bawił – mówi młodszy kapitan Rosa.

I to wszystko, co pies ma z ratowania ludzkiego życia. Żadnej sławy, premii, odznaczeń. Wystarczyć musi dobry socjal. Ubezpieczenie, masa dodatkowych szczepień i duży zapas suchej karmy. Ta ostatnia jest szczególnie ważna. Czworonożni ratownicy na całym świecie jedzą to samo.

Po pierwsze dlatego, by na akcje wyjazdowe nie trzeba było brać wiele prowiantu, tylko swobodnie dzielić ten, który jest na miejscu. Po drugie, by podczas hipotetycznej katastrofy budowlanej w supermarkecie nos zwierzęcia nie był zainteresowany zapachami z działu mięsnego.

Ten nos odgrywa zresztą kluczową rolę. Węch jest pierwszym zmysłem każdego psa. Kierują się nim nawet ślepe jeszcze szczeniaki. Obszar mózgu odpowiedzialny za odbieranie wrażeń zapachowych jest u psa czterokrotnie większy niż u człowieka, a samych komórek węchowych ma on nawet 300 mln, podczas gdy my tylko kilkanaście milionów. Prawda jest bolesna – psy znają tysiące zapachów, o których nie mamy pojęcia.

Ruchome nozdrza pozwalają im dokładnie określić kierunek nawiewania. Odpowiednio ukierunkowany, taki nos jest więc w stanie wskazać narkotyki, tytoń, materiały wybuchowe. Lub – jak w przypadku ratowników – żywego człowieka. Ale nigdy konkretnego.

– Rzeczywiście, w lesie znajdziemy po kolei każdego grzybiarza – śmieje się Paweł Stadnik. Tym właśnie różnią się psy ratownicze od tropiących.

– Te ostatnie, pracujące dla policji, mają za zadanie po nawęszeniu zapachu osoby poszukiwanej odnaleźć jej trop i po nim do niej dojść – tłumaczy Magdalena Szewczyk-Dzido, która razem z psem Fridą na ochotnika wspomaga mundurowych (takich jak ona wolontariuszy jest w Polsce kilkudziesięciu).

– Łapią przestępców za sprawą tzw. dolnego wiatru. Pracują na konkretnym śladzie. Ma to swoje wady – taki ślad zapachowy łatwo zadeptać, utrzymuje się w powietrzu nie dłużej niż 48 godzin i to tylko przy dobrych warunkach pogodowych – mówi. Psy ratownicze korzystają z kolei z tzw. wiatru górnego. Wyłapują cząsteczki zapachu unoszące się w powietrzu i tworzące tzw. stożek zapachowy. Są w stanie wyczuć człowieka z odległości kilkuset metrów.

– Dlatego kiedy wyruszamy na poszukiwania, puszczamy psy przed siebie, tyralierę prowadząc za nimi. Ich zadanie jest proste. Mają zatrzymać się jak najbliżej źródła zapachu i zacząć szczekać lub – w przypadku psów nieszczekających – chwycić w zęby zawieszoną na szyi rolkę i pobiec z nią do przewodnika, a chwilę później wrócić z nim w to miejsce – mówi Michał Rosa.

„Najbliżej źródła” czasem oznacza oszczekanie samego odnalezionego, innym razem studzienki, ściany, kupy gruzu. Zawsze jest jednak sygnałem, że tam, gdzie pies wejść już nie może, znajduje się żywa osoba. Dobrze wyszkolony nigdy się nie pomyli.

Mimo tej nieomylności i faktu, że niejeden człowiek może zawdzięczać im życie, w oczach przewodników psy wcale nie są bohaterami.

– Nie patrzymy na nie w ten sposób. One robią swoje i z tego jest pożytek. Dla wielu z nich to zresztą rutyna, a nie żaden wyczyn – mówi strażak. Wśród podopiecznych jednostki nie ma więc herosa na miarę Szarika z Czterech pancernych i psa. Nikt też go nie oczekuje. Liczy się tylko forma i gotowość do udziału w akcjach. A ta nie jest oczywistością. Egzaminy są wymagające, nieraz trzeba mierzyć się z poprawkami.

Specjalizacje przychodzą wraz z certyfikatami. Młodsze psy wysyłane są na otwarty teren. Szukają ludzi w lasach, na dużych przestrzeniach. Jednostka z Warszawy na takie akcje jeździ kilka razy w miesiącu. Najczęściej kończą się połowicznym sukcesem.

– Ostatnio byliśmy w okolicach Białej Podlaskiej. Szukaliśmy młodego człowieka, który według relacji z myślą samobójczą wybiegł w pracy. Miał się znajdować gdzieś w rezerwacie przyrody. Teren był wyjątkowo trudny, gęste zarośla. Psy szybko się męczyły. Wreszcie około północy, po sześciu godzinach poszukiwań, dostaliśmy sygnał z policji. Mężczyzna znalazł się kilkaset kilometrów dalej, u ciotki na Mazurach – opowiada Rosa.

Jego Maron to doświadczony ratownik ze zdanym egzaminem na stopień gruzowiskowy. Psy takie jak on więcej roboty mają w miastach. To zwykle sytuacje związane z wybuchami gazu w kamienicach czy zawalonymi pustostanami. Rzadziej – katastrofami budowlanymi takimi jak ta z 2006 r., gdy w czasie wystawy gołębi runął dach hali Międzynarodowych Targów Katowickich. Jeszcze rzadziej – klęskami żywiołowymi.

Gdy w styczniu 2010 r. Haiti nawiedziło katastrofalne trzęsienie ziemi, na pomoc wyspie ruszył cały świat. Wśród ratowników były m.in. Maron i dwa inne psy ze stołecznej jednostki, które poleciały tam w ramach ONZ-owskiego programu Insarag.

– Nie da się tego wydarzenia porównać z żadnym innym – wspomina Rosa. – Skala przedsięwzięcia, panujące tam warunki, klimat, wojskowa ochrona, wielogodzinna podróż prezydenckim tupolewem – wszystko to powodowało, że nikt nie był w stanie przewidzieć, jak odnajdą się tam nasze psy. Ale dały sobie świetnie radę. Dwa tygodnie szukaliśmy w gruzach ocalałych.

Dla Marona Haiti było najważniejszym punktem w karierze. Dziś labrador ma już osiem lat, zniszczone stawy i chory kręgosłup. To częste przypadłości u psów pracujących na gruzie.

– Za rok, może półtora trzeba będzie sobie powiedzieć, że nie ma co dalej go męczyć – mówi jego przewodnik. Emeryturę Maron spędzi u niego w domu, z dwójką małych dzieci strażaka. Jedno jest pewne – dzięki nim pies będzie mógł się bawić także w domu.

 

Artykuł pochodzi z "National Geographic Polska" z czerwca 2014.