Dwaj mężczyźni sięgają po włócznie wykonane z eukaliptusa i boso ruszają po czerwonej ziemi w stronę brzegu. Wskakują do aluminiowej łódki, odpalają silnik i wypływają na płytkie wody Morza Arafura.

Na dziobie Terrence Gaypalwani lustruje wodę i włócznią wskazuje kierunek. Ma 29 lat i jest średnio zaawansowanym myśliwym. Silnik obsługuje doświadczony czterdziestolatek Peter Yiliyarr. Brzeg porastają gęste namorzyny, z nieba leje się żar. W zasięgu wzroku nie ma żywej duszy. Minęło pół godziny, a mężczyźni nie zamienili ani słowa. Członkowie ludu Yolngu często porozumiewają się na migi, nawet gdy nie polują. Nagle Gaypalwani unosi włócznię i napręża ramię. Za burtą dostrzegam jakiś wielki ciemny kształt i włócznię mknącą w jego kierunku.

Trafiony żółw natychmiast nurkuje. Ma ponad metr długości i pewnie jest starszy od obydwu myśliwych. Metalowy grot utknął w jego ciele i oddzielił się od drzewca, który teraz dryfuje. Wrócą po niego później. Do grotu przymocowana jest natomiast lina, która hałaśliwie rozwija się z kołowrotka pod kontrolą Yiliyarra. Ciała  obydwu mężczyzn pokryte są długimi, cienkimi bliznami – lina zakończona jest co prawda białą bojką wielkości piłki, ale zanim się napręży, śmiga na wszystkie strony. Wreszcie cała znika pod wodą. Mężczyźni lustrują powierzchnię.

Po chwili boja wypływa. Yiliyarr znów ciska włócznię. Kolejny grot utknął w ciele żółwia i druga lina zaczyna się rozwijać. Gaypalwani chwyta pierwszą. Mężczyźni powoli przyciągają żółwia do łódki. Chwytają go za kończyny, zapierają się stopami o burtę i odchylają. Żółw zwala się na łódkę, a mężczyźni upadają na pokład.

Wizyta w Matamacie – zagubionej w buszu osadzie zamieszkanej przez mniej więcej 25 osób – wymaga zgody matki Gaypalwaniego, Phyllis Batumbil. To ona dowodzi całą Matamatą – ma wyrobioną opinię na każdy temat, donośny śmiech i przeszywający krzyk. W osadzie są dwa telefony: jeden należy do Batumbil, drugim dzielą się pozostali mieszkańcy.

Udało mi się do niej dodzwonić. Posługuje się kilkoma dialektami yolngu matha, języka ludów Yolngu, i płynnym angielskim. Zgodnie z powszechnym wśród Yolngu zwyczajem ma dwa imiona – angielskie i aborygeńskie – ale woli posługiwać się tym drugim. Batumbil jest artystką. Pędzlem wykonanym z własnych włosów na korze i pniach maluje przesycone symbolizmem płaszczki, jaszczurki i inne zwierzęta. Spytałem, czy mógłbym spędzić w Matamacie dwa tygodnie. Zgodziła się. Czy mam przywieźć coś konkretnego? – Kolację dla 25 osób – rzuciła moja rozmówczyni.

Pilot wynajętej Cessny leciał nisko, więc mogłem z bliska podziwiać busz – ogromne połacie lądu upstrzone cherlawymi i prostymi drzewami, co przypominało mocno przerzedzoną czuprynę. W końcu dolecieliśmy do prostokątnego prześwitu. Pilot wylądował wzdłuż kilku domów przypominających pudełka. Otoczona pięcioma psami Batumbil siedziała pod starym mangowcem i tkała torebkę. Miała na sobie hipnotyzująco purpurowy sarong, okulary w grubej oprawce, a na paznokciach czerwony lakier. Burzę czarnych kręconych włosów spięła żółtą wstążką.

