Na Champs Élysées tłok i ścisk. Kobiety w chustach na głowie z rękami pełnymi zakupów. W miejscowym supermarkecie można dostać puszki z ananasem i paczki kakao. W kiosku lizaki, zapalniczki, kostki mydła. Obok jest sklep AGD: lodówki, klimatyzatory i grzejniki, bo noce na pustyni bywają bardzo zimne. Jest jeszcze fryzjer, jubiler, golibroda, wypożyczalnia sukien ślubnych, pizza na telefon. Piekarz wypieka pity – przykleja placek do wewnętrznej strony rozgrzanego do czerwoności owalnego pieca i wyjmuje je po kilku sekundach – brązowe i chrupiące. Lodziarz sprzedaje dzisiaj pięć smaków: czekoladowy, truskawkowy, mango, cytrynowy i ciasteczkowy. Przyszykowałby więcej, ale generator prądu zasila tylko jedną zamrażarkę. W restauracji obok podłogę wyłożyli linoleum, na ścianie zawiesili sztuczny bluszcz i na plastikowych ceratach podają kurczaka z grilla w sosie czosnkowo-śmietanowym. Wszyscy oblizują palce.
 

Zobacz galerię.
 

Ci, którzy nie mają własnego sklepu, rozkładają kramy na ziemi. Wystarczy płachta materiału albo drewniana skrzynka. Na nich leżą produkty pierwszej potrzeby: karty telefoniczne i mocne papierosy dla mocnych facetów. Po Champs Élysées ludzie chodzą szybkim krokiem. Nikt nie zatrzymuje się popatrzeć na wystawy, bo nie znaleźli się tu dla przyjemności, tylko załatwić najpilniejsze sprawunki: kupić coś do jedzenia, znaleźć ciepły sweter na zimną noc i koniecznie buty dla najmłodszego syna, bo znowu biega na bosaka.
 

Przez tłum przeciskają się dzieciaki, które na taczkach pchają większe zakupy – butle oleju, worki z ryżem albo z suszonymi ziarnami pszenicy, ale też sprzęt domowy: garnki, szczotki, pralki. A czasem na taczkach wiozą ludzi, których stać na opłacenie transportu. Według statystyk pracuje ok. 13 proc. dzieci. Głównie chłopcy. Tłumy nóg w plastikowych sandałkach, rozklapcianych adidasach, zakurzonych lakierkach wzbijają w górę rdzawy pył. Champs Élysées – paryski szyk na jordańskiej pustyni, główna ulica Zaatari, do niedawna drugiego co do wielkości obozu dla uchodźców na świecie i piątego miasta w Jordanii. Choć po roku żyło tu 140 tys. ludzi, nikt nie nazywa tego miejsca domem.
 

Zdradliwy płacz
 

Mężczyźni raczej nie chodzą po Champs Élysées. Sprawunki załatwiają kobiety i dzieci, a oni siedzą i palą. Tak jak Ajeed, właściciel knajpki z lepiącymi się stolikami. Pije gęstą jak smoła kawę, której ziarna zmielił z kardamonem. Ręcznikiem leniwie odgania muchy.
 

Pochodzi z Homs na zachodzie Syrii, niedaleko granicy z Libanem. Kiedy armia rządowa wkroczyła do miasta, schował się w piwnicy razem z sąsiadami. Wydał ich płacz dziecka. Żołnierze wyważyli drzwi, wyciągnęli wszystkich na zewnątrz. Kobietom zerwali burki z głów, żeby sprawdzić, czy pod czarnym strojem nie ukrywa się bojownik Wolnej Armii. Mężczyzn ustawili pod ścianą. Strzelili. Między nogi. Dzieci Ajeeda patrzyły. Ośmioletni syn do dzisiaj budzi się w nocy zasikany. A dziecko sąsiada osiwiało. Chłopiec miał wtedy 12 lat.
 

