To, czego szuka Silang, przemierzając na czworakach wysokogórskie łąki Wyżyny Tybetańskiej, jest bardzo dziwne. Naziemna część owego „czegoś”, cienka niczym zapałka, jest maleńkim grzybem wystającym gdzieniegdzie na najwyżej kilka centymetrów z błotnistej ziemi. W maju i czerwcu Silang Yangpi i jego żona wraz z rodziną i przyjaciółmi całymi dniami przepatrują trawiaste zbocza w poszukiwaniu cennych grzybów. Gdy Silang dostrzega maleńki okaz, wydaje okrzyk radości. Natychmiast podbiega do niego żona.

Za pomocą czegoś w rodzaju kielni Silang delikatnie odgarnia ziemię wokół grzybka i ostrożnie wyciąga grudkę ziemi. Otrzepuje znalezisko i prezentuje na dłoni coś, co wygląda na jaskrawożółtą gąsienicę. Nieżywą. Do jej głowy, niczym róg jednorożca, przyczepiona jest cienka nóżka grzyba. Silang wyjmuje z kieszeni plastikową torebkę po zupce chińskiej, wkłada do niej swoje znalezisko oraz robaki przyniesione przez żonę i ostrożnie roluje. Silang, 25-latek, i jego 21-letnia żona mają małą córeczkę. Zbiory grzyba gąsienicowego stanowią znaczną część ich rocznego dochodu.


Grzyby te spowodowały przełom w gospodarce

Wyżyny Tybetańskiej, wywołując współczesną gorączkę złota. Na półkach luksusowych sklepów w Pekinie urobek z torebki Silanga będzie wart dwukrotność swojej wagi w złocie. Tybetańska nazwa grzyba gąsienicowego yartsa gunbu w wolnym tłumaczeniu znaczy: „letnia trawa, zimowy robak”, choć to coś nie jest ani trawą, ani bezkręgowcem. Właściwie jest żyjącą pod ziemią larwą ćmy niesobki chmielanki zainfekowaną przez zarodniki pasożytniczego grzyba Ophiocordyceps sinensis. Wżera się on w ciało gąsienicy, pozostawiając tylko jej powłokę, by wiosną zakwitnąć w postaci podłużnego brązowego tworu zwanego stromą, która kiełkuje wprost z głowy gąsienicy. Proces ten może zaistnieć jedynie w glebie wysokogórskich łąk na Wyżynie Tybetańskiej i w Himalajach. Wszystkie dotychczasowe próby hodowli grzyba gąsienicowego spełzły na niczym.

Od wieków yartsa gunbu przypisywano cudowne właściwości lecznicze i działanie wzmacniające libido. Jeden z najstarszych opisów yartsa pochodzi z XV-wiecznego tekstu tybetańskiego, w którym autor mówi o skarbie bez skazy, przekazującym niewyobrażalne moce tym, którzy go zażywają. Wystarczy ugotować kilka grzybków w herbacie, udusić w zupie lub upiec w kaczce, a wszystkie dolegliwości ustąpią. Rzekomo.

Robaki, jak mówi się na nie potocznie, przepisywane są przez zielarzy na bóle pleców, impotencję, żółtaczkę. Leczy się nimi gruźlicę i astmę, zapalenie oskrzeli, zapalenie wątroby, anemię i rozedmę. Niektórzy uważają, że grzyby zwalczają komórki nowotworowe i mają działanie antywirusowe. Zaleca się je w terapii HIV/AIDS. Wreszcie – zapobiegają utracie włosów. Wraz z intensywnym rozwojem chińskiej gospodarki popyt na yartsa wzrósł znacząco. Stał się wręcz symbolem statusu materialnego na eleganckich kolacjach i pożądanym prezentem mogącym obłaskawić przedstawicieli władzy.

