Pamiętasz jeszcze sam początek?
 

Byłam w Aleppo jesienią 2012 r., gdy rewolucja zmieniała się w wojnę domową. Rozmawiałam na ulicy z grupą Syryjczyków i nagle usłyszałam huk
i wybuch. W takich chwilach, nawet jeśli nie masz pojęcia, gdzie spadła rakieta, i tak zaczynasz uciekać – to odruch. Wbiegłam do podziemnego magazynu jednego ze sklepów. Ludzie stali tam ściśnięci jak sardynki, dla mnie miejsca już nie było. Pewien starszy mężczyzna zobaczył, że mam na sobie kamizelkę kuloodporną z napisem „Press”. Wyczołgał się i ręką wskazał wolne miejsce: „Dalej, śmiało, twoje życie jest ważniejsze od mojego. Świat musi się dowiedzieć, co tu się dzieje” – powiedział.
 

Mieli nadzieję, że przyjdzie pomoc?
 

Syryjczycy byli pewni, że świat im pomoże, że nie będzie bezczynnie patrzył, jak giną niewinni ludzie, cywile. Ale nic takiego się nie stało. Dziś pewnie nikt by mi nie oddał swojego miejsca w piwnicy. W każdym razie nie z tych samych powodów.
 

Pojechałaś do Syrii relacjonować pokojowe demonstracje.
 

Było nas tam wtedy wielu. Wszystkie najważniejsze stacje telewizyjne, dziennikarze z największych tytułów, znani fotoreporterzy i wolni strzelcy. Ja nigdy nie byłam zatrudniona w żadnej gazecie, a to znaczy, że bazuję na kontaktach i relacjach z lokalną społecznością. Moją kartą przetargową nie są pieniądze, jakimi dysponują koledzy z wielkich koncernów medialnych. Gdy zaczęło się robić niebezpiecznie, kiedy w ostrzale moździerzowym zginęła słynna reporterka wojenna Marie Colvin, większość dziennikarzy wyjechała. Wyjeżdżali także dlatego, że po roku pracy w Syrii ci, którzy mieli dostać jakąś ważną nagrodę typu Pulitzer czy World Press Photo, już ją dostali. Wiadomo było, że w kolejnym roku nie będą nagradzane te same tematy. Pojechali szukać innego konfliktu. A ja zostałam. Czułam, że nie potrafię odpuścić. Miałam dobre kontakty z rebeliantami, także z grupami radykalnych islamskich bojowników. Zdobyłam ich zaufanie. Także dlatego, że jestem kobietą. Podoba im się, że ryzykuję, by robić to, w co wierzę. W tym jesteśmy podobni.
 

Skąd u ciebie taka postawa?
 

Pochodzę z wykształconej rodziny, studiowałam dwa kierunki – prawa człowieka i prawo międzynarodowe we Florencji. Moje życie zmieniła podróż do Kosowa w 2003 r. Dostałam się na staż we włoskim konsulacie. Na miejscu czekało mnie jedno zadanie: odrzucić wszystkie wnioski wizowe. Zrozumiałam wtedy, że nie zostanę dyplomatą. Że wszystko, czego mnie uczono na studiach, to bujda. Postanowiłam na własne oczy zobaczyć, jak wygląda rzeczywistość. Miałam 23 lata, kiedy zdecydowałam, że będę dziennikarką. Pojechałam do Strefy Gazy i zostałam reporterką wojenną.
 

Powiedziałaś mi kiedyś, że to najgorsza decyzja w twoim życiu. Ale też jedyna słuszna.
 

Bo to jest zajęcie, które z każdym dniem pogłębia moje poczucie samotności i bezsilności. Gazety, do których piszę, nie oferują mi żadnej pomocy, czekają tylko na gotowy tekst. Ponadto tym, co dzieje się w moim życiu, podzielić się mogę jedynie z tymi, którzy przeżyli coś podobnego. No a bezsilność bierze się z tego, że to, co robię, tak naprawdę niewiele znaczy. Nigdy nie wierzyłam, że reportaż może zatrzymać wojnę, ale przygnębiająca jest świadomość, że mało kogo obchodzi to, co dzieje się w Syrii, ale i w Jemenie, Sudanie, na Filipinach, w Wenezueli... Czasami mam dość. A może dać sobie spokój, założyć cichy, przytulny pensjonat w Toskanii? Ale nie mogę. Bezczynność w czasie wojny jest równoznaczna ze sprzyjaniem silniejszemu.
 