Wyładowałem dwie moje walizki i kilkanaście siatek z zakupami spożywczymi. Kolacja dla 25 osób – zauważyłem – trochę waży. Batumbil przytaknęła, a potem spytała, czy wyobrażam sobie upolować tyle jedzenia w ciągu jednego dnia za pomocą włóczni. Odpowiedziałem, że to raczej niemożliwe. A ona na to, że Aborygeni dokonują tego od co najmniej 50 tys. lat.

Przez 49 800 lat mieli kontynent wyłącznie dla siebie. Choć swego czasu istniało około 250 aborygeńskich języków, wszyscy czują ogromną więź duchową i kulturową. W ciągu tysiącleci żyli w małych koczowniczych grupach, wiodąc typowe życie myśliwych-zbieraczy, przemieszczając się we własnym rytmie wzdłuż i wszerz kontynentu. Aż do 29 kwietnia 1770 r., gdy brytyjski odkrywca James Cook zacumował na statku Endeavour na południowym wschodzie Australii. Następne 200 lat upłynęło pod znakiem kulturowego unicestwienia – masakr, chorób, alkoholizmu, narzuconej asymilacji.

Dzisiejszą Australię zamieszkuje ponad 0,5 mln Aborygenów stanowiących mniej niż 3 proc. populacji. Niewielu zna tradycyjne tańce i potrafi polować z włócznią. Zdaniem antropologów wierzenia rdzennych mieszkańców Australii to najstarsza na świecie religia, do tego najdłuższa nieprzerwana forma sztuki – mowa o malowidłach pełnych kropek i kresek zdobiących jaskinie i skały. To jedna z najtrwalszych społeczności na ziemi. Tradycyjnego aborygeńskiego stylu życia prawie nikt już jednak nie kultywuje. Prawie, bo są jeszcze miejsca, gdzie sytuacja wygląda inaczej. Przede wszystkim na Ziemi Arnhema, na której znajduje się Matamata oraz kilkanaście innych społeczności.

Ziemia Arnhema nie jest odcięta od świata w sposób absolutny. Mają tu panele słoneczne, telefony satelitarne, łodzie z aluminium, a nawet telewizory plazmowe. Znajduje się jednak za granicą wyznaczoną przez chaszcze, a bronioną przez węże, insekty i krokodyle. Jeśli nowe pokolenie postanowi zaopatrywać się w supermarkecie, a nie w buszu, będzie to oznaczać prawdziwy koniec tradycyjnego stylu życia. Zastanawiałem się, jakie jest prawdopodobieństwo, że sprawy potoczą się inaczej, dlatego zgłosiłem się do Batumbil. Spojrzała na siaty, które przytaszczyłem, i upewniła się, że to dla wszystkich. Chwilę potem wokół zakupów krążyli już ludzie. Przywiozłem steki, warzywa, makarony i soki. Wystarczył im moment na opróżnienie siatek; zabrali nawet przekąski, które nabyłem dla siebie. Tak naprawdę Matamatę zamieszkuje jedna wielka rodzina – dzieci, wnuki, siostrzeńcy i bracia Batumbil. Wyraz mojej twarzy był najwyraźniej jednoznaczny, bo Batumbil spytała, czy zgłodniałem. Owszem. – W takim razie popłyniesz z chłopakami po żółwia – zadecydowała.

Przygotowanie żółwia morskiego – instrukcja dla początkujących. Wykop duże palenisko. Zbierz opał i rozpal ognisko. Wrzuć w nie kilka średniej wielkości kamieni. Przyciągnij żółwia i zatkaj gałązkami dziury w skorupie po grocie, aby krew nie ulała się w trakcie pieczenia. Odetnij głowę, która będzie przygotowana osobno – policzki gada to rarytas. Wypatrosz, wnętrzności oczyść i ugotuj. Za pomocą dwóch patyków wyjmij rozgrzane kamienie z paleniska i wrzuć do żółwia przez otwór szyjny (dzięki temu mięso ugotuje się od środka). Zatkaj otwór szyjny świeżymi liśćmi. Umieść gada w palenisku skorupą w dół i przykryj węglem. Po 10 minutach pieczenia, nie odwracając, wyjmij żółwia z paleniska. Rozetnij podbrzusze, a potem odcinaj kawałki jasnego mięsa i skrawki jaskrawozielonego tłuszczu. Krew przelej do naczynia. Częstuj wszystkich mieszkańców. Psom rzuć płetwy.

