Sandeck to mała, kambodżańska wioska zagubiona pośród pól ryżowych i nielicznych palm. Bez elektryczności, bez bieżącej wody. Jedyna nadzieja na odrobinę światła wieczorem to maleńki panel słoneczny. Światła starcza na tyle, by skorzystać z prowizorycznej łazienki, z otworem jako toaletą i pojemnikiem z wodą w ramach prysznica.
 

Czasem uda się też podładować telefon, w wyjątkowych sytuacjach mała lampka rozświetli wieczorne rozmowy, a jeśli nie, zadowolić się trzeba blaskiem księżyca. A słońca zachodzi wcześnie, o 19.00 jest już zupełnie ciemno. Dosłownie więc natura wyznacza rytm dnia, o 4.00 wszyscy są już na nogach, zbierają ryż zanim słońce uniemożliwi jakikolwiek działania. Ryż zbiera się ręcznie, transportując go potem powoli rowerem lub większymi partiami wozem prowadzonym przez białe, wielkie krowy.
 

Ryż to podstawa diety, zebrany z pól ledwo starcza na potrzeby danego domu, rzadko kto ma wystarczająco by sprzedać. Dodatkiem do ryżu są małe ryby i kraby pływające w zanurzonych w wodzie polach ryżowych plus warzywa i owoce. Zasada jest prosta: je się wszystko, co jest jadalne. Nieważne czy smaczne, czy gorzkie, czy trudne do przełknięcia. Ważne, by nie zabiło. A jak smak niedobry, można posypać solą i chili. Poza zbieraniem ryżu czasem ktoś prowadzi mały sklepik, szczególnie gdy siły nie pozwalają już na fizyczną pracę, wszak nie ma tu mowy o żadnej emeryturze. Czasem ktoś buduje zbiorniki na wodę, stawia drewniane domy, hoduje kaczki na sprzedaż.
 

Czasem ktoś jest nauczycielem, choć tych nie trzeba wielu, mało kto kończy coś więcej niż podstawówkę. Trzeba wielkiego zaparcia, by przemierzać wiele kilometrów rowerem do najbliższego gimnazjum, a potem jeszcze pomagać rodzicom w pracy w polu. Pewnym zainteresowaniem cieszy się nauka angielskiego, ale też raczej wśród dzieci i młodzieży niż dorosłych, którzy nie do końca rozumieją po co cała ta edukacja.
 

Choć robi na nich wrażenie, kiedy to dzieci są w stanie z nami porozmawiać, a oni zupełnie nie. Większość z nich widzi białego człowieka po raz pierwszy. Jesteśmy dla nich Francuzami, żadne tłumaczenia nie zmienią ich przekonania. Przecież wiedzą dobrze, jeśli nie z własnego doświadczenia, to z opowieści dziadków i rodziców, że biali to Francuzi, oni przyszli tu kolonizować. W języku Khmer słowo obcokrajowiec i Francuz to to samo słowo, nie ma żadnego rozróżnienia. Niech będzie więc, uśmiechamy się tylko. Jedyną osobą mówiącą po angielsku jest Dan, z całą resztą porozumiewamy się za pomocą gestów, mimiki. To niesamowite jak głębokie więzi zbudować można na tej tylko podstawie.
 

Gdy przychodzi czas pożegnań po obu stronach są łzy. Ciężko pakuje się plecaki do tuk tuka – motorowej taksówki, jedynego środka transportu, którym da się stąd wydostać. Uścisk, dłuższy niż zwykle. Trzeba nim powiedzieć to wszystko, czego nie potrafimy zawrzeć w słowach. Zresztą słowa padają, w Khmer, po angielsku, nie ma to znaczenia. Wszyscy dobrze wiemy co jest w tych słowach ukryte. A raczej pomiędzy nimi.
 

Tekst: Anna Książek - How to (ex)change the world?