Kiedy ostatnio byłaś w Aleppo?
 

We wrześniu 2016 r., ale po kilku godzinach uciekłam. Pierwszy raz w życiu nie wytrzymałam tego, co tam zobaczyłam.
 

A co zobaczyłaś?
 

Chaos. Wschodnia część miasta (w zachodnich dzielnicach zajmowanych przez siły Asada nigdy nie byłam) została bez jakiejkolwiek kontroli. Nie było ani jednego niezbombardowanego budynku. Gdy rozmawiałam z ludźmi, wyglądali na psychicznie złamanych, nie byli w stanie racjonalnie myśleć. Pytasz ich, słuchają, odpowiadają, wypowiadają słowa, ale zdania nie mają sensu. To było straszne. Zachowywali się, jakby potracili rozumy. Trzeba jednak wiedzieć, że sytuacja była dramatyczna od maja 2014 r., kiedy na miasto zaczęto regularnie zrzucać bomby beczkowe. Z każdym miesiącem było już tylko gorzej. Obserwowałam wiele wojen, relacjonowałam konflikt izraelsko-palestyński, napisałam książkę o Kosowie, ale żadnej z tych historii nie da się porównać z tym, co działo się w Aleppo.
 

Jak wygląda atak bombami beczkowymi?
 

W Syrii odkryłam, że można mieć preferencje dotyczące rodzajów bomb, które na ciebie lecą. Najlepsze są rakiety ziemia-ziemia, bo spadają nagle. Nie widać ich, a gdy nadlatują, jest za późno na jakąkolwiek reakcję. Dochodzi do eksplozji i albo giniesz natychmiast, albo udaje ci się przeżyć. Na początku wydawało mi się to przerażające – bum i nie żyjesz. Ale kiedy zaczęły się bombardowania, zatęskniliśmy za ostrzałem rakietowym, bo samoloty i śmigłowce nadlatują, robią hałas, czasem krążą nad miastem przez jakiś czas, odlatują, wracają za 15 min. Wiadomo jednak, że w końcu zaatakują. Ma się wtedy stosunkowo dużo czasu na myślenie i zastanawianie, a to jest najgorsze. Wojna psychologiczna. Ale najstraszniej zrobiło się, gdy pojawiły się bomby beczkowe wyrzucane z helikopterów. Nadlatują, są stosunkowo nisko, wydaje ci się, że są nad twoją głową, ale mogą być kilka ulic dalej. Dlatego nie wiesz, w którą stronę uciekać. W końcu wyrzucają beczkę, która zaczyna spadać. Leci jak w zwolnionym filmie i to też jest straszne – przyglądanie się nieuniknionemu horrorowi. Człowiek czuje, jakby ktoś na niego polował. To potworne uczucie.
 

Co się dzieje, gdy bomba beczkowa eksploduje?
 

Beczki wypełnione są benzyną, trotylem i różnego rodzaju odłamkami, najczęściej metalowymi. Zrzucano trzy, cztery jednocześnie, każdego dnia, każdej nocy – na bloki mieszkalne, bazary, szkoły i szpitale. Średnio 50 na dobę. Ponieważ beczek nie zrzucano w pobliżu wojsk rządowych, wielu mieszkańców zdecydowało się przenieść bliżej linii frontu, ryzykując tym samym wejście pod lufy snajperów i śmierć w ostrzale. Beczka to okrutna broń, bo gdy eksploduje, mamy naturalnie wybuch, ale dodatkowo fala uderzeniowa z impetem wyrzuca umieszczone wewnątrz kawałki metalu, które ranią i wbijają się w ciała ludzi nie będących w zasięgu rażenia ładunkiem wybuchowym. Poza tym bomba beczkowa jest w stanie wysadzić cały budynek, wypełniając powietrze pyłem – nie ma wtedy czym oddychać. Więc jeśli nawet komuś uda się przeżyć eksplozję, umiera, dusząc się. Każdy mieszkaniec Aleppo wiedział, że prędzej czy później czeka go śmierć. To jedyne na co w tym mieście mógł liczyć – śmierć ogłaszaną okrzykiem: „Tajara! Tajara! Samolot!” Możesz tylko próbować się ratować. A potem ratować tych, którzy zostali pod gruzami. I tak w kółko.
 