Moskity ruszają do walki po zachodzie słońca. Z ganków dobiegają odgłosy uderzeń dłoni o gołą skórę wybijających swoisty rytm. Matamata obejmuje pięć domów ustawionych w szeregu prostopadle do brzegu i frontem do szutrowego pasa startowego. Sponsorowane przez rząd konstrukcje wykonano z gotowych elementów. Ich zewnętrzne warstwy są metalowe, aby nie padły ofiarą termitów. Wszyscy gotują na zewnętrznych paleniskach, ale w każdym domu jest zlew, lodówka i bieżąca woda. Yolngu malują, na czym się da – na kamieniach, drzewach, ścianach domu. Najczęściej zdobią je szkicami lub petroglificznymi rysunkami postaci ludzkich albo zwierzęcych. Między domami rosną mangowce, bananowce i nerkowce. Smaczna przekąska jest dosłownie w zasięgu ręki. Nawet tak mała osada ma swoje dzielnice: dwa kawalerskie domy, dwa domy rodzin z dziećmi oraz, najdalej od morza, domostwo Batumbil.

Batumbil dzieli swój pokój z 90-letnią siostrą matki, a pozostałe pomieszczenia zajmują jeden z jej synów oraz jeden z wnuków, który sam jest już ojcem. Pod wspólnym dachem mieszka więc aż pięć pokoleń. Generalnie w Matamacie wszyscy się dogadują, ale nie należy zapominać, że to jednak rodzina. Za każdym razem mówiąc o pewnym mieszkańcu, Batumbil nie omieszkała dodać, że jest leniem. Gdy kiedyś jej dwóch wnuków nie mogło dojść do porozumienia, różnica zdań zakończyła się bójką na noże.

Upalne dni upływają w niespiesznym tempie, najczęściej pod znakiem prac domowych – ostrzenia grotów, prania – albo połowu, jeśli akurat jest przypływ. W menu króluje żółw, choć figurują w nim też płaszczki, seriole i piersiopławki – duże roślinożerne ssaki morskie. Batumbil najlepiej pracuje się po południu, więc często maluje lub tka do późna i długo śpi. – Rano nie mam nastroju – wyjaśnia. Batumbil urodziła się w 1956 r. w małej społeczności zarządzanej przez misjonarzy metodystów na wyspie Elcho, u północnych wybrzeży Ziemi Arnhema. Jej ojciec miał osiem żon. Ją samą zaraz po urodzeniu – zgodnie z tradycją Yolngu – przyrzeczono mężczyźnie, którego poślubiła w wieku 15 lat. Mąż był o ponad 20 lat starszy. Zmarł w 2000 r. W 1976 r. uchwalono ustawę, na mocy której ponad 90 tys. km2 Ziemi Arnhema zwrócono pierwotnym właścicielom. Wtedy jednak społeczności Aborygenów powszechnie cierpiały już z powodu alkoholizmu i innych plag, co nie zmieniło się do dziś. W końcu w kulturze zbieracko-łowieckiej brakuje dłuższej perspektywy – zdobyte pożywienie natychmiast się rozdziela i konsumuje. 10 tys. lat zajęło światu stopniowe przejście do gospodarki rolniczej – osiadłej, wymagającej cierpliwego planowania i gromadzenia. Tymczasem od Aborygenów oczekiwano natychmiastowego przejścia na nowy tryb. Niepohamowana konsumpcja w połączeniu z łatwym dostępem do dóbr przyniosła więc katastrofę. I nie chodzi tylko o alkohol, bo Aborygeni – zjadając na potęgę cukry przetworzone – cierpią też na otyłość i cukrzycę. A są jeszcze tytoń oraz inne używki. Plagą jest wąchanie oparów benzyny – do tego stopnia, że na części ziem zamieszkanych przez Aborygenów sprzedaje się wyłącznie specjalne paliwo marki Opal – prawie bezzapachowe i nieuzależniające.

