Potrójne schronienie: w latarkach, herbacie, betelu.
 

Oczy jeszcze zamknięte lecz uszy rejestrują świadomie. Rejestrują i sobie nie wierzą. Czyżbym przeniósł się w czasie do Harappy?! Czy może niesforni kwantowi fizycy posłali mnie do Mohendżo Daro? Nie! Przecież to co słyszę to sanskryt, język indoeuropejskich autorów Wed, a więc czasy późniejsze. To mnisi Gautamy recytują miarowo schronienie mieszcząc się w starożytnej frazie. Rytm głosu początkowo dobiega z oddali, wzmaga się, następnie przycicha. Nieumundurowany mężczyzna prosi o bilety do kontroli. Nie wygląda na pracownika Virgin Time Travel oferującego płatne w bitcoinach podróże do ulubionej epoki historycznej. A szkoda, bo chętnie pokłonił bym się zwycięzcom spod Kłuszyna czy uścisnął dłonie budowniczym Gdyni. Nic to; niemundurowy okazał się być pracownikiem jednego z największych chlebodawców świata - Kolei Indyjskich. A z dźwięków pozostał miarowy stukot kół i szum wiatraków zastępujących klimatyzację; współpasażerowie najtańszego dalekobieżnego sleepera, drzemali. Wtem znowu to samo przeciągłe, rytmiczne nawoływanie, jakże starożytne; to sprzedawca barwnych chińskich latarek oferuje swój towar. Nie ma dużego wzięcia, jest poranek a w tych szerokościach geograficznych nie myśli się zawczasu o potrzebach późniejszej chwili. Może wieczorem towar lepiej zejdzie.

Nie mnisi a sprzedawcy, nie mantry a handlowa oferta, wszyscy jednak szukają schronienia: mnisi w Trzech Klejnotach, sprzedawcy w zarobku. Dobrze natomiast schodziła poranna herbata, mleczna, słodka i korzenna, podawana w jednorazowych glinianych kubkach. Wytwarzane zapewne od neolitu naczynia mogą być ulotnym czyli paradoksalnym (jak całe Indie) symbolem trwałej ciągłości kulturowej i piękna, które Japończycy nazywają sabi. Sabi łączy w sobie chropowatą prostotę, rustykalność z poczuciem obcowania z czymś starym; bardzo cenią dzieła w duchu sabi. Indyjscy herbaciarze wytwarzają ich miliony każdego dnia, pijący zaś miliony niszczą.  Odwieczny taniec Nataradży - ciągłe niszczenie i odnawianie się świata i tutaj manifestuje prawdę, że destrukcja jest podstawą tworzenia, czy chodzi o gliniane czarki, czy o imperia. 
 

Cztery prawdy i złota zasada
 

Jednego z indyjskich imperiów jednak szkoda bardziej niż innych światowych potęg. Szkoda, bo, choć krwawe były początki panowania cesarza Asioki, to nie zapisało się ono demonstracją niszczycielskiej siły przydatnej w podbojach, ale dbałością o poddanych. Już w III w. p.n.e. ów władca wznosił nie tylko przytułki ale i schroniska dla bezdomnych zwierząt. Ten gorliwy wyznawca buddyzmu przekazywał również w formie rytych w kamieniu edyktów, zalecenia dla moralnego życia poddanych. Niektóre z nich zapisano w grece i aramejskim. Państwo Mauriów (dynastia Asioki) utrzymywało bowiem kontakty z Grekami, z Egiptem Ptolomeuszy. Ten romans Wschodu z Zachodem zaowocował powszechnie znanym wizerunkiem Buddy; tym znanym ze starożytnych zabytków Indii czy Dalekiego Wschodu, tym, którego możemy zakupić w supermarkecie i postawić na półce, lub przywieźć ze szczególnego miejsca dla wszystkich buddystów świata - Bodhgaji. Miejsca do którego po trzydziestu kilku godzinach dociera nasz sleeper. W śródnocnej malignie, tuż przed stacją docelową, przysiada się "święty mąż" okryty błękitnym kocem, w błękitnym turbanie, ściszonym, łagodnym, głosem mówi o miłości, prawdzie i medytacji. Szum i stukot pociągu nie pozwalał dobrze zrozumieć jego szeptanych mistycznie nauk, lecz udało się wyłowić puentę: "I want to go to your country”. Było to oczywiste, ale uczynni hinduscy współpasażerowie wyjaśnili, że mamy do czynienia z “lermenem” i “cziterem”. Prawdziwie szemrane towarzystwo mieliśmy spotkać w mieście Gaja. To przed nimi ostrzegali współpasażerowie. Zalecali poczekać do godziny piątej. Sami zostali na dworcu. My jednak ruszyliśmy w noc. W jednej kieszeni gaz, w drugiej czterocalowy składak, i adres. Zarezerwowanego pod nim hotelu nie było, “cziterów i lermenów” zaś co niemiara, byli napastliwi i zrobiło się groźnie.

