Aby dojechać do domu tego artysty, trzeba się przedrzeć przez labirynt glinianych chałup w pobliżu szeroko rozlewających się, brązowych wód rzeki Ubangi. Cztery lata temu cały teren został zniszczony przez muzułmańskich rebeliantów walczących z chrześcijańską milicją o kontrolę nad stolicą kraju, Bangi. Dziś dzielnicę wypełniają piski dzieciaków grających w piłkę i krzyki sprzedawców zachwalających orzeszki, jaja, awokado, mango, miód dzikich pszczół i ziarna pieprzu. Przemoc wciąż jednak rządzi miastem, a jego mieszkańcy czujnie reagują na każdy dźwięk wystrzału czy warkot wojskowych helikopterów. Nic nie porusza jednak Philippe’a Andégo. Drobny, łysiejący mężczyzna garbi się nad stołem pokrytym motylimi skrzydłami – zjawiskowym kalejdoskopem jaskrawych barw, dziwacznych kształtów i wzorów. W Republice  Środkowoafrykańskiej występuje 597 opisanych gatunków tych owadów i wcale nierzadko zdarza się komuś wpaść w chmurę wirujących w ciszy stworzeń niczym w zrzucone znienacka konfetti. 
 

Andé sam łapie motyle na swoich polach, ale też wysyła chłopaków, żeby zbierali je na wznoszących się wzdłuż rzeki wzgórzach. Potem za pomocą pęsety, żyletki i żywicznego kleju z benedyktyńską cierpliwością układa cienkie jak bibułka skrzydła w tętniące kolorami obrazy tutejszego życia – kruche niczym witraże. Tu mężczyzna chwyta cętkowaną zieloną rybę w wirach turkusowej rzeki. Tam kobiety w pomarańczowych sukniach, z dziećmi przytroczonymi w zawiniątkach do pleców, ubijają maniok na mąkę. Chłopiec wspina się na drzewo po kokosowe orzechy... Są pola bawełny, portrety goryli, słoni, papug czy antylop; nawet szlifowany brylant – najbardziej znany produkt eksportowy kraju.
 

Taką właśnie Republikę Środkowoafrykańską widzi Andé, gdy zamknie oczy. To obraz sprzed 2013 r., roku, w którym Seleka – sojusz głównie muzułmańskich grup rebeliantów – przeszła przez kraj, rabując, gwałcąc, zabijając i paląc wszystko na swojej drodze. Nowa siła obaliła skorumpowany, zdominowany przez chrześcijan rząd i zapoczątkowała brutalną, wciąż tlącą się miejscami wojnę domową, w której zginęło tysiące ludzi, prawie milion osób zostało wypędzonych z domów, a żywność stała się dobrem rzadkim. Szczerze mówiąc, bajkowe obrazy Andégo odzwierciedlały coś
z mojego własnego wyobrażenia o Republice Środkowoafrykańskiej. Ten kraj przykuł moją uwagę, gdy zobaczyłem go na mapie najlepiej utrzymanych przyrodniczo obszarów. Na tej zielonej wyspie mniej więcej wielkości Francji zachowały się ostatnie dziewicze fragmenty afrykańskiej puszczy. Z opisów wynikało, że ogromnych połaci tutejszych lasów nigdy nie tknęła ludzka stopa, że dzika przyroda wprost tam kipi, zaś pod ziemią znajdują się jedne z najbogatszych złóż kopalin, w tym diamentów, złota, uranu, a być może i ropy. Wydawało się logiczne, że przy niewielkiej populacji (tylko 5 mln w porównaniu z 65 mln zamieszkującymi podobną obszarowo Francję) taki kraj jest skazany na sukces. Tymczasem nic bardziej mylnego. Zacząłem się zastanawiać dlaczego. To pytanie prześladowało mnie przez ostatnie trzy lata, gdy opisywałem to, co mieszkańcy nazywają Kryzysem.