W miasteczku na wyspie Elcho, w którym Batumbil mieszkała z mężem (on pracował jako malarz, ona jako szwaczka), ciężko było odciąć się od lejącego się strumieniami alkoholu i przemocy. Postanowili więc zamieszkać w buszu. – Wróciliśmy do domu – kwituje Batumbil. Była to decyzja zbawienna w skutkach. Okazuje się bowiem, że w porównaniu z ziomkami z miast Aborygeni z buszu jedzą zdrowiej, żyją dłużej i rzadko padają ofiarami przemocy. Główną metropolią na Terytorium Północnym jest Darwin. Właśnie tam w styczniu 2012 r. od ciosów nożem zginął jeden z braci Batumbil. Ciało spoczywa w Matamacie.

Już w buszu Batumbil dała mężowi dwóch synów i córkę. Ta urodziła trzech synów i zmarła na serce. Chłopcy są teraz nastolatkami i mieszkają w Matamacie. Formalna edukacja w wiosce nie jest ani regularna, ani zinstytucjonalizowana. Nauczycielką jest Batumbil. W trakcie mojego pobytu nie odbyły się jednak żadne zajęcia. Nie widziałem też ani jednej książki.

Świetnie za to działa szkoła życia. Gaypalwani z żoną mają dziewięcioletnich bliźniaków. Kudłaci chłopcy często towarzyszą ojcu na łódce, gdzie podpatrują techniki polowania. Codziennie ćwiczą kroki tradycyjnego tańca Yolngu, którego rytm wyklaskują rodzice. Batumbil opowiada, że prawie nikt już nie aranżuje małżeństw i mało kto ma kilka żon. Szukanie drugiej połówki wygląda tak jak gdzie indziej.

W Matamacie nie ma alkoholu. Taką zasadę wprowadziła Batumbil, a jej przestrzeganie wzmacniają przepisy prawa. W 2007 r. władze  zainicjowały akcję pomocową skierowaną do mieszkańców Terytorium Północnego. Określana mianem „interwencyjnej” była reakcją na rzekomo wysoki odsetek przemocy wobec dzieci w społeczności Aborygenów. Kontrowersyjne i nacechowane rasowo rozwiązanie przewidywało m.in. wzmocnienie sił policyjnych na terenach Aborygenów oraz zaostrzenie przepisów dotyczących alkoholu. Część Aborygenów niechętnie przyznaje, że inicjatywa poprawiła sytuację, jednak wielu Australijczyków krytykuje ją za naruszenie granic wolności osobistej. W miejscach takich jak Matamata – gdzie władza w zasadzie nie dociera – prawo można by łatwo zignorować. Całkowita abstynencja jest jednak faktem – ani razu nie spotkałem się tu z piciem alkoholu. Co innego tytoń – Batumbil, jak wielu innych dorosłych, pali bez umiaru. O jakości życia w Matamacie decydują bowiem dwa elementy ze świata zewnętrznego – tytoń i benzyna. Bez benzyny nie da się uruchomić łodzi, nie można upolować żółwia i wszyscy chodzą głodni. Gorzej jest tylko, gdy zabraknie tytoniu. Sam widziałem, jak w takiej sytuacji Batumbil roztrzaskała ulubioną fajkę, by wydłubać z niej zaschnięte resztki tytoniu i przełożyć do drugiej fajki.

Fundusze na zakup tytoniu, benzyny i pozostałych artykułów pierwszej potrzeby pochodzą z kilku źródeł. Yolngu dorywczo najmują się do prac fizycznych (widziałem grupę mężczyzn, którzy pracowali przy umieszczaniu zbiornika wodnego na wieży), za które rząd wypłaca im tygodniowo maksymalnie równowartość 900 zł. Wielu niepracujących dostaje natomiast pieniądze w ramach rządowych dodatków dla najmniej zarabiających obywateli. Część społeczności Aborygenów może też liczyć na wysokie opłaty licencyjne od spółek górniczych. Ziemia Arnhema kryje bowiem bogate złoża boksytów, surowca do produkcji aluminium. Wizja bogactwa nie przekonuje jednak Batumbil, która odsyła z kwitkiem kopalnie zainteresowane ulokowaniem się na jej ziemi. – Po moim trupie – ucina zdecydowanie.