Nie było wyjścia, wycofaliśmy się na dworzec.  Przycupnęliśmy obok miłych tybetańskich lamów – zwiastunów tego, że niebawem dotrzemy do szczególnego miejsca. Ustaliliśmy, że pojedziemy razem, będzie taniej; lamowie wiedzieli, że do piątej jest zbyt niebezpiecznie. Przysnąłem. Współtowarzyszka szturcha mnie i mówi – patrz! Patrzę i widzę, że jest ciemno jak było. Ona roześmiana mówi – Piątaaa. Faktycznie, ludzie pomimo głębokiego mroku rozeszli się do swoich spraw. Rzezimieszkowie kierowani najwyraźniej jakąś starożytną zasadą, prawem, zaprzestają swych występków o ustalonej porze. Do pojazdu wcisnęliśmy się cudem. Szalona nocna riksza pędziła, a ja z całych sił trzymałem stertę tybetańskich bagaży wciśniętych pod lichą plandekę. Na każdym zakręcie rinpocze pytająco szukał mojego wzroku, mówiłem, że jeszcze nie spadły co powodowało szczerą wesołość starego lamy. Ledwie dojechaliśmy na miejsce, już przechwycił nas największy w tym mieście filantrop, opiekun i nauczyciel sierot, człowiek bywały na Zachodzie i na Wschodzie. A przy okazji właściciel hotelu, zaś tak na prawdę kolejny z indyjskich oszustów. Tak czy inaczej było gdzie spać a przy okazji poćwiczyć wyczytaną na jednym z blogów zasadę: W Indiach, na drodze i w życiu rację ma zawsze większy i silniejszy. Oto złota zasada mistycznego Dekanu. Okazała się nad wyraz skuteczna; nikt, poza zbyt niskim autobusem w Port Blair, nie chciał ryzykować konfrontacji z “metr osiemdziesiąt pięć”. I wszystkich udało się przekonać do wydania reszty czy odwieść od potrojenia ustalonej ceny. Edykty Asioki wprawdzie się zachowały ale być może mało kto czyta dziś w języku palijskim. Edykty ryte były na kolumnach i do dzisiejszych czasów dotrwało ich kilkanaście.