Ajeeda zamknęli w więzieniu. Nie było miejsca, żeby usiąść. Jedna kromka chleba dziennie – z dżemem pełnym mrówek. Sikało się do butelki. Wypuścili go po czterech dniach, nie wie czemu. Niektórzy nie wyszli w ogóle. O tym, co robiono z kobietami, mężczyźni wolą nie wiedzieć. Ajeed spakował to, co miał, i ruszył na południe – do Jordanii. Był styczeń 2013 r. Teraz w Zaatari podaje kawę, wcześniej był biznesmenem. Pomaga mu dwóch kuzynów – jeden prawnik, drugi stolarz. Siedzą przy kawie, palą i opowiadają w kółko te same historie: bombardowania, ostrzał, zatrzymania, więzienie, ucieczka, bombardowania, ostrzał, zatrzymania. Dzwonią do rodziny, która została w Syrii, i też tylko o tym słyszą: bombardowania, ostrzał, zatrzymania, więzienie. O Zaatari nie mają za wiele do powiedzenia. Tu nic się nie zmienia. Perspektyw nadal brak.

Miasto z niczego
 

Pięć lata temu była tu pustynia: piach, skorpiony i słońce. Bliżej szosy widać było kilka gajów oliwnych ze skarlałymi drzewami i domki rozstawione wzdłuż drogi. Wieś Zaatari.
Do największego miasta w okolicy, Al-Mafrak, 10 km. Do syryjskiej granicy – 12.
 

Poznaj najsłynniejsze obozy uchodźców na świecie!
 

Zdaje się, że nawet tu nikt już nie pamięta, jak zaczął się konflikt w Syrii. Był rok 2011. Arabska Wiosna, entuzjazm ludzi, upadające reżimy. Tunezja, Libia, Egipt. Syryjczycy też spróbowali. Ale prezydent Baszar al-Asad przeciwko pokojowym demonstracjom wystawił czołgi. Zaczęli walczyć – jedni na południu, inni na północy. Brakowało wspólnego frontu. Po pięciu latach w Syrii trwa krwawa wojna domowa: sami Syryjczycy gubią się w tym, kto z kim walczy. Siły rządowe, rebelianci, islamscy ekstremiści, etniczne grupy i ugrupowania spoza Syrii – każdy ma inne cele, a wszystko napędzane jest rywalizacją o wpływy w regionie. To oczywiste, że wojna najdotkliwiej uderza w cywilów, którzy nigdy nie wiedzą, kto za chwilę uzna ich za wroga. Są torturowani, bombardowani, ostrzeliwani. 11 mln ludzi opuściło swoje domy. To połowa Syryjczyków. Jakieś 7 mln szukało schronienia w obrębie własnego kraju. Ale już prawie 5 mln uciekło za granicę – tam, gdzie oprócz bezpieczeństwa nie ma dla nich nic. Jako uchodźcy nie mogą pracować, są zależni od pomocy, zredukowani do 2100 kcal na dzień, które przysługuje im według międzynarodowych standardów.
 

Pierwsi uchodźcy pojawili się w Jordanii jesienią 2011 r. Pod koniec lipca roku 2012 przez gaje wokół wsi Zaatari pociągnięto drogę prosto na pustynię. Na piachu rozstawiono kilka przenośnych toalet, niewielkie namioty z logo UNHCR – Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców, i jeden większy: centrum rejestracji. Wszystko zajęło dziewięć dni. Obóz oficjalnie otwarto 29 lipca 2012 r. Na początku mieszkało tu około stu rodzin, ale już wtedy wyznaczono granice: 2 km długości i 4 km szerokości. Miało tu zamieszkać 60 tys. ludzi.
 