Obrazy, które Batumbil maluje na korze – intrygująco kreskowane z zastosowaniem barwników na bazie białej gliny – osiągają ceny do 4500 zł. Udekorowane barwnymi piórami tkane torby sprzedaje po 1600 zł. Bardzo pragnie mieć wreszcie dostęp do internetu przez satelitę (niedługo będzie to możliwe), aby sprzedawać swoje dzieła bez pośrednictwa galerii.

W Matamacie jest nawet samochód. Chętnych do jazdy zardzewiałą terenową toyotą nie brakuje pewnie dlatego, że ma klimatyzację, a temperatura dochodzi tu do 40°C niemal w każdym miesiącu. Kilkukrotnie w ciągu dnia ładują się więc do samochodu, by podjechać kilkaset metrów nad morze i sprawdzić, czy można już rozpocząć połów żółwi. Najbliższy przyzwoicie zaopatrzony sklep znajduje się w Nhulunbuy, górniczym miasteczku odległym o cztery godziny jazdy po gruntowych drogach.

Generalnie panują tu dwie pory roku: deszczowa – od grudnia do marca – i sucha. W porze deszczowej drogi stają się nieprzejezdne, ale do miasta można się dostać łodzią, płynąc pół dnia wzdłuż wybrzeża. Przynajmniej raz w tygodniu przylatuje też pracownik służby zdrowia – w samolocie są wolne miejsca, więc mieszkańcy korzystają z okazji i lecą odwiedzić znajomych i krewnych z innych wiosek. Yolngu lubią być w ruchu. W Matamacie rzadko skład osobowy jest taki sam każdego dnia.

Batumbil nie lubi moskitów (nie jest wyjątkiem) i nie widzi niczego złego w unicestwianiu ich. Głęboko natomiast wierzy w swoisty związek z nimi i nazywa je dziadkami. – Chciałam się zdrzemnąć – opowiadała mi kiedyś – ale dziadkowie nie odstępowali mnie na krok. Mówiła półżartem, ale podchodziła do sprawy poważnie. Moskity uprzykrzają jej co prawda życie, ale są nieodłączną częścią ziemi – niosą ze sobą znaczenie i realizują cel. Tego konkretnego dnia miały na celu nie dopuścić do drzemki, aby Batumbil zrozumiała, że w życiu nie jest łatwo.

Zgodnie z mitologią aborygeńską na samym początku Ziemia była bezkresem pokrytym połaciami gliny lub błota. Spod ziemi albo z nieba przybyli praprzodkowie – przyjęli postaci zwierząt, roślin i ludzi, a następnie ruszyli wzdłuż i wszerz lądu, dokonując aktów stwórczych: z błota formowali rzeki, wzgórza, wyspy i jaskinie. Okres ten nosi nazwę Czasu Snu. Natomiast ścieżki obrane przez poszczególnych praprzodków i topografia ukształtowana przez nich, zanim opuścili Ziemię, noszą miano Ścieżek Śpiewu.

Praprzodkowie dali też początek wszystkim stworzeniom. Przynieśli język, wiedzę, rytuały oraz wiarę. Każdy Aborygen ma swój Sen – praprzodka, który dał mu początek: może to być np. wąż, żółw albo pochrzyn. Jednym ze Snów dla rodziny Batumbil jest dingo, co tłumaczy jej słabość do psów. Przekonuje mnie, jak ważna jest znajomość Ścieżek Śpiewu swojego Snu. Opowiada, że należy iść śladem praprzodka, nauczyć się go rozumieć.