Kapitel kolumny z Sarnath, gdzie Budda wygłosił pierwsze kazanie o Czterech Szlachetnych Prawdach, znajduje się w obecnym godle Indii. Kapitel składa się z rzeźb przedstawiających lwy symbolizujące wygłoszone przez Buddę cztery prawdy: o istnieniu cierpienia, o przyczynie cierpienia, o sposobie jego pokonania, o ścieżce prowadzącej do realizacji tegoż sposobu. Tę ostatnią reprezentuje symbol Koła Dharmy, jego graficzna wersja zwana Kołem Asioki znajduje się na fladze Indii. Zanim pielgrzymi trafią do Sarnath, odwiedzają z reguły Bodhgaja, gdyż to tutaj w VI w. p.n.e. Książe Siddhartha Gautama pokonał prowadzące do cierpienia okowy iluzji i stał się Buddą czyli przebudzonym. Sanskryckie słowo “budda” i polskie “budzić” mają ten sam indoeuropejski źródłosłów – podobieństwo brzmienia i znaczenia nie jest przypadkowe. W poszukiwaniu przebudzenia ruszam więc do świątyni Mahabodhi. Obok niej rośnie figowiec – potomek tego, pod którym Śakjamuni zwany Buddą ślubował medytować, aż przeniknie tajemnicę egzystencji. To niezwykłe miejsce może stanowić wytchnienie od indyjskiego zgiełku. Znajdziemy tu kolorowy katalog ludów Azji, stroje narodowe, fizjonomie, kolory skóry, różne zwyczaje. Tybetański lama konwersuje z mniszką z Japonii na temat modlitewnych flag, bhikku z Kambodży z wielkim skupieniem przekracza bramę kompleksu – chyba jest tu pierwszy raz, zaś jego pobratymcy ze Sri Lanki śpiewają sutty wspomagając się monofonicznym skrzeczącym głośnikiem. Ich śpiew miesza się z charakterystycznym gardłowym wielobasem Tybetańczyków. Mimo tych wysp dźwięku atmosfera wyjątkowo sprzyja skupieniu i medytacji. Można tutaj spędzić wiele godzin. Chętnie bym został wiele dni. Z trudem zdobyty wydruk biletu kolejowego do Waranasi kieruje nas jednak na dworzec. Wielogodzinne starania by znaleźć wiarygodnego rikszarza na trzecią w nocy okazały się niepotrzebne. Z powodu rozruchów społecznych w północnych Indiach pociąg jest opóźniony o kilka godzin. Kilka godzin obserwacji kolejowego życia, absurdów, trosk i zwyczajów.

Pięciogodzinna podróż to pestka. W przedziale nieśmiały student politologii. Dyskusja o rynkach światowych i sytuacji na Ukrainie. Jego czysta seledynowa kamizelka kontrastowała z ogólną lepkością i brudem, zarówno pociągu jak i odzianych w łachmany ubogich rolników z Biharu siedzących po drugiej stronie. Są jakby z innej epoki, ale prawdziwie starożytne boginie właśnie weszły do przedziału. To hidżry. Wydaje nam się, że płciowe nieokreślenie, lub określenie nieoczywiste to pomysł nowy, dla wielu zbyt nowy przejaw nadchodzącego zepsucia cywilizacji. Jednak ta, zna wiele przypadków, w różnych miejscach świata, od starożytności po dzień dzisiejszy, gdzie rozróżnienie pomiędzy kobietą a mężczyzną bywa kwestią płynną. Istniała i istnieje także trzecia płeć – nijaka. Hidżry urodziły się jako mężczyźni. Przynajmniej fizjologicznie.

Po fizjologicznej zmianie płci, która ogranicza się do kastracji zyskują tożsamość w znacznej części żeńską, co podkreślane jest strojem. Życie hidżry w pewien sposób przypomina drogę sadhu. Odchodzą od rodzin, żyją w grupach kierowanych przez przewodników duchowych, zaś korzenie swojego statusu widzą w starożytnych historiach opisanych w Mahabharacie czy też stanowiącej jej część, Bhagawadgicie. Spotykane nieraz w pociągach poruszają się z gracją, mówią i klaszczą w nieco hipnotyczny sposób, nieraz parają się prostytucją. Straszą skalaniem od którego wykupowali się nasi współpasażerowie. Dwoista natura odzianych w sari pół-mężczyzn pozwala też na inną waloryzację czynności rytualnych – na błogosławieństwo. I z tego skorzystał nasz światły student. Czy to owa hipnoza uaktywniła w nim gen takiej potrzeby? Wyglądało to raczej na strach przed postaciami z innego świata. Pobłogosławiony transseksualnie wskazał właściwą stację, na której należało wysiąść.
 