We wrześniu, po dwóch miesiącach funkcjonowania, populacja obozu Zaatari liczyła 30 tys. osób. W listopadzie 65 tys. A w lutym 2013 r. było ich już 76 tys. W marcu 2013 r. przestano publikować statystyki. Każdego dnia z granicy przywożono autokarami trzy tysiące osób. Średnio co minutę syryjsko-jordańską granicę przekraczał nowy uchodźca. Choć przecież większość przychodziła w nocy – długie kolumny ludzi osłanianych przez kilku bojowników z Wolnej Armii Syrii, albo pojedyncze rodziny, które już dawno porzuciły samochód z dobytkiem i niosły tylko rzeczy naprawdę niezbędne: ciepłe ubrania, pieniądze i biżuterię na sprzedaż. W sumie przez Zaatari przewinęło się ponad 430 tys. ludzi.
 

Kontener luksusu
 

Pierwsze namioty stawiano dość chaotycznie.Każdy walczył o miejsce blisko polowego szpitala, punktu dystrybucji chleba i wjazdowej bramy. Ale kolejne dzielnice wytyczano już od linijki. Ich powierzchnię wysypano białym żwirem – w lecie będzie się mniej pylić, w zimie nie zrobią się kałuże.
 

Zbudowano obóz inny niż wszystkie. Zaplanowany. Dwanaście dzielnic z równo biegnącymi ulicami. Ze szpitalami, meczetami i szkołami, latarniami wzdłuż głównych ulic (pokrytych asfaltem) i porządnymi łazienkami, do których 80 ciężarówek codziennie rano dowozi wodę, a wieczorem zabiera nieczystości. Dość szybko, bo już w październiku 2012 r. (dwa miesiące po otwarciu), zaczęły się pojawiać kontenery – dary od bogatych sąsiadów. Na przykład Arabii Saudyjskiej. Stały się synonimem luksusu. W którym uchodźczym obozie na świecie mieszka się w kontenerach? – pytano. Zazwyczaj na uciekinierów czekają namioty albo bida chatki zbudowane z połamanych desek i plastikowych butelek.
 

Dzienny koszt utrzymania Zaatari to 0,5 mln dolarów. Uchodźcom trzeba dostarczyć jedzenie i wodę. Całość zarządzana jest z base campu, kilkunastu kontenerów ustawionych za zasiekami, które stanęły na miejscu owego dużego namiotu do rejestracji. To tu mieszczą się siedziby ponad stu organizacji pozarządowych obsługujących obóz. Jedni odpowiedzialni są za higienę, inni za wywóz śmieci, jeszcze inni za edukację, zapobieganie przemocy wobec kobiet, zdrowie, rejestrację, kontakt z mediami albo też budowanie społeczności.
 

Najlepszy obóz na świecie
 

O obozowej rzeczywistości opowiadają przede wszystkim kobiety. Często to one zarabiają, pracując dla organizacji pozarządowych. I utrzymują całe rodziny. Tak jak Mariam, która kończyła literaturę angielską, a teraz sprawdza stan obozowych łazienek – betonowych budynków ustawionych co kilka ulic. Na ekranie smartfona zaznacza, które toalety są czyste, gdzie urwano krany itd. Wielu jej tej pracy zazdrości. Choć ma 25 lat, rodzice ciągle nie chcą wydać jej za mąż. Mariam chciałaby znaleźć męża. Jeden z przyjaciół rodziny był nią nawet zainteresowany, ale ojciec dziewczyny odprawił go
z kwitkiem – nikt przy zdrowych zmysłach nie pozbywa się tutaj źródła stałego dochodu.
 

O tym wszystkim Mariam opowiada cichym głosem w kontenerze, który zdążyła kupić jeszcze jesienią 2013 r., kiedy na czarnym rynku schronienie z metalu (w teorii rozdawane za darmo) kosztowało około 50 dol. Dwa miesiące później jego cena wrosła dziesięciokrotnie, bo wszyscy szykowali się na zimę. Temperatura miała spaść poniżej zera, zapowiadano śnieg. Już zaczynały się deszcze. Pomimo tak pieczołowicie wysypywanego białego żwiru, ziemia w Zaatari zamieniała się w rdzawą maź oblepiającą buty grubą warstwą. Woda zalewała namioty, ludzie budzili się w środku nocy
w błotnistej kałuży. Wichury zrywały linki, zwalały brezentowe schronienie na śpiące w środku rodziny. Kontener – to było wtedy marzenie każdego uchodźcy w Zaatari.
 

