Któregoś z pierwszych dni mojego pobytu w Bangi miejscowy przewodnik, żywiołowy facet w barwnej tunice, zawiózł mnie na niewielki plac z sześcioma pozłacanymi pomnikami. Wyjaśnił, że to miejsce ogniskuje w sobie całą historię, jaką powinienem znać. Pomniki są hołdem dla sześciu mężczyzn, którzy stali na czele kraju od odzyskania niepodległości do Kryzysu. Figury były poobijane, a w pęknięciach chodnika rosły chwasty z upodobaniem wyjadane przez kozy. 
 

– To Barthélémy Boganda – wskazując na pierwszy z pomników, zagaił przewodnik niczym profesor na wykładzie. – Dla mieszkańców Afryki Środkowej ktoś taki jak dla Amerykanów George Washington i Martin Luther King Jr. w jednym.
 

Z wcześniejszych lektur znałem opowieść o tym człowieku. Nie przerwałem jednak mojemu cicerone. Wydawał się czerpać radość z opowiadania o jedynym przywódcy, którego niemal wszyscy w kraju uważali za świętego. W rozmowach z wieloma, tak chrześcijanami, jak i muzułmanami, nigdy nie słyszałem, by ktoś powoływał się na Jezusa czy Mahometa, za to wielokrotnie – na Bogandę. Ten syn kanibala, jak sam o sobie mówił, który negocjował z Charles’em de Gaulle’em niepodległość Republiki, urodził się właśnie tu, tyle że wtedy była to francuska kolonia zwana OuBangi-Chari. Nazwano ją tak od rzek określających jej północne i południowe granice, a rządzona przez prywatne firmy niczym folwark, w którym sprawiedliwość była w rękach tego, kto akurat miał władzę. 14 lipca 1903 r., w rocznicę zburzenia Bastylii, pewien francuski urzędnik w Kaga Bandoro pozwolił, by jego ludzie wykonali karę śmierci na afrykańskim więźniu poprzez wsadzenie mu do odbytu zapalonej laski dynamitu. 
 

– To trochę głupie, ale z pewnością wprawi miejscowych w osłupienie – wyjaśnił autor pomysłu. – Po czymś takim raczej będą siedzieć cicho.