Ogień, woda, wirowanie
 

Na dworcu tradycyjna procedura: targi z rikszarzami, GPS pomagający trzymać rękę na pulsie przejazdu, chustka na twarzy z powodu spalin. Następnie szukanie noclegu, ale wcześniej wędrówka nad mityczną Gangę, matkę całych Indii. Po drodze, nieprzebrany tłum, oblewa pozbawionego kończyn kalekę, który czołga się środkiem, pod prąd krów, ludzi, aut, motoriksz, krzyków, klaksonów i spalin. Nie zważając na uliczny ruch, uliczny protetyk wstawia kobiecie szczękę; oboje kucają. Obok kuca jego brodaty pomocnik, ogrzewa drugą szczękę nad ogniskiem, modeluje. Wśród straganów ponownie pojawia się pluszowy Ganesza, przynoszący szczęście bóg, słoniogłowy syn samego Sziwy, tym razem w formie dziecięcej przytulanki. Targowanie. Towarzyszka podróży pyta o inny egzemplarz, bo ten jest pobrudzony. Jaki pobrudzony? O co chodzi? Sprzedawca chyba tym razem szczerze nie zgadzał się z nabywcą. Zapytany czy oni tutaj nie znają słowa bród, nieczystość, odpowiadam: Jest nieczystość. Ale głównie rytualna. Bo ręka może być (i jest niezależnie czy bogacz czy biedak) niemyta, po długiej podróży lepkim i ciemnym od brudu pociągiem, może być po wizycie w toalecie (że tak to górnolotnie nazwę), może robić cokolwiek, ale jeśli jest to prawa ręka, jest to ręka czysta i nadaje się do podawania pożywienia do ust. Widać tutaj uniwersalną waloryzację kierunków, archetypiczną dychotomię znaną we wszystkich kulturach, warunkującą fakt, że z chaosu wyłania się kosmos. Męskie i żeńskie, prawe i lewe, czyste - nieczyste, sacrum i profanum.  Ze zdziwieniem Hindusi podziwiali nasze rytuały związane ze świętą maścią.

Jedliśmy bowiem antybakteryjnie namaszczeni. Skoro jesteśmy przy higienie zajrzyjmy na chwilę do Bombaju. Coś nieraz jednak wyprać trzeba a w tym mieście znajduje się największa na świecie pralnia. Pralnia ręczna dodajmy. Całymi dniami, pracze uderzają ubraniami niekończącym się rytmem o kamienne kany. Morze zielonych uniformów to kitle personelu medycznego szpitala. Higiena jest, sterylność... jakoś to będzie. Dhobi Ghat to nie pralnia to osobny świat. A właściwie gorąca i mokra piekielna kraina, w której, pod blachą falistą żyją tysiące praczy. Ciężka karma i ciężka praca. Wróćmy jednak do jednego z najstarszych miast świata jakim jest Benares (Waranasi), tutaj bowiem, doświadczymy oczyszczenia świętym ogniem w wieczornym obrzędzie Arati. Po zmroku na ghatach nad świętą rzeką obwieszeni złotem, nażelowani bramini uświęcają ogień. Taneczne gesty i wygląd celebransów może sprawiać wrażenie, ze jest to spektakl, jednak reakcje zgromadzonego tłumu ukazują, że mamy do czynienia z religijnym misterium związanym z żywiołami i boską naturą wszechświata. Jej aspekty są przyzywane przez kapłanów i tłum, żywioły zaś są reprezentowane przez wymyślne akcesoria. Obrzędy i religijność to w Indiach sprawa codzienna, wszędzie palą się kadzidła, ludzie składają ofiary. Codzienna ale może być zaskakująca. Wysiadłszy na plaży w Port Blair wpadliśmy na ekstatyczny tłum. Wielu ludzi podskakiwało trzymając na głowach... kwiaty doniczkowe. Wydawane przez nich odgłosy przypominały mi ponad stuletnie nagrania innuickiego szamana. Głębiej w tłumie odbywała się transowa demonstracja zwycięstwa ducha nad ciałem. Czciciele Sziwy wirowali z przetkniętymi przez bezkrwawo przebite policzki kilkumetrowymi tyczkami zakończonymi symbolami patrona joginów.