Ten, w którym mieszka Mariam, ma 18 m2 powierzchni i blaszane ściany. Żadnych skosów, same linie proste. Szara podłoga, biały sufit. Zaduch niewietrzonego pomieszczenia. Zakratowane okna, których zimą nikt nie otwiera. Trzy materace pod ścianą, sterta koców. Lampka na baterie słoneczne. W metalową ścianę wbite cztery gwoździe, na których można powiesić torbę. Pustka.
 

Mariam wstaje rano, przed szóstą. Przyrządza rodzicom śniadanie, szykuje się do pracy, która zajmuje jej osiem godzin dziennie. Dzięki temu może kupić, co tylko chce: kartę telefoniczną, jedzenie, cieplejsze ubrania. Resztę oddaje rodzicom. Do domu wraca o piątej, gotuje obiad. Owszem, chciałaby wtedy zajrzeć do obozowej biblioteki, ale wieczorem nie wychodzi. Nawet do łazienki. Ludzie dużo gadają o tym, co się dzieje, kiedy jest ciemno. Nie mówią wprost. Oficjalne statystyki tego nie pokazują, ale wiadomo, że chodzi o prostytucję i gwałty.
 

Święta samowolka
 

Bardzo szybko, bo chyba już dwa miesiące po utworzeniu, Syryjczycy sami zaczęli decydować o tym, jak będą mieszkać. Przesuwali namioty, żeby być bliżej znajomych z tej samej wioski (większość Syryjczyków w Zaatari, bo statystyki mówią o nawet 80 proc., pochodzi z południowej prowincji Dara), nie zważali na wytyczone przez zarządców ulice, organizowali przestrzeń tak, żeby to im było wygodniej w niej żyć. Bogatsi odkupywali kontenery od biedniejszych, łączyli je w podkowę i tworzyli namiastki domów z dziedzińcem. Ci, którzy mieli pieniądze albo kontakty, otwierali wzdłuż głównej ulicy biznesy, budując Champs Élysées. Samozwańczy elektrycy podłączali kontenery do słupów wysokiego napięcia plątaniną kolorowych kabli. Kto mógł, budował latrynę. Po nocy nikt nie chciał chodzić do wybetonowanych łazienek – za daleko, za ciemno. Ścieki szły w pustynny piach. Samowolka jako wyraz buntu przeciwko bezczynności. Namiastka kontroli nad swoim życiem.
 

Rowerem po champs Élysées
 

Po czterech latach od powstania obozu wiele się w nim zmieniło. Część ludzi wróciła do Syrii, część wyszła z obozu (można to zrobić, zdobywając finansowe gwarancje od jordańskich znajomych), część opuściła Zaatari nielegalnie. Zostało 80 tys. ludzi.
 

Wojna domowa w Syrii staje się coraz bardziej okrutna i coraz mniej zrozumiała. Uchodźcy zdają sobie sprawę, że w Zaatari zostaną na dłużej. Próbują w tym nienormalnym mieście stworzyć namiastkę normalności. I tak pojawiły się rowery – teraz z dalszych części do centrum, na Champs, nie trzeba już iść godzinę, wystarczy kwadrans pedałowania. Budowana jest elektrownia na baterie słoneczne. Prąd, który do tej pory płynął przez 11 godzin w ciągu doby, będzie teraz dostępny dzień i noc w każdym kontenerze. Trwają prace kanalizacyjne.
 