Mówisz, że tak to wyglądało przez ostatnie trzy lata, ale obrazy, które do nas trafiały, przedstawiały też ludzi, którzy próbują wieść normalne życie w trudnych warunkach. Dzieci chodzą do tymczasowych szkół, gdy robi się spokojniej otwierane są sklepy, piekarnie, pali się nargile...
 

Wyszła ostatnio holenderska wersja mojej książki Syrian Dust, na okładce której jest zdjęcie dwóch dziewczynek z plecakami. Wśród zrujnowanych budynków maszerują do szkoły. Zadzwoniłam do wydawcy z awanturą. Bo to przecież wygląda jak miasto po trzęsieniu ziemi – domy się zawaliły, ale następnego dnia dzieci wracają na lekcje. W ostatnich latach nie widziałam podobnej sceny w Aleppo zajętym przez rebeliantów. To zdjęcie nie przedstawia syryjskiej wojny. W Aleppo nie ma niczego. Dosłownie NIC. Od dawna nie ma żadnych szkół. Czasami zbierano grupę dzieci w piwnicy, żeby oderwać ich uwagę od tego, co na zewnątrz. Tego nie można jednak nazwać szkołą. Jeśli znalazł się kawałek kartki i jakaś kredka, dzieciaki mogły sobie porysować, ale nie prowadzono lekcji, nie było książek, podręczników, ołówków.
 

Jak wyglądało twoje codzienne życie we wschodnim Aleppo?
 

To jest życie w ciągłym strachu. Życie na wpół umarłe. Bomby lecą prawie bez przerwy. Nie da się myśleć o niczym innym niż: czy tym razem i ja zginę? Chcesz, żeby to się jak najszybciej skończyło. A to się nie kończy. Zawsze zabierałam ze sobą żywność, a także batoniki, czekoladę, by nie musieć zjadać zapasów ludzi, którzy tam zostaną. To był mój główny bagaż i większość rozdawałam ludziom. Pracując w takim miejscu jak Aleppo, człowiek przestaje myśleć o jedzeniu, a także o tym, jak i gdzie się umyje, gdzie dziś będzie spał... Bo czy będzie w stanie zasnąć? Je się bardzo mało i cokolwiek, głównie chleb. Czasem trafiał się ryż, cieciorka. Piło się dużo herbaty, najchętniej z cukrem, im słodsza, tym lepsza. Większość tych produktów pochodzi z paczek pomocy humanitarnej.
 

Przecież wciąż słyszeliśmy, że ta nie trafia do ludzi, bo konwoje nie są wpuszczane na terytorium Syrii.
 

Uważamy, że jedyna pomoc pochodzi z transportów ONZ, które – swoją drogą – trafiały wyłącznie na tereny pod kontrolą reżimu. A są przecież jeszcze dary z krajów muzułmańskich – z Zatoki Perskiej, od bogatych szejków i prywatnych fundatorów, więc mówienie, że w Syrii nie ma żadnej pomocy humanitarnej, nie jest prawdą. Natomiast trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że pomoc pochodząca od organizacji islamskich trafia do dżihadystów i oni mają za zadanie rozdzielić ją wśród potrzebujących. Jak to robią? Trudno zweryfikować. Żywności w sklepach nie było od dawna,
ale w meczetach tak – każdy mógł liczyć, że nie zostanie odesłany z pustymi rękami. Wielokrotnie byłam świadkiem takich scen. Podobnie działo się już pod koniec 2013 r., kiedy miastem kierowali bojownicy Państwa Islamskiego, choć wtedy jeszcze nazywali się Dawlat (Państwo). W sklepach nie było zaopatrzenia, ale wystarczyło zapukać do meczetu i dostawało się wszystko, czego było potrzeba, łącznie z mięsem. Mało kto miał pieniądze, żeby kupić ciepłe ubrania, jedzenie, gaz do gotowania i ogrzewania, ale ludzie czuli, że dżihadyści robią dużo, żeby im pomóc, stąd wzięła się później siła i popularność ISIS.
 

Czy to znaczy, że ludzie nie używają pieniędzy?
 

