Tymczasem jednak zanurzam się w niejednoznacznej starości, w której zachwyt miesza się z żalem. Coraz częściej nie jestem zadowolony z tego, co widzę. Mój ukochany Nowy Jork nie miewa się najlepiej. Oczywiście, w wielu aspektach sytuacja się poprawiła: szkoły, żywność, stosunki rasowe, bezpieczeństwo, a nawet maniery. Miasto jest bogatsze i zdrowsze niż w czasach mojej młodości, ale... No właśnie, w Nowym Jorku zawsze jest jakieś „ale” – jego architektura straciła ciepło, oddaliła się od mieszkańców, którym pokazała swe szydercze oblicze. Smukłe i potwornie wysokie wieżowce na Manhattanie zasłaniają niebo, rzucając długie cienie na niegdyś słoneczne ulice. Ulice zapchane do granic możliwości, przypominające postindustrialne rzeźby z unieruchomionych samochodów, limuzyn, trąbiących żółtych taksówek i zniecierpliwionych dostawczaków. Z punktu widzenia zwykłego przechodnia większość nowych budynków ukazuje potęgę inżynierii, a nie piękno architektury. Nie inaczej jest w moim ukochanym Brooklynie, za East River, i w spokojniejszym porcie, który jest przecież sercem i praprzyczyną istnienia Nowego Jorku. Nawet tam wyrastają kolejne pudła. Deweloperzy chwalą się wręcz, że planują wzniesienie „brooklyńskiego Empire State Building”. Sielankowy widok nieba nad Brooklynem można już podziwiać tylko z najwyższych pięter.
 

Macie zatem trochę racji, że oto kolejny starszy pan ubolewa nad teraźniejszością, przywołując nieśmiertelny mit złotego wieku. Mijam znane mi niegdyś dzielnice metropolii, przystając gdzieniegdzie jak dawniej, i zbyt często widzę ludzi, których już nie ma. Zbyt wielu przyjaciół. Kilka kochanek. Niezliczone obiady w Carnegie Deli w towarzystwie znajomych, z którymi zawsze było o czym rozmawiać i z czego się pośmiać. Potem spacery po 57. Ulicy, aby obserwować ludzi. Kiedyś okolica nie różniła się od innych, dziś zwana jest „aleją bogaczy”.
 

Tam z kolei mieścił się hotel Drake. W jego barze spędziłem kiedyś dwie godziny w towarzystwie gangstera, który umiał rozśmieszać do łez. Trochę dalej, w hotelu Wentworth, mieszkał swego czasu pewien agent, który znał Damona Runyona i przekonał mnie do uważniejszej lektury jego dzieł. Na końcu ulicy siedzibę miała Stanowa Komisja Boksu. Pamiętam, że kiedyś redakcja wysłała mnie tam po materiał o ważeniu zawodników, gdy regularny współpracownik rozkoszował się urlopem. Tutaj natomiast...
 

Gryząc chmury
 

Nowe budynki wypierają stare, wystrzeliwując na 90 pięter w górę Nowego Jorku i żarłocznie wgryzając się w niebo. Cała wyspa Manhattan, od Inwood po Battery Park na południowym krańcu, usiana jest nowymi konstrukcjami, których szklane elewacje oślepiają w słoneczne dni.
 

Smukłe apartamentowce zamieszkują w większości bogacze, przedstawiciele światowej elity z Chin, Meksyku, Brazylii, Rosji – całkowicie anonimowi w świetle przepisów prawa. Weźmy chyba najbardziej jaskrawy przykład: 432 Park Avenue, przy „alei bogaczy”. 426 m wysokości i 88 pięter. Przytłacza sąsiadów i bezczelnie odwraca się od mojego miasta.
 

Modernizacja nie omija nawet klasycznych starszych budynków, zamienianych w luksusowe rezydencje. Oto Woolworth Building, ukończony w 1913 r. i przez chwilę najwyższy w Nowym Jorku. Majestatyczna bryła wciąż dominuje nad centrum miasta, choć nowe sąsiedztwo próbuje ją przyćmić. Czas mu służy. Gdy w latach 50. XX w. jako młody człowiek opuściłem szeregi Marynarki Wojennej, pracowałem pod adresem 120 Broadway, trzy minuty pieszo od Trinity Church (najwyższego budynku w Nowym Jorku aż do 1890 r.). Przy dobrej pogodzie w porze lunchu ruszałem do City Hall Park, gdzie na jednej z pustych ławek albo na brzegu fontanny przysiadałem, by podziwiać neogotyckie rzeźby na fasadzie Woolworth. Wyobrażałem sobie włoskich rzemieślników nadających formę kamiennej fasadzie. Zatapiałem się w muzyce języka pełnego samogłosek.
 

Mówi się, że za penthouse o powierzchni 834 m2 w narożniku 57-piętrowego Woolworth trzeba będzie wyłożyć 110 mln dolarów. Za taką kwotę można było kiedyś kupić cały Brooklyn, a i tak sporo by jeszcze zostało. W głębi serca jednak bardzo chciałbym tam zamieszkać, w nadziei na spotkania z duchami.
 

Dzielnice jak małe osady
 

Nie wykluczam oczywiście, że w przyszłości nowe wysokościowce będą wywoływać podobne emocje. Osobiście jednak w to wątpię. W większości są wydmuszkami, których fasady odcinają się od typowo ludzkich słabości, wad i potrzeb. Klasowość jest od zawsze wpisana w branżę nieruchomości, ale nowa architektura sprawia wrażenie osaczonej przez wielkie pieniądze. Lokatorzy są wiecznie w drodze. Szczerze wątpię, czy włączają się w działania komitetów rodzicielskich albo sąsiedzkich. Chyba nie znają właściciela lokalnego spożywczaka. Choć mogę się mylić. Mogą się okazać cudownymi, uśmiechniętymi ludźmi. Być może część z nich zakocha się nawet w zwykłym śmiertelniku. Mało jednak prawdopodobne, aby spośród nich wyłonili się następcy Henry’ego Jamesa, Edith Wharton albo Louisa Auchinclossa, którzy mieli pomysł na łączenie uprzywilejowanego życia z literacką głębią. Współcześni lokatorzy pionowych twierdz są bowiem odcięci od reszty. Pewnie czują się samotni. I dochodzimy do kolejnego obszaru kontestowanych zmian: ignorowania roli lokalnej społeczności.
 

Każdą nowojorską dzielnicę można przyrównać tak naprawdę do osady. Wszystkie mają swą tożsamość klasową, a niektóre etniczną specyfikę. Wszystkie mają niepowtarzalny charakter. W Washington Heights, niegdyś królestwie Irlandczyków, dziś panują Dominikańczycy. W czasach mojej młodości Harlem Wschodni był portorykański, a dzisiaj prym wiodą tam Meksykanie. W Sunset Park na Brooklynie też rządzili Irlandczycy, a teraz to dzielnica meksykańska i chińska. W Lower East Side dominowała żydowska klasa robotnicza, a teraz stragany przy Orchard Street prowadzą muzułmanie obok pokolenia millenialsów. Powstały kolejne osady, np. Nolita, Dumbo, South Slope. Mam nadzieję, że przetrwają napór wysokościowców. I że ich mieszkańcy bawią się co najmniej tak dobrze jak my przed laty.