W późniejszych latach polubiłem spacery, fascynowałem się komiksami, rysunkiem, kibicowałem Dodgersom, pokochałem książki i oszalałem na punkcie podwórkowego baseballu. Zasłuchiwałem się w Billie Holiday, Édith Piaf, a przede wszystkim we Franku Sinatrze. Podobnie jak cała reszta rówieśników nie miałem grosza przy duszy. Z kuchennego radioodbiornika wybrzmiewały utwory, które nuciłem w drodze na zajęcia, do biblioteki albo parku. Jako nastolatek potrafiłem wsiąść w weekend do metra i wysiąść na zupełnie nieznanej mi stacji. I spacerować po okolicy. Obserwowałem domy, kamienice, place zabaw, szkoły, sklepy, kościoły, synagogi. Wyobrażałem sobie, jak żyją ludzie, których zupełnie nie znam. Każda nowa okolica była jednocześnie znajoma i tajemnicza. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że była to przymiarka do pisarskiej kariery: gromadzenie historii o ogromnym mieście i jego mieszkańcach. Każdy z nich był częścią jakiejś dzielnicy.
 

Nauczyliśmy się przegrywać
 

Nie mam już ośmiu lat ani nawet osiemnastu. Stuknęła mi osiemdziesiątka. Poczucie, że w moim rodzinnym mieście coraz trudniej o zachwyt, nie wynika jednak wcale z pułapki nostalgii. Jako nowojorczyk doskonale zdaję sobie sprawę, że mieszkam w dynamicznym mieście, które rozwija się i rozbudowuje oraz podlega zmianom. Na lepsze albo na gorsze. Cóż, taki mamy klimat.
 

Dawno temu pokolenie moich rówieśników, rodowitych nowojorczyków, nauczyło się przegrywać. Szczególnie kibice Dodgersów. Musicie bowiem wiedzieć, że nawet najlepszym pałkarzom w historii baseballu zdarzało się chybić sześć razy na dziesięć – samo życie. Koniec lat 40. i początek lat 50. XX w. przyniosły jednak okropne i zadecydowanie za długie pasmo porażek z drużyną Yankees. Powtarzaliśmy cierpliwie, że uda się za rok. Aż do roku 1955, gdy Brooklyn wygrał finały, a jedna z gazet zamieściła nagłówek o treści "Za rok przyszło w tym roku". Dwa lata później natomiast musieliśmy się pogodzić z faktem, że Dodgersi przenieśli się do Kalifornii. Straciliśmy również stadiony Ebbets Field oraz Polo Grounds, a nawet pierwszy stadion drużyny Yankees. Zniknęła stara hala Madison Square Garden (na skrzyżowaniu 8. i 50. Ulicy), a także klub bokserski Stillman’s Gym, w którym po raz pierwszy obserwowałem trening samego Sugar Ray Robinsona.
 

To były najprawdziwsze świątynie naszej świeckiej religii, wyznawaliśmy bowiem sport. Straty nie dało się przeboleć, a przynajmniej tak nam się wtedy wydawało. Zmieniały się też, oczywiście, dzielnice. Niektóre także „traciliśmy”. W mojej okolicy heroina pojawiła się w połowie lat 50. XX w., ku rozpaczy wielu ciężko pracujących rodziców imigrantów, przyglądających się niszczącym swe życie amerykańskim dzieciom. W latach 70. XX w., gdy napłynęła kokaina, było jeszcze gorzej. Pierwsze pokolenie nowojorskiej klasy robotniczej, które wykorzystało szanse ustawy ułatwiającej edukację weteranom II wojny światowej, wyprowadziło się z miasta dość wcześnie. Spakowali tęsknotę i żal, aby wspominać Nowy Jork, gdziekolwiek rzucił ich los. Mam jeszcze listy od części z nich, z których bije dojmujący smutek i poczucie straty. Znałem to uczucie aż za dobrze.
 

Jeśli masz swój mocny świat (...), to w jakiejś części siebie pozostajesz wolnym

Byłem dziennikarzem mocno zakorzenionym w Nowym Jorku, którego ulice i dzielnice przemierzałem w poszukiwaniu tematów. Zapuszczałem się również dużo dalej. W Meksyku, który poznałem dzięki funduszom dla uczących się weteranów, urzekli mnie ludzie, muzyka, kuchnia i literatura. Mieszkałem w Barcelonie, Rzymie, Puerto Rico i w Irlandii. Relacjonowałem konflikty w Wietnamie, w Irlandii Północnej, Nikaragui oraz Libanie. Wszędzie poruszałem się pieszo, aby uchwycić sedno, a nie tylko przyglądać się otoczeniu. Prawo jazdy zrobiłem dopiero w wieku 36 lat. Kilka lat temu rzucił mi się w oczy cytat z irlandzkiego noblisty Seamusa Heaneya, który sporo mówi o naturze mojej i podobnych do mnie: Jeśli masz swój mocny świat i dysponujesz głębokimi relacjami, to w jakiejś części siebie pozostajesz wolnym; możesz śmiało przemierzać świat, bo wiesz, gdzie jest twoje miejsce, i masz dokąd wracać. Nie muszę chyba dodawać, że takim miejscem dla mnie jest Nowy Jork.