Wszechobecna wydawałoby się duchowość wcale nie jest szeroko manifestowana. Tak naprawdę codzienność wyzuta jest z rytuałów, ale nie z przesądów. Panuje przekonanie, że samotny wędrowiec naraża się na czary, tak więc drogę do wychodka mieszkańcy Matamaty pokonują w towarzystwie. Na miejscowym cmentarzu wśród grobów upstrzonych plastikowymi kwiatkami jedynym religijnym symbolem jest krzyż – ślad misjonarzy metodystów. Wierzenia Aborygenów objawiają się w pełni tak naprawdę tylko przy dwóch okazjach: obrzędach inicjacji chłopców (zwykle dziesięciolatków) i pogrzebach.

Mam zaproszenie do uczestnictwa w pochówku szanowanego przedstawiciela starszyzny Yolngu. Wszystko odbędzie się na przedmieściu miasteczka Yirrkala. Mężczyźni smarują twarze i ciała białą gliną. W dłoniach dzierżą specjalne włócznie. Gromadzą się przed namiotem, w którym złożono ciało. Oprawę muzyczną zapewniają starsi mężczyźni – rytmiczne uderzenia pałeczek, przeszywająca pieśń, dudnienie didgeridoo. Pojawiają się tancerze, którzy przypominają praprzodków z czasów Wielkiego Snu. Mam wrażenie, że na moich oczach zmieniają kształty – prężą ciała, wydłużają szyje, tupią i ciskają włócznie. Wszyscy razem są niczym stworzenie o szeregu odnóży – spocone i falujące nad piaszczystym podłożem.

Tańce są krótkie i intensywne – każdy naśladuje ruchy konkretnego zwierzęcia albo przedstawia zdarzenie z przeszłości. Jest więc taniec mewy, ośmiornicy, północnego wiatru, kakadu. Niektóre są domeną kobiet. Ludzie tańczą przez cały dzień. A potem jeszcze jeden. I następny. Pogrzeb trwa bowiem 10 dni, w trakcie których docierają przedstawiciele społeczności z całego buszu – oddać hołd i wyprawić duszę w ostatnią drogę. Pytam kilka osób o to, co będzie po śmierci. – Nie wiadomo – słyszę najczęściej.

Yolngu to ludzie ognia – opowiada Batumil. Bardzo często rozpalają w buszu ogień – nawet dzieci, również te najmłodsze, mogą robić to samodzielnie. W ten sposób oczyszczają teren ze starych drzew i wypalają wysokie trawy, by ułatwić sobie poruszanie się po buszu i użyźnić ziemię.

Wystarczy spojrzeć ludziom w oczy, gdy rozpala się ogień – widać od razu, że chodzi o coś więcej niż dbanie o las. Przyłóż płomień do czubka liścia palmowego. Trwa pora sucha, więc błyskawicznie pochłania go żar. Ogień natychmiast zajmuje całe drzewo, przechodzi na kolejne, a następnie zsuwa się na ziemię. Powietrze nabiera pomarańczowego koloru, robi się gorąco jak w piecu, a płomienie podążają za podmuchami wiatru. Cały busz się tli i dymi – lepiej schodzić żywiołowi z drogi! Teraz nie można go już zatrzymać, bo ogień zrobi, co zechce.

Dogłębne opanowanie tajników świata Aborygenów zajmuje przeciętnemu Yolngu 30 do 40 lat. Wtedy – jak mawia Batumbil – staje się chodzącą encyklopedią. Obawia się, że wkrótce takich encyklopedii zabraknie, bo wiele aborygeńskich społeczności pochowało już ostatnich przedstawicieli godnych tego miana. – Martwię się o następne pokolenie – żali się Batumbil.

Młody Marvin Ganyin przekonuje mnie, że jej obawy są nieuzasadnione. Ma 23 lata i wraz z żoną mieszka w pokoju obok Batumbil. Jego matka była córką Batumbil (zmarła na serce). Ojca też stracił. Sam ma dwuletniego syna. Z początku nie wiem, co o nim myśleć. Opowiada o miłościach swojego życia: bójkach i futbolu australijskim. No i nie rozumie, po co komu książki. – Co ci po nich, gdy jesteś głodny? Jednak pewnego dnia Ganyin zagadnął mnie, wręczył włócznię i kazał iść za nim do buszu – płaskiego jak stół i upstrzonego mrowiskami. Zatrzymał się pod drzewem, potrząsnął nim i pod nogi spadło nam kilka dzikich jabłek jaskrawoczerwonego koloru papryki. – Jedz – poinstruował mnie – a starczy ci sił na długi marsz.