Nagle czyjaś ręka przyciska  mój bark – schyliłem się w ostatniej chwili czując na włosach świst metalowej rury. Prawdziwe niebezpieczeństwo sakralne, czyhało jednak w Kalkucie, w najmroczniejszej świątyni strasznej bogini Kali, której do dziś składa się krwawe ofiary. Wiedząc, że najświętsze świątynie (a ta do nich się zalicza) są zamknięte dla niehindusów, przez głowę przemknęło mi pytanie czy nie zostaliśmy wybrani... Zanim weszliśmy do świętego kręgu należało przekroczyć bramę i zdjąć obuwie. Tutaj nastąpiło brodzenie po kostki w wodzie, którą bezustannie polewano posadzki. Grzybica? To się leczy – idźmy dalej. Im bliżej świętego miejsca tym ekstaza większa. Tłum szaleje, krzyczy. Mroczne sacrum omamia. Ciekawe doświadczenie, więc idziemy po raz drugi. Tym razem porządkowi przestają panować nad tłumem, który gęstnieje i napiera. Czuję potężny nacisk na żebra; ogarnięty szałem tłum przyciska do barierki, trudno oddychać. Przed oczami stają doniesienia medialne o setkach ofiar stratowanych i zgniecionych w podobnych okolicznościach. Czyżby ofiara miała się spełnić? Myślę o Magdzie, by tylko nie oddaliła się. Wokół filigranowej sylwetki zaciskam kordon ramion, kości przedramion zderzają się z barierką, tłum napiera, mięśnie drżą z przeciążenia. Zanim się poddały dotarliśmy do wyjścia. Wpadamy w środek przedstawienia jakby wymalowanego przez średnioweicznego artystę – kilkuletni chłopiec z domalowanymi wąsikami tańczy na linie dla licznie zgoromadzonej gawiedzi. Wysoko nad kalkuckim brukiem. Cóż, może kiedyś to on będzie kolonizował Marsa.

Koniec wedyjskiego snu
 

Uwolnieni z objęć Kali, opuściliśmy ciągle aktualną wedyjską baśń o starożytnych Indiach i udaliśmy się w czasy dawniejsze – przedhistoryczne. Na Andamanach nadal zamieszkują ludy, kultywujące swój pierwotny wzór kultury i nie w głowie im cywilizacja techniczna. Do tego stopnia przed nią się bronią, że gdy po wielkim tsunami w 2004 roku władze przysłały pomoc, ludność wyspy Sentinel przywitała helikoptery gradem strzał. Śmigłowce zawróciły. Jednak i tutaj przebiegli indyjscy przedsiębiorcy omijają prawo i organizują "ludzkie safari" pod pretekstem wypraw wędkarskich. My chcąc poznać pierwotną kulturę rdzennych mieszkańców udaliśmy się do muzeum etnograficznego w Port Blair. Na fotografiach przedstawiających przedstawicielki plemion zamazano piersi, nie chcąc gorszyć purytańskiego społeczeństwa. A przecież jego przodkowie, twórcy Kamasutry, erotycznej tantry i rzeźb w Kadżuraho, mieli inny stosunek do spraw seksu i ciała. Cóż, mimo niezrównanej ciągłości kulturowej tego kraju o kilkutysiącletniej historii, mimo tego, że Indie powoli wyrastają na lokalną potęgę, wysyłają w kosmos satelity i dysponują bronią atomową, dawno za sobą mają złotą epokę swojej kultury. 

Ta trwała całe pierwsze tysiąclecie naszej ery a kres jej położyły muzułmańskie najazdy. Z tego okresu pochodzą mało znane wśród turystów, buddyjskie groty, świątynie wydrążone w skałach na obrzeżach dzisiejszego Bombaju. Pierwsze powstały w I w. p.n.e. Czyli w czasie gdy Hindusi pod wpływem Greków Baktryjskich i ich helleńskiej spuścizny, zaczęli przedstawiać Buddę. Budda nie zachęcał do interesowania się poprzednimi wcieleniami. Mawiał, że jeśli chce się je poznać należy przyjrzeć się obecnemu życiu. Podobnie można powiedzieć o Indiach – chcąc poznać ich przeszłość warto zagłębić się w ich teraźniejszość, ale nie tę oglądaną z okien klimatyzowanego autokaru a tę będącą jak najbliżej życia współczesnych spadkobierców  cywilizacji liczącej sobie kilka tysięcy lat. Ostatecznie każda nawet najdawniejsza starożytność działa się współcześnie – tu i teraz.
 

Tekst i zdjęcia: Grzegorz Piaskowski