Nie są im potrzebne, bo i tak niczego nie można kupić? Jak na każdej wojnie, tak samo w Aleppo można było kupić wszystko, czego dusza zapragnie, tylko jest to potwornie drogie. Pamiętam Boże Narodzenie w oblężonym przez bojowników z ISIS Kobane na północy Syrii. Od jednego z zaprzyjaźnionych dziennikarzy dostałam wtedy słoik nutelli. Pewnie kosztował jakieś dzikie pieniądze. Ale to dowód, że do Syrii przemycane jest wszystko. Chcesz leki – dostaniesz je. Masz wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić karton Marlboro – kupisz. W Aleppo większość produktów nie było wcale szmuglowanych z Turcji, ale z zachodniej części miasta kontrolowanej przez reżim, bo tam było i jedzenie, i ubrania, i papierosy w normalnych cenach. Przemytnicy kupowali tam i sprzedawali po stronie zajmowanej przez rebeliantów. Można sobie wyobrazić, ilu reżimowych żołnierzy było gotowych pomóc przy tym „biznesie” – brali pewnie niemałe łapówki na punktach kontrolnych. Wojna wypracowuje swoją własną ekonomię. Zarabiają watażkowie, przemytnicy, żołnierze... Im nie zależy na zakończeniu wojny, bo uczynili z niej sposób na robienie pieniędzy.
 

A jak działały we wschodnim Aleppo szpitale?
 

Zdaje się, że były najczęstszym celem bombardowań. W części wyzwolonej od dawna nie było szpitali z prawdziwego zdarzenia. Polowe, choć raczej nazwałabym je punktami medycznymi. Prowadzone głównie przez Lekarzy Bez Granic, ale o ich działalności nie można mówić, bo oficjalnie nigdy ich w miastach zajętych przez rebeliantów nie było. Teraz najprawdopodobniej rzeczywiście już ich tam nie ma. Jeżeli chodzi o Białe Hełmy, czyli Syryjską Obronę Cywilną, i ich działania – nie prowadzą oni szpitali. Działają w opuszczonych budynkach, w mieszkaniach, które przekształcili w oddziały ratunkowe. No i przede wszystkim nie mają wykwalifikowanych lekarzy, to cywile przeszkoleni z udzielania pierwszej pomocy.
 

Czy kiedy w wyniku krwawych walk miasto zostało podzielone – wschodnie dzielnice przeszły pod kontrolę rebeliantów, a zachodnie zostały pod panowaniem reżimu – ludzie mogli wybierać, czy zostaną po jednej lub po drugiej stronie? Czy nie mieli wyjścia i zostawali tam, gdzie mieszkali?
 

Większość ludzi zostało tam, gdzie mieli domy. Trzeba pamiętać, że mieszkańcy Aleppo raczej nie włączali się do walki. Ci, którzy mieli pieniądze, wyjechali. Inni płacili łapówki żołnierzom i przechodzili z jednej strony na drugą, żeby być z resztą rodziny. Zdarzało się też tak, że rebelianci walczący po wschodniej stronie miasta mieli rodziny po stronie zachodniej, bo tam było bezpieczniej. Co ciekawe, Asad ciągle płaci pensje wszystkim pracownikom administracji państwowej, niezależnie od tego, po której stronie konfliktu stoją. W ten sposób chce utrzymać pozycję lidera i dba o poparcie. Zdarzało się, że ludzie zatrudnieni w instytucjach państwowych, mieszkający we wschodniej części Aleppo, pod koniec miesiąca przedostawali się do zachodniej części, by odebrać wypłatę. Wielu zginęło od kul snajperów, ale zawsze było sporo sposobów na przejście z jednej części do drugiej. Dla większości Syryjczyków Aleppo zawsze było jednym miastem. Do Idlib pod granicą syryjsko-turecką trafiła duża część mieszkańców Aleppo, którym udało się wyjść z miasta cało. Idlib to będzie nowe Aleppo? Dżihadyści już od dłuższego czasu
są tam obecni. Dopóki granica z Turcją jest otwarta i tą drogą można dostarczać broń, nie będzie końca tej wojny.
 

A Europa nie może nic zrobić?
 

Kiedy rozmawia się z młodymi Arabami, staje się jasne, że oni bezczynność Europy odczytują jako nasze wsparcie dla reżimu Asada. Uważają, że jesteśmy przeciwko nim, przeciwko muzułmanom walczącym o wolność. To bardzo niebezpieczne. Setki tysięcy Arabów mieszkających w Europie od dawna czuło się jak obywatele drugiej kategorii. Teraz mają na to kolejny dowód. Obawiam się, że w najbliższych latach zapłacimy ogromną cenę za to, że nic nie zrobiliśmy w sprawie Syrii.