W latach 70. ub. wieku kilogram robaków kosztował 2–4 dolary. Na początku lat 90. taka sama ilość grzybków wyceniana była na 200 dolarów. Dzisiaj za kilogram wysokiej jakości yartsa trzeba zapłacić 100 tys. dolarów. Nagły wzrost zainteresowania larwami rodzi obawy, że roczne zbiory, liczące obecnie około 400 mln sztuk, mogą spowodować zanik yartsa. – Zrównoważony proces pozyskiwania grzyba gąsienicowego wymagałby od zbieraczy pozostawienia niektórych okazów w ziemi, aby mogły zainfekować larwy na kolejny sezon – mówi ekolog Daniel Winkler. Niestety, większość mieszkańców górskich wiosek wyrywa każdą znalezioną sztukę grzyba, a potem przenosi się na kolejne połacie gór.

Dzięki przypływowi gotówki ze zbiorów yartsa tysiące żyjących wcześniej w ubóstwie pasterzy jaków pokupowało motocykle, iPhone’y i telewizory plazmowe. Spory o prawa do zbiorów na poszczególnych terenach (na większości pól tylko okoliczni mieszkańcy mogą uzyskać specjalne licencje) często kończą się przemocą. W północnym Nepalu, skąd pochodzi drobna część zbiorów yartsa, odnotowano aż siedem zabójstw. W mieście Chengdu w prowincji Syczuan złodzieje wykopali podziemny tunel prowadzący do sklepu sprzedającego grzyby yartsa, kradnąc produkty o wartości ponad 1,5 mln dolarów. Chińska policja ustanowiła wiele przydrożnych punktów kontrolnych mających za zadanie powstrzymywać kłusowników przed grabieniem pól zarezerwowanych dla mieszkańców okolicznych wsi.

W miejscach takich jak Serxu, rodzinnym miasteczku Silanga i jego żony, kiedy tylko po zimie zaczyna kiełkować trawa, ludzie rzucają wszystko i ruszają na yartsa. Ostry wzrok i niski wzrost czynią z dzieci świetnych poszukiwaczy. Niektóre szkoły, bezradne wobec absencji w czasie grzybowej gorączki, ogłaszają wręcz miesięczne wakacje na czas zbiorów.

W Serxu sezonowe targowisko ciągnie się wzdłuż błotnistych chodników po obu stronach głównej ulicy. Miasteczko leży pośród bezdrzewnych pagórków usianych namiotami pasterzy udekorowanymi modlitewnymi flagami. Zgodnie z tradycją na tutejszy targ trzeba się ubrać wyjściowo.

Wiele osób przywdziewa tradycyjne tybetańskie płaszcze z bardzo długimi rękawami zastępującymi rękawiczki. Mężczyźni noszą kapelusze z szerokim rondem i wysokie skórzane buty. Do pasów mają przytroczone noże. W szerokich uśmiechach pobłyskują złote zęby. Kobiety przechadzają się wystrojone w naszyjniki z bursztynowymi koralami wielkości piłek golfowych. Długie warkocze kilku pań ciągną się za nimi po ziemi. Na targu pojawiło się nawet kilku mnichów w cynobrowych szatach. Religijne zasady zabraniają im zbierania i spożywania grzybów, ale handel nimi zakazany nie jest.

Handlarze grzybami yartsa wyposażeni są w maleńkie wagi i kalkulatory. Robaki piętrzą się w kartonach, koszach i na szmatach. Gdy do handlarza podchodzi ktoś taki jak Silang – z ubłoconymi kolanami, z torebką świeżo zebranych grzybów – ten zawsze dokładnie sprawdza jej zawartość. Wycena yartsa zależy od kilku czynników: rozmiaru, koloru i sprężystości. Bierze więc każdą sztukę do ręki i nierzadko oskrobuje grzybek z ziemi za pomocą narzędzia przypominającego szczoteczkę do zębów. Wokół stoiska zbiera się tłumek.

Innym zwyczajem kupców jest głośne krytykowanie oglądanych zbiorów. „Nigdy nie widziałem takich kiepskich robaków!”. „Fatalny kolor. Są za ciemne”. „Do takich robaków będę musiał jeszcze dopłacać!”. Ale to tylko forma zaproszenia do negocjacji. Handlarz wyciąga rękę tak, że dłoń skryta jest w długim rękawie, którego końcówka luźno zwisa. Sprzedawca wkłada swoją dłoń do rękawa. Następnie, za pomocą znaków dawanych palcami, strony starają się dobić sekretnego targu na oczach tłumów gapiów. W rękawie trwają „rozmowy” – oferty są składane, odrzucane i ponawiane. Gdy palce się uspokoją, a cena usatysfakcjonuje obie strony, należność przekazana będzie również w rękawie.

Silang i Yangjin podchodzą do kupca, z którym wcześniej mieli już do czynienia. Silang Yixi handluje grzybkami od ośmiu lat. W telefonie komórkowym trzyma zdjęcia nagrodzonych okazów. Dwaj Silangowie odgrywają dobrze znany rytuał: badanie robaków, krytyka, targowanie. Za swoje 30 robaków, z których większość jest zbyt mała, by uzyskać najwyższe ceny, Silang i Yangjin otrzymują 580 juanów, czyli równowartość około 90 dolarów.

Zhaxicaiji wysiada z prowadzonej przez szofera toyoty sequoia i z torbą od Prady na ramieniu zmierza do flagowego butiku swojego imperium grzybów gąsienicowych. Jest założycielką i prezesem spółki Three Rivers Source Medicine Company, jednej z bardziej znanych marek handlujących yartsa w Chinach. Zarządza 500 pracownikami i 20 sklepami, a roczne przychody ze sprzedaży wynoszą ponad 60 mln dolarów. Dorastając, Zhaxicaiji, obecnie czterdziestokilkuletnia, nie różniła się wiele od Silanga i Yangjin. Tak samo przeszukiwała zbocza gór w poszukiwaniu robaków. Jej rodzina hodowała jaki i owce, a za dom służył im namiot z sierści jaka. W 1998 r., mając 120 dolarów kapitału, założyła firmę i rozwijając ją, ciężką pracą wspięła się na szczyt. W planach ma ekspansję na rynki zagraniczne i eksport do Japonii, Korei i Malezji. Zhaxicaiji jest przekonana, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat jej robaki będą dostępne na rynku amerykańskim.

Nad wejściem do firmowego salonu w Lanzhou w środkowych Chinach na ogromnym ekranie wyświetlane są reklamy grzybków gąsienicowych. W sklepie znajdziemy eleganckie żyrandole, fontannę, umundurowanych ochroniarzy i wazony z kwiatami. Grzybki wyeksponowano w kilkunastu gablotach z kontrolowaną temperaturą i wilgotnością. Zanim robaczek dotrze do sklepu takiego jak ten, może przejść nawet przez kilkunastu pośredników.

Handlarze na przygranicznych bazarach sprzedają zbiory na targach średniej wielkości biznesmenom, a ci jadą na największą całoroczną giełdę yartsa, zatłoczoną i głośną, zajmującą całą dzielnicę Xiningu, miasta na zachód od centrali firmy Zhaxicaiji. Wiele z największych, najbardziej sprężystych i najbardziej złocistych larw trafia do Zhaxicaiji za pośrednictwem pracujących dla niej kupców. Zanim zostaną udostępnione klientom, muszą być prześwietlone z powodu częstych przypadków szpikowania robaków kawałkami ołowiu w celu zwiększenia ich wagi. Pod wejście do sklepu podjeżdża czarny mercedes. Wysiada z niego czterech mężczyzn w średnim wieku ubranych w koszulki polo. Wchodzą do środka i zajmują krzesła przed gablotami.

Natychmiast podchodzi jedna z ekspedientek, oferując przekąski i wodę z wyciągiem z yartsa. Robaki są zapakowane w wyściełane filcem drewniane pudełka z mosiężnymi zamkami, dzięki czemu gąsienice o ulotnym zapachu ryby i dziwną naroślą na głowach – produkt wyjątkowo nieatrakcyjny – zyskują status towaru luksusowego. W ciągu 10 minut mężczyźni wydają w sklepie 30 tys. dolarów.

Na czwartym piętrze pekińskiego apartamentowca na kanapie odpoczywa Yu Jian w towarzystwie dwóch piesków bichon frise. Czterdziestolatka pije herbatę z yartsa gunbu. Do niedawna była menedżerem w firmie handlującej zdrową żywnością. W październiku 2010 r. zdiagnozowano u niej raka macicy.

Yu Jian przeszła kilka cykli chemioterapii. Ale niezależnie od zastosowania standardowych metod zdecydowała się również na wizytę u zielarza, który przepisał jej yartsa. Chora stosuje je od sześciu miesięcy. Każdego wieczoru zalewa dwa robaki szklanką wody i zostawia na noc. Rano gotuje wodę z grzybkami, dodając kilka suszonych daktyli. Wypija napar i na koniec zjada rozmiękczone robaki. Yu kupuje wyłącznie grzybki najwyższej jakości w aptekach sieci Tongrentang – jednej z kilku marek, które są bardziej znane i droższe od firmy Zhaxicaiji. Torebka 24 yartsa średniego rozmiaru wystarczająca na kilkutygodniową terapię kosztuje ponad 550 dolarów. – Uważam, że są warte swojej ceny – mówi Yu, choć ma świadomość, że sceptycy podważają skuteczność yartsa w leczeniu nowotworów. Dotychczas naukowcy nie znaleźli dowodów na ich uzdrawiającą moc.

Niektóre badania, prowadzone głównie w Chinach, pokazują, że grzybki rzeczywiście zawierają modulator systemu odpornościowego beta-glukan i czynnik antywirusowy zwany kordycepiną. Wyniki kilku badań klinicznych sugerują, że składnik ten może mieć właściwości lecznicze skuteczne w wielu schorzeniach, na które był przepisywany od dawna, tj. bronchicie, astmie, cukrzycy, zapaleniu wątroby, wysokiemu poziomowi cholesterolu i zaburzeniach seksualnych. Inni naukowcy uważają, że badania miały zbyt wąski zasięg i dyskredytują zastosowaną metodologię. – Dopóki ktoś nie wykona dużego badania klinicznego z wykorzystaniem wysokiej jakości produktu, nie możemy polegać na wiedzy, jaką mamy obecnie – mówi Brent Bauer z Mayo Clinic w Minnesocie, która prowadzi szeroko zakrojone studia nad ziołolecznictwem.

Ponadto, jak twierdzi mykolog Paul Stamets, dzikie grzyby gąsienicowe mogą być zainfekowane różnymi rodzajami pleśni, w tym szkodliwymi dla zdrowia. – Spożycie grzybów może prowadzić do zatrucia – dodaje Stamets, autor sześciu książek o hodowli grzybów oraz producent grzybowych wyrobów. – Dla niedoświadczonych osób przygoda z grzybami jest jak rosyjska ruletka. Niezależnie od tego, czy robaki faktycznie mają uzdrawiającą moc, czy tylko obrosły w kosztowny mit, nic nie wskazuje na to, by gorączka grzybowa w najbliższym czasie miała się zakończyć. Mimo że brak dowodów na właściwości lecznicze, przekonanie o nich jest wciąż bardzo silne.

Yu Jian twierdzi, że odczuwa efekty robaczej terapii – zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Jej zdaniem grzybki uzdrawiają jej ducha i rewitalizują „energię życiową”, nazywaną w Chinach qi.  Na co dzień jednak nie zawsze jest pełna wigoru. Mimo dość szczupłej sylwetki jej skóra ma ładny odcień i emanuje zdrowiem. W lepsze dni łatwiej jej wierzyć w moc robaków. W gorsze zdaje sobie sprawę, że każda terapia, stara czy nowa, ma swoje ograniczenia. Jednak podczas jednej z ostatnich wizyt w przychodni jej lekarz był zaskoczony tempem powrotu do zdrowia. – Nie wyglądało, że jestem jego pacjentką z powodu nowotworu – opowiada.