Działają dwa szpitale i dziewięć klinik. A także dziewięć szkół i 27 ośrodków kultury. Zdarzają się nawet kontenerowe pałace z fontannami na dziedzińcach. Ludzie tutaj naprawdę nie lubią siedzieć bezczynnie – w doniczkach sadzą kwiaty, na tyłach domów na pustynnym piasku hodują bakłażany i słoneczniki. Nie muszą już stać w kolejkach, bo dostali e-karty, którymi mogą robić zakupy w dwóch supermarketach w Zaatari. Na nich 20 dinarów, czyli równowartość 107 zł. Coraz częściej sami decydują, co zjedzą. Ale pieniędzy z pomocy międzynarodowej wystarcza na podstawowe produkty: ryż, jajka, olej, jakieś warzywa, tuńczyka w puszce.
 

Skakanka z kabla
 

Większość syryjskich uchodźców w Jordanii, których liczbę szacuje się nawet na milion osób, przebywa poza obozami. Od bezczynnego życia na kupony wolą jakąkolwiek suterenę, niewielki pokoik, chociaż garaż, nawet namiot z jutowych worków i nielegalną pracę przy zbiorze pomidorów – ryzykują deportację, byleby nie siedzieć w obozowym zamknięciu.
 

Bo obóz to ochrona, ale również więzienie. Nie można go opuścić bez rządowego pozwolenia, trzeba siedzieć na miejscu i czekać, aż skończy się wojna. Doskonale wie o tym Ali, który z żoną i siódemką dzieci mieszka w jednym kontenerze. Są tu od prawie trzech lat. Myśleli, że przyjechali najwyżej na dwa miesiące. Ali chciałby pracować, ale pracy dla niego nie ma. Raz w miesiącu sprząta obóz – to jedyna opcja dla mężczyzn, żeby coś dorobili. Nie może się doczekać tego dnia – wreszcie jest coś do roboty.
 

O tym, co będzie, gdy najstarszy syn za rok skończy liceum, Ali woli nie myśleć. Bo obozowym dzieciom nie wolno zdawać na jordańskie uniwersytety, przynajmniej na razie. Kończą szkołę i dołączają do bezczynnego życia rodziców. Ali stara się nie myśleć również o tym, co za kilka lat będzie z jego córeczką urodzoną w Zaatari (co miesiąc rodzi się tu 80 dzieci). Może będą już w Syrii? Bo co to za dzieciństwo na tym piachu, gdzie skakanki dziewczynki robią sobie z elektrycznych kabli? Co to za dzieciństwo, w którym Alego nie stać nawet na kupienie tandetnych chińskich zabawek na Champs Élysées? A i tak dzieciaki Alego mają szczęście. W najtrudniejszej sytuacji są te, których rodzice decydują się mieszkać nielegalnie poza obozem. Wśród nich pracuje ponad jedna trzecia nieletnich. Głównie na farmach, gdzie zbierają oliwki i pomidory.
 

Na Champs jak zwykle – ścisk i tłok. W garach z gorącą wodą gotuje się kukurydza, na głęboki olej wrzucają falafela, w witrynie wykładają słodkie drożdżowe ciasteczka – prawie jak nasze pączki. W kawiarniach mężczyźni rozpalają sziszę, czuć delikatny zapach jabłkowego tytoniu. W perfumerii właściciel miesza własne zapachy: „Czerwony Anioł”, „Noc Miłości” i – najpopularniejszy – „Eau de Liberty”, wodę wolności.
 

Champs, wymawiane jak Szam, tak Syryjczycy nazywają Damaszek – serce kraju, za którym zawsze tęsknią, do którego nie mają jak wrócić. Bo ten Damaszek ze złocistym meczetem Umajjadów, w którego wypolerowanych posadzkach przegląda się słońce, z tysiącletnim sukiem, w którego arkadach sprzedawano najlepsze lody na świecie (obtoczone w grubo siekanych pistacjach) – tamten Damaszek, tamta Syria istnieją tylko w ich pamięci.
 

A to tutaj to tylko pustynna fatamorgana. Każdy by chciał, żeby jak najszybciej zniknęła.