Czasami miałem wrażenie, że wszystkie napotkane w Australii stworzenia czyhają na moje życie. Lepiej unikać spotkania z agami, jadowitymi pająkami, mulgami i tajpanami. W morzu czają się kostkowce, ciapkowane płaszczki, ośmiorniczki z gatunku Hapalochlaena oraz kilkanaście gatunków rekinów. No i są jeszcze krokodyle różańcowe osiągające długość do 6 m. W trakcie mojego dwutygodniowego pobytu w buszu ich ofiarą padła dwójka dzieci. Poruszyła mnie ta wiadomość, ale nie Batumbil. W tych stronach to się po prostu zdarza. Docieramy z Ganyinem na święte wzgórze. Tutaj rosną drzewa, z których wykonuje się trąby didgeridoo. Puka w pień eukaliptusa. Pusty. Ganyin to wirtuoz tego instrumentu.

Z buszu wychodzimy wprost na kawałek piaszczystego wybrzeża. Ani śladu człowieka. Kierujemy się w stronę mola uformowanego z czarnych skał, oblepionego przez małże. Ganyin otwiera kilka z nich – siorbiemy zawartość. Potem ciska włócznię i wyciąga z wody ogromnego kraba. Przenosimy się do lasu namorzynowego. Mój przewodnik łamie korzeń i palcem wierci w miękkim drewnie. Wyciąga świdraka okrętowca – 30-centymetrowej długości grubego białego robaka. Podnosi i zaczyna wyciskać z niego brązową maź. Podaje mi oczyszczonego. – Jedz – mówi zadowolony z siebie. Tak robię. Niezłe. W smaku przypomina lekko przesolone kalmary. – Ruszajmy, nim wyczują nas dingo – rzuca Ganyin. Rozpoczynamy powrót. W trakcie marszu pokazuje mi roślinę, której zakwitnięcie wyznacza początek sezonu polowania na płaszczki. Wymienia swoich bohaterów: Bruce Lee i Muhammad Ali. Zarzeka się, że w mieście nie potrafiłby zamieszkać („nuda i kiepskie jedzenie”). Przekonuje, że najlepiej jest samemu upolować posiłek. – Nawet jak będę już siwy – ciągnie – nie przestanę polować. Swojego syna już zaczął uczyć tej sztuki. Sam twierdzi, że pozna wszystkie sekrety Yolngu i będzie chodzącą encyklopedią. I że żałobnicy będą na jego pogrzebie tańczyć przez 10 dni.

W latach 70. XX w. Aborygeni zaczęli porzucać miasta i przenosić się na zwrócone przez rząd ziemie przodków. (Jerome N. Cookson, Personel NGM; Shelley Sperry. Źródła: Jon Altman i Francis Markham, Australian National University; Australijskie Ministerstwo Komunikacji, Technologii Informacyjnej i Sztuki) Warto wiedzieć:

  • W aborygeńskiej kulturze zbieracko-łowieckiej brakuje dłuższej perspektywy – zdobyte pożywienie natychmiast się rozdziela i konsumuje.
  • Plagą jest wąchanie oparów benzyny, na części ziem Aborygenów dostępne jest więc tylko specjalne paliwo – niemal bezzapachowe, nieuzależniające.
  • W trakcie mojego pobytu w buszu ofiarą krokodyli padła dwójka dzieci. Poruszyła mnie ta wiadomość, ale nie Batumbil. Tutaj to się po prostu zdarza.
  • W latach 70. XX w. Aborygeni zaczęli porzucać miasta i przenosić się na zwrócone przez rząd ziemie przodków. Okazało się, że ich nowe społeczności mają się lepiej: ograniczono otyłość, cukrzycę i alkoholizm. Około 20 proc. z obecnej populacji 670 tys. Aborygenów mieszka w odizolowanych społecznościach.

Michael